Obraz ilustruje pogłębiające się zjawisko hipokryzji i coraz lepiej widocznego braku prawdziwej wiary w głoszone przez religie treści i zasady. Kościół Katolicki nie jest w tym odosobniony, bo podobny proces przechodziły kiedyś wierzenia w całej Europie zanim przekształciły sie w mozaikę protestantyzmu. Jeśli katolicyzm się pośród nich wyróżniał, to głównie dzięki instytucjonalnej dyscyplinie. Tyle, że dziś i ona się chwieje. Istotą jego kryzysu nie jest zresztą sama wiara ani spór o jej prawdziwą treść, lecz to, że coraz szersze kręgi ludzi Kościoła same dają świadectwo lekceważenia jej istoty i wiary w istnienie Boga a także jego zdolności do wpływania na ziemski porządek. A jeśli tak, to Kościół jako zhierarchizowana i jednolita struktura nie ma racji bytu i w przyszłości upodobni się do wyznań luterańskich czy kalwińskich w ramach których każdy wierny sam sobie określa zakres i głębię wiary. Jeśli upadnie katolicyzm, czyli ostatnia strefa skonsolidowanego chrześcijaństwa i przekształci się jak inne w luźną dobrowolność, będzie to jego koniec jako czegoś więcej niż tylko indywidualnego stosunku jednostki ludzkiej do otaczającej go tajemnicy życia.
Internetową stronę prowadzę od wielu lat. Czasami, przy pracy nad nią kołacze mi się pytanie o przyczynę tego, że nie pojawiają się reakcje Czytelników na wiele poruszanych w tekstach problemów z mojego punktu widzenia najważniejszych, takie jak wspomniane przed chwilą. Problem jest najwidoczniej trudny dla analizy o amatorskim podkładzie a może to tylko świadectwo narastającej niewiary ludzi w wartości inne niż sama tylko prywata. Poczuwam się do konieczności popularyzacji rozważań myślicieli wyciągających długofalowe wnioski co do treści oraz istoty wielkich kultur a także ich wpływu na nasze codzienne życie. To strefa dla właściwego rozumienia dziejów ludzkości kluczowa, tyle, że słabo rozumiana. Staram się prowadzić rodzaj myślenia podobny temu, jaki prezentował w Polsce Feliks Koneczny (1863-1948), we Francji Fernand Braudel (1902-1985) a w USA Samuel Huntigton (1927-2008). Wszyscy dochodzili do jednakowego wniosku, że taka strefa wyższości wiary nad niewiarą istnieje, tyle że nie poddaje się łatwym uogólnieniom. Mam przy tym wrażenie, że to, co mnie najbardziej ze wspomnianymi autorami wiąże, to nie tyle sama tematyka rozważań, ile odruch zaskoczenia na brak releksji co do ich istoty. Zagadką jest też to, dlaczego głęboka treść poruszanych spraw jest w publicznych debatach pomijana? Innymi słowy, kwestie poboczne będące powierzchowną kolorystką problemu są bez przeszkód analizowane, lecz sprawy ze swej istoty kluczowe giną gdzieś w mroku.
Wzmiankowani autorzy postrzegali dzieje jako ewolucję całościowych kompleksów kulturowych, niezależną od opinii aktualnie żyjących ludzi, na które bieżące wydarzenia wpływu nie mają ze względu na brak możności ich oceniania z dalszej perspektywy. Ludzie mogą je zauważać i jakoś komentować, ale prawdziwego wpływu na ich bieg nie mają. Wspomniani autorzy widzieli je głównie jako te, których cechą jest długotrwałość w przeciwieństwie do chwilowości zdarzeń bieżących. Genialną sentencją Konecznego było to, że „nie można być cywilizowanym na dwa sposoby”. Inaczej mówiąc, nasza cywilizacja kształtuje się sama bez naszego udziału chociaż głęboko nas dotyczy, tyle, że my sami jesteśmy tylko jej nieświadomą treścią. Jesteśmy więc i zarazem nie jesteśmy podmiotem dziejów. Konieczny kładł nacisk na wyraźnie nieprzypadkową jednorodność wielkich kultur z samej istoty ich religijnej konstrukcji która nie pozwala na tworzenie dowolnych mieszanek. Był w tym jednak osamotniony. Ciekawe, że w ciągu całego stulecia, aż do dzisiaj, ci, którzy do sprawy się starali odnieść, czynili to równie samotnie i bez wsparcia.
Braudel postrzegał kwestię z innej nieco niż Koneczny perspektywy, lecz jego long durėe, czyli długie trwanie zawierało ten sam element – przekonanie, że dziejące się wokół nas zjawiska są elementem dłuższych sekwencji wydarzeń i całkiem niezależne od poglądów i czynów dziś żyjących ludzi. Zdają się być osadzone w długotrwałych procesach kulturowych, których jednostka jest zaledwie mgnieniem poddawanym nieustannej presji procesów dziejących się poza jej wolą i świadomością. To jednak nie wyjaśnia tego, że chociaż media są pełne migawek z wydarzeń międzynarodowych, to konsekwentnie unikają rozważań co do ich długofalowej istoty uznając kwestię za „nienaukową”. Dziennikarze i publicyści nie mają wystarczającej perspektywy, wiedzy czy też odwagi dla snucia historycznych dywagacji o dłuższym horyzoncie i poddają się presji chwilowych układów społecznych. Papier trzeba czymś wypełnić, lecz myśleniem generalnym i ponadczasowymi kwestiami łatwo wypełnić się go nie daje. To nie wyjaśnia dlaczego żyjąc w tym świecie i będąc jego podmiotem, człowiek – skądinąd pan tego świata – wciąż nie rozumie własnej w nim roli oraz tego, że ograniczanie się do komentowania samych tylko bieżących wydarzeń powoduje – pomimo wszystkich filozoficznych i politycznych zaklęć – że stajemy się raczej przedmiotem niż podmiotem własnych dziejów. Co więc decyduje o ich rytmie oraz czy człowiek ma szansę to pojąc i wybić się wreszcie do roli kierowniczej?
Dla zrozumienia zjawiska trzeba przypomnieć analizowane wcześniej elementy cywilizacyjnej ewolucji. One wyjaśniają wszystko. Cywilizacja, to pojęcie kompleksowe, na które składają się trzy wielkie przestrzenie i dopiero wzięte razem tworzą tożsamościowy rdzeń. Pierwsza, to konstrukcja języka od którego budowy zależy sposób i mechanizm wzajemnego porozumiewania się pomiędzy ludźmi a także rodzaj zderzania się ich w sporach co do najważniejszych pojęć. Jest ona rezultatem dziejowego przypadku więc wciąż nie wiemy na jakiej zasadzie jedne języki wybiły się na pierwszeństwo a inne znalazły się w zaniku. Druga, to terytorium zajmowane w sposób zwarty przez ludzi porozumiewających się za pomocą takiej samej mowy, która tworzy treść ich cywilizacji nadając jej wyraźnie zarysowane granice. To jest lepiej zrozumiałe i zgodne z zasadą, że ludzie podobni sobie starają się być blisko siebie. Trzecia wreszcie, to dominujący rodzaj wierzeń religijnych. W ramach jednych, religia dominuje w przestrzeni stosunku człowieka do Boga, tworząc podstawę dla kompletnej przestrzeni mentalnej, ale w innych – jak prawosławie czy odmiany protestantyzmu – pełni tylko rolę wtórnych ilustracji odmienności. Jeszcze inne, jak buddyzm czy religie Chin wynoszą wartości świeckie wysoko ponad religijne, tak wysoko, że religijność przestaje być dominantą i staje się tylko ich tłem.
W tej przestrzeni osobną zagadką jest judaizm, istniejący jako system zwarty na niewielkim obszarze, ale mający z wielu powodów duży wpływ na ewolucję cywilizacji zachodniej. Sam, w swej istocie nie ma cech zachodniości, będąc zjawiskiem głęboko orientalnym. Wywyższa bowiem idee ponad fakty i teorie ponad dowody, zawierając przy tym wielki potencjał destrukcyjny w stosunku do innych. Sam, jako taki, jest niewielką plamką na mapie światowych cywilizacji, lecz jego zdolności „wciskania” się pomiędzy inne są wyjątkowo mocne. Problem pogłębia to, że w swej istocie jest on także generalną odwrotnością post-rzymskiej kultury Zachodu.
Ta głęboko orientalna i odmienna od reszty kultura nie posiada żadnej z jego cech wyrastających ze starożytnej cywilizacji łacińskiej, ma za to inną przywarę w postaci zdolności przybierania rozmaitych postaci bez utraty odrębności. Odkąd hebrajszczyzna przed dwoma tysiącami lat przestała być żywym językiem, judaizm nie dysponuje już wspólnotą mowy typową dla innych kultur. Jest w tym względzie tworem ruchomym i utracił charakterystyczne dla innych kultur przywiązanie do terytorium. Jego cechą stała się zdolność do podtrzymywania tożsamości pomimo rozproszenia pośród innych przy zachowaniu pozorów upodobniania się do tła. Żyje żerując na wartościach narodu, który go akurat gości a także na wartościach jego lokalnego „podkładu”. Nie jest też prawdziwą wspólnotą religijną. Judaizm bowiem, to nie tyle religia jako taka, ile poczucie kulturowej wspólnoty dziedziczonej pokolenie za pokoleniem wraz z krwią matki niezależnie od formalnie dominujących wokół poglądów religijnych. W tym rozumieniu, nie ma cech cywilizacji, będąc wręcz zaprzeczeniem jej powszechnie uznanych kształtów. Jego istnienie jako odrębnej kultury, to dziejowy paradoks dający się wyjaśnić fenomenem ciągłości żydowskości jako zjawiska istniejącego od conajmniej trzech tysięcy lat. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę z tego, że tej oryginalnej, językowej i najbardziej naturalnej w podobieństwie do innych dawno już nie ma. Jej hiszpańsko-sefardyjska odmiana jest o tysiąc lat młodsza ale nigdy nie miała palestyńskiego źródła, będąc tylko afrykańskim echem Maghrebu osadzonym w tradycji berberyjskich pustkowi. Z kolei dzisiejsza odmiana izraelska, jako potomek wschodnioeuropejskiej kultury jiddisz, nigdy nie miała wiele wspólnego z Palestyną za to wiele ze wschodnim pograniczem Europy z Azją. Inaczej mówiąc, izraelska żydowskość jako odrębna formacja kulturowa jest tworem późnym, w gruncie rzeczy sztucznym, będąc przy tym bardziej wytworem ideologii oraz ewolucji politycznej wyobraźni niż skutkiem obiektywnych procesów społeczno-historycznych. Pasuje to jednak do judaistycznego sposobu postrzegania zjawisk w ramach którego ideologia i teoretyczność dominuje nad realną oceną rzeczywistości. Ta cecha jest judaizmowi wrodzona (także i islamowi) i króluje pośród Żydów do dzisiaj tworząc głęboki rów pomiędzy nim samym a innymi wielkimi kulturami. Ona też była jedną z przyczyn Holokaustu wynikłego z niereformowalnej odmienności judaizmu. W rezultacie tego rodzaju „ideologicznego” spojrzenia na historię regionu, jego cywilizacyjny obraz jest trwale zafałszowany i z samej swej istoty budzi nieporozumienia.
Warto – nieco nieskromnie z punktu widzenia Polaka – zauważyć, że kulturowym fenomenem było też czterysta lat istnienia Pierwszej Rzeczypospolitej, która ewoluowała w sposób dziwaczny o tyle, że podważający klarowną tożsamość jej polskości. Formalnie mówi się o trzech odsłonach tej ostatniej – Pierwszej, Drugiej i obecnej – Trzeciej.W rzeczywistości, było ich nie tylko więcej, ale też każda skrywała inną treść która nie dawała się łatwo połączyć w całość. Da się takich polskich kulturowych odsłon (lecz nie społeczno-politycznych tworów) wyodrębnić więcej. Widoczne są przy tym nie tylko ich odmienne cechy, ale i odmienne wpływy.
Pierwsza, to Polska Piastów ( w numeracji nie istniejąca), czyli ponad cztery stulecia historii (966-1385) prowadzącej do utrwalenia kanonu języka, który stał się kulturową cechą narodową ale też i włączenie go do strefy zachodniej tożsamości. Wbrew pozorom, nie było to wcale oczywiste. W tamtych czasach o sposobie w jakim porozumiewali się mieszkańcy decydowały rządzące elity. Wraz z czeskim dziedzictwem i praską księżniczką Dobrawą dominantą mogła równie dobrze stać się kultura i język czeski. Wyodrębnienie się gnieźnieńskiej polszczyzny, to w tych okolicznościach przypadek. To ona jednak okazała się stałym elementem otwierającym wrota dla ewolucji polskiego języka narodowego.
Formuła druga, to Pierwsza Rzeczpospolita (1385-1795), twór głęboko odmienny od poprzedniego. Dominantą przestaje być poznańska i krakowska polszczyzna i staje się nią jej odmiana wyrastająca pod wpływem tradycji ruskiej panującej w Wielkim Księstwie Litewskim. To ostatnie, złączone teraz z Koroną, taje się w następstwie polsko-litewskiej unii największym państwem Europy skutecznie odgradzającym ją od Rosji, tyle, że nadającym Rzeczypospolitej mocno orientalną tonację. Nie jest przypadkiem, że w narodowej historiografii otrzymuje miano Pierwszej bez wyjaśniania racji tego pierwszeństwa, skoro Polska jako twór państwowy pół tysiąclecia wcześniej, bo już od końca X wieku.
Trzecia odmiana polskości utrzymywała się nierównomiernie na terenach porozbiorowych (1795-1918), gdzie pod zaborami trzech sąsiadów polskość powoli przebijała się pośród innych narodowości. Paradoksalnie, nasilniejszy wpływ na dalszy jej obraz miała ta najbardziej tępiona i w rozwoju opóźniona, czyli przestrzeń zaboru rosyjskiego.Ten okres polskości naznaczony został głębokimi sprzecznościami narodowościowymi, lecz także i początkiem poszerzania pojęcia polskości z warstwy szlacheckiej na inne – mieszczan i chłopów. Wyraźnym wyjątkiem stawała się rosnąca liczba ludności żydowskiej żyjącej swą głęboką odrębnością, ale też i narodowości ruskiej trwale pozostającej przy swej ukraińskości oraz niemieckiej w zachodniej części kraju.
Czwarta formuła polskości, równie niepełna jak jej poprzednie wcielenia – to tak zwana Druga Rzeczpospolita (1918-1939) zawieszona pomiędzy Pierwszą i jej pozostałościami z okresu rozbiorowego, zmuszona do rozpaczliwej obrony przed destrukcyjną mocą trzech pozostałych zaborczych struktur. Najsilniejszą wobec niej konkurencją w regionie stawał się narastający nacjonalizm ukraiński i stale pogłębiająca się obcość szybko rozrastającej się żydowskości. W rezultacie, narastał polski nacjonalizm i to w formie coraz bardziej agresywnej. Głęboki i radykalny przełom nastąpił po II wojnie światowej po tym, jak ludność regionu została zdziesiątkowana, żydowscy przybysze niemal wytępieni a masowe przesiedlenia nadały krajowi nowy pod każdym względem kształt. Tyle, że narodowość polska ukazywana na powojennych mapach jako jednolita przestrzeń zamknięta prostymi granicami była w istocie wciąż głęboko podzielona, tyle, że w relacjach wewnątrzpolskich a nie międzynarodowych. Echo tego zjawiska jest wciąż dostrzegalne.
Wreszcie,formuła piąta, czyli pierwsza w narodowych dziejach formacja językowa czysto polska, której udało się tę polskość ukształtować w postaci w miarę jednorodnego tworu bez agresywnych wtrętów ze strony innych nacjonalizmów. Wciąż jednak nie przybrała ostatecznego kształtu, chociaż jest temu coraz bliższa. Tego, że PRL, czyli pierwsza i do tego większa połowa powojennego tworu miała komunistyczny charakter nie należy mieszać z jego treścią, czyli procesami społeczno-narodowościowymi. Przeciwnie, to właśnie jednostronna dyktatura w postaci PRL – jakkolwiek by to nie brzmiało – umożliwiła radykalną zmianę granic i narodowościowe ujednolicenie przestrzeni kraju.
Zachęcam do tego, żeby również i trwałość dzisiejszych, wewnętrznych krajowych odmienności, złożyć na karb podobnych procesów. Paradoksem okazuje się bowiem to, że większą europejską siłą przebicia wykazują się zajęte przez Polaków przesiedlonych ze wschodu zachodnie ziemie poniemieckie (Śląsk i Pomorze). Mieszkańcy dawnych Ziem Zachodnich, to dawni zabużanie z ziem wschodnich, którzy powinni mieć w sobie trwale wyryte wzorce cechujące tamtą część Europy. Tymczasem tak nie jest i dzisiejsza północno- i południowo zachodnia Polska chętnie przyjęła wzorce pozostałe po zmieszkującej przedtem Śląsk i Pomorze ludności niemieckiej, stając się bodaj najbardziej „europejską” częścią kraju. Niemieckie budownictwo i zabytki są coraz lepiej pielęgnowane i traktowane jako część własnej kultury, co leży w sprzeczności z rosyjską i sowiecką tradycją wymazywania polskości na tyle, by stała się niezauważalna.
Inaczej mówiąc, tysiącletnia ciągłość polskości w regionie, o której większość Polaków jest tak głęboko przekonana, jest w swej istocie pobożnym życzeniem. Nowoczesna polonizacja regionu to również proces globalny, który będzie postępował i stawał się coraz lepiej dostrzegalnym, tyle, że Polska przyszłości będzie zapewne tworem zupełnie odmiennym od dotychczasowych odsłon różnych form jej państwowości.
W tych bojach z problemem żydowskim zastanawia mnie jedna rzecz: Czy na Judaizm nie jest czasem wielką ponadnarodową korporacją? Bliżej mu do Amazona niż do klasyczne pojmowanego narodu czy religii.