Żart niesie treść całkiem aktualną: Rosja jest oto jedynym krajem na ziemskiej kuli, która nie kryje tego, że nie obowiązują jej żadne traktaty i umowy, również i te, które sama uroczyście podpisywała, ani też gwarancje, jakich komukolwiek udzieliła. To niecodzienny stosunek do innych, bo przecież światowy porządek trzyma się dzięki międzynarodowym umowom. Teraz, w gorącej sprawie Ukrainy, Rosja dała świadectwo lekceważenia własnego podpisu, ignorując złożone gwarancje dane Ukrainie wraz z USA i Wielką Brytanią w zamian za zrzeczenie się przez nią zapasów poradzieckiej broni nuklearnej. Zadziwiająca jest przy tym nie tylko otwarcie prezentowana przez Putina wiarołomność, ale też i to, że dziwi się on tonowi światowej reakcji, nie kryjąc przekonania, że w tej grze oszustwo jest zasadą, więc i nie dotrzymywanie własnych zobowiązań, to tylko standard postępowania, a nie wyłamywanie się z zasad prawa międzynarodowego. Inaczej mówiąc, wedle Putina prawo to jest tylko świstkiem papieru, niczym więcej.
Putin, jako rdzenny Rosjanin, nie rozumie i zrozumieć nie zamierza tego, czym jest prawo, a prawo międzynarodowe w szczególności. Rosja pozostawała od zawsze poza obrębem Zachodu, a prawo międzynarodowe jest całkowicie tworem tego ostatniego. Sięga czasów hiszpańsko-portugalskiego Trakatu w Tordesillas z 1494 roku, dzielącego świat na dwie części, poddając go eksploracji dwóch ówczesnych potęg oceanicznych. Interesujące, że nikomu z sygnatariuszy nie przyszło do głowo łamanie jego ustaleń, a Magellan mógł dla Hiszpanii zdobyć Filipiny leżące po portugalskiej „stronie” świata, dopiero wtedy, gdy „zaszedł” je od drugiej, hszpańskiej strony, opływając świat dookoła. Luka w prawie stała się przyczyną sukcesu, ale nikt nie podważał samych zasad traktatu, ponieważ Zachód zawsze uznawał zasadę, że „pacta sunt servanda”.
Rosja jest spadkobiercą mongolskich zasad rządzenia, a te opierały się na zwyczajowym prawie Jassy – ustaleń dokonanych przez Czyngis-chana w obliczu jego zamiarów podbicia i podporządkowania Mongołom całego znanego wtedy świata. Jego cel był jednoznaczny – zdobyć, podbić obrabować, podporządkować. Samo słowo pochodzi od pojęcia „yas” – „rozprzestrzeniać”. W opracowanym na żądanie chana dokumantu o nazwie „Tajna Historia Mongołów”, można znaleźć dokładne jej zasady: „Będziemy na czele armii wyruszać w pochód przeciw licznym wrogom, będziemy zdobywać dla ciebie piękne kobiety i bogate jurty, przyprowadzać ci w darze wspaniałe konie”. Prawo Jassy obejmowało coraz to nowe tereny wraz z kolejnymi podbojami, w tym również i Księstwo Moskiewskie. Jego zasadą było, że wydawane przez chana wyroki stanowiły również precedens dla rozwiązywania kolejnych spraw. Warto zauważyć, że ten rodzaj rozumienia prawa przetrwał w Rosji do końca imperium carów w 1917 roku, a potem był bez żenady stosowany w okresie sowieckim. Podstawą prawa Jassy była zawsze siła, a nie kodeks, czy równoprawne porozumienie. Dzisiejszy szok, jaki przeżywa Zachód w związku z rosyjską agresją na Ukrainę, świadczy o naiwności i niezozumieniu przestrzeni rosyjskiej mentalności. Sądzono, że Rosja kieruje się już ku Zachodowi i wchodzi w obszar jego sposobu interpretacji międzynarodowego prawa. Wydarzenia związane z Ukrainą zdają się jednak potwierdzać zasadę, że żaden kraj nie jest w stanie w ciągu jednego pokolenia zmienić swej cywilizacyjnej istoty. W przypadku Rosji, nadal jest nią siła, a nie prawo. Rzecz tylko w tym, że dzisiejsza Rosja tej siły już nie ma i jej obecna próba przywrócenia „Matuszce” imperialnej roli jest tyle spoźniona, co i pozbawiona realnych podstaw. Po rozpadzie Sowietów, dawnej Rosji już nie ma, nowa się jeszcze nie narodziła, co sprawia wśród mieszkańców wrażenie, że żyją w kolejnym okresie Wielkiej Smuty, z której wydostać się mogą tylko za pomocą siły, nie zaś przestrzegania prawa.
Jest oczywiste, że wszyscy żyjemy dniem dzisiejszym i niedawną przeszłością, a nie historycznymi imponderabiliami. Dalsza przeszłość łatwo ulega zapomnieniu, a przyszłość wydaje się być tylko niedokończoną teraźniejszością. Ten sam rodzaj świadomości panuje w przestrzeni międzynarodowej. Kto dzisiaj jeszcze pamięta, że Polska była kiedyś wielonarodową Rzecząpospolitą i największym państwem Europy, a Rosja całkiem nieeuropejskim tworem, powstałym z babarzyńskich odprysków starej Rusi przykrytych tatarszczyzną? Jak powiadało polskie porzekadło: „poskrob Moskala, a ujrzysz Tatara”. Stosunek Rosji do Krymu i Ukrainy dowodzi, że niewiele się w tym obrazie zmieniło, a jeżeli się zmieniło, to tylko to, że Polska nie jest już mocarstwem.
Powiadają, że historia jest najlepszą nauczycielką, problem w tym, że uczniowie nie przychodzą zwykle do klasy nawet wtedy, jeśli – jako politycy – nie są w stanie pojąć tego, co się wokół nich naprawdę dzieje i podjąć odpowiednio dopasowanych do sytuacji kroków. Okazuje się, że prawdziwą podstawą decyzji jest przypadek, informacyjny chaos, nagłe emocje i brak znajomości rzeczy. Gdyby przestudiowanie przyczyn i rezultatów wielkich konfliktów i zdawanie z tego przedmiotu egzaminu było warunkiem objęcia funkcji publicznej, świat byłby znacznie bezpieczniejszy.
Niemiecka pani kanclerz, po rozmowie z prezydentem Rosji, doszła do wniosku, że ten ostatni żyje w jakimś innym, zupełnie jej nieznanym świecie. Jego czyny wskazują na stan ducha prowadzący do tego, że przypisuje sobie prawo do wojskowej ingerencji wszędzie tam, gdzie uzna, że interesy Rosjan są zagrożone. Rzecz jednak w tym, że kwestia samopoczucia rosyjskiej duszy jest prawdziwym kluczem do zrozumienia samej Rosji i jej rosyjskości. Wrażenie, że wszystko jest w porządku rodzi się tam nie na skutek dobrobytu, dużej liczby supermarketów czy wygody środków masowej komunikacji, ale tego, że inni się Rosjan boją. Czasy, kiedy sąsiedzi przestają się bać, mają w Rosji szczególne określenie, wiążące się z najgorszym rodzajem upokorzenia. Pojęcie „Wielkiej Smuty” pojawiło się w historii Rosjii w następstwie wydarzeń, jakie miały miejsce po śmierci Iwana Groźnego – ostatniego władcy z rusko-normańskiej dynastii Rurykowiczów, kiedy to okres 15 lat (1598-1613) miał znamiona – w rosyjskim rozumieniu słowa – kryzysu politycznego. Polegał na tym, że wygaśnięcie dynastii spowodowało brak rządów legitymowanych przez tradycję carskiego jedynowładztwa. Borys Godunow, który zastąpił Iwana na tronie, był w kategoriach europejskich dobrym i sprawnym władcą, ale został – o zgrozo! – wybrany przez Sobór Ziemski, a nie doszedł do władzy, jak inni, w drodze z Bożej łaski samonominacji. Wybory nie są w rosyjskiej tradycji żadną legitymacją do sprawowania władzy, jeśli nie idzie za tym pokaz brutalnej siły. Jak powiadają podręczniki – Borys Godunow „dbał o rozwój gospodarczy i kulturalny kraju. Postępowała kolonizacja terytoriów północnej Azji na wschód od Uralu”. Wzmagały się jednak niepokoje, ponieważ rosyjski lud wierzył, że wciąż jeszcze żyje Dymitr, syn Iwana, w rzeczywistości okrutnie przez niego zamordowany z pomocą rozżarzonego do czerwoności pręta wetkniętego w napadzie ojcowskiego szału w synowski odbyt. Jednak w ludowej pamięci, Iwan zapisał się pozytywnie, pomimo niezliczonych okrucieństw, które przysporzyły mu określenia „Groźny”. Warto wiedzieć, że w języku rosyjskim słowo ma znacznie silniejsze znaczenie, niż w polskim i jest bliższe pojęciu „okrutny”, niż tylko taki, przed którym inni czują lęk. Jego pełne carskie imię na język angielski tłumaczone jest jako „Ivan the Terrible”, czyli „Iwan Straszliwy”. A jednak, tęskota za silnym carem, nawet, jeśli dla poddanych miał wszystkie cechy okrutnika i ludobójcy, okazała się silniejsza. Brak takiego osobnika na tronie, legitymowanego siłą i brutalnością, został uznany za okres smuty, czyli nieistnienia prawdziwie rosyjskiej władzy. Borys Godunow, jego następca, był powszechnie uważany za mięczaka i zapamiętany jako władca, który starał się wychodzić naprzeciw oczekiwaniom poddanych. W rosyjskiej tradycji politycznej, taki władca nie może liczyć na wsparcie. Człowiek ma przed władzą umierać ze strachu, nie zaś ośmielać się ją oceniać, czy też oczekiwać od niej dobrodziejstw.
Pojęcia „smuta” tradycyjnie używano później na określenie czasów, kiedy to Rosja nie odgrywała w świecie roli podmiotowej, na przykład w czasie prezydencji Jelcyna, usiłującego – jak Borys Godunow – rządzić krajem metodami wzorowanymi na Europie. Smuta, według Rosjan trwała aż do końca jego rządów, przerwana dopiero objęciem władzy przez Władimira Putina. Popularność tego ostatniego kryje się właśnie w tym, że – inaczej niż Borys Godunow – nie stara się wyprzedzać oczekiwań Rosjan, ale rządzi twardą ręką w taki sposób, że boją się go i w kraju i zagranicą. A jeśli się boją, to – w myśl rosyjskiej tradycji politycznej – zasługują na pogardę, a nie na partnerstwo, on sam zaś zasługuje na szacunek. Oto kod, który wyjaśnia postępowanie putinowskiej Rosji wobec Ukrainy oraz wobec samego Zachodu. Nie ma w tym żadnej racjonalnej kalkulacji, tylko kalka z przeszłej historii kraju, wsparta założeniem, że strachliwy Zachód nie oprze się prawdziwie twardej polityce. Tyle, że w tej sytuacji, jakakolwiek próba nawiązania z Putinem i jego Rosją mentalnego kontaktu ze strony Zachodu musi spełznąć na niczym, bo i wspólna płaszczyzna rozumowania po prostu nie istnieje.
Putin doskonale czuje rosyjskość Rosji. Reaguje tak, jakby była tak potężnym przeciwnikiem dla Zachodu, jakim był Związek Radziecki za czasów Stalina, Chruszczowa i Breżniewa. Tyle, że wtedy dorównywał Zachodowi pod wieloma względami, także i w zakresie środków, jakie mógł przeznaczać na cele wojenne. Posiadał podobną liczbę nuklearnych głowic zdolnych do wielokrotnego zniszczenia planety. Rzecz w tym, że dzisiaj, gra atomowa już się nie liczy, bo też i nikt nie myśli o wzajemnym obrzucaniu się nuklearnymi bombami. Miarą potęgi jest to, jak wielką siecią supermarketów się dysponuje oraz jak wiele korporacji może inwestować w innych krajach świata. Rosja nie potrafi wyeksportować żadnej technologii prócz wojskowej, a supermarkety jej rodzimej koncepcji nie są ani super, ani też nie są marketami. Rosja, to – w porównaniu z Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi – gospodarczy karzeł, który nie ma nic do zaoferowania z wyjątkiem podstawowych surowców. Jej gospodarka jest siedem razy mniejsza od amerykańskiej i osiem od unijnej. Jedyną przewagę, jaką nad nimi posiada, jest tylko brak wyobraźni, polegający na tym, że łatwo jest jej akcje zbrojną w sąsiednim kraju rozpocząć, nie wiedząc nawet jak ją skończyć i jakie z tego mają wynikać korzyści dla kogokolwiek. Prawda jest taka, że z napaści na Ukrainę, Rosja korzyści odnieść nie może żadnych i że naprawdę, to strzeliła sobie w kolano. Przeciwnie, jej postępowanie przekreśla wszystkie dawne dogmaty o jednolitości wspólnego poczucia „ruskości”. Inwazja na Krym i groźby ataku na wschodnią Ukrainę, niosą dla niej same niekorzyści i są pod każdym względem kontrproduktywne dla celu, jaki nakreśla temu państwu jego tradycja historyczna. Podobna sytuacja miała w najnowszej historii Rosji już miejsce. Było to na przełomie XIX i XX wieku, kiedy to rosyjskie wojska dotarły do chińskiego muru, a w 1898 roku otrzymały w dzierżawę od Chin najnowocześniejszy ich port wojenny nad Pacyfikiem (Port Arthur). Rosja zbudowała i kontrolowała Kolej Południowomandżurską i Wschodniochińską, oddającą w jej ręce całą sieć transportową od Bajkału i Chabarowska na północy – po Pekin i Seul na południu. Wcześniej, w 1871 roku Rosjanie zajęli dolinę rzeki Ili, pozwalającej im kontrolwać wielką chińską prowincję Sinkiang, łaczącą Mongolię z pograniczem Indii. Na początku XX wieku, rosyjskie wpływy dotarły do Afganistanu oraz Tybetu aż po Himalaje, bezpośrednio konkurując z brytyjskimi. Wydawało się, że marzenie carów o „skąpaniu kopyt rosyjskich koni w Oceanie Indyjskim” jest bliskie realizacji. Wtedy, przyszła klęska z rąk japońskich w wojnie 1905 roku, czego następstwem były dwie rewolucje i upadek caratu. Rosja podniosła się jeszcze raz do rangi światowego imperium po II wojnie światowej w postaci Związku Radzieckiego. Ten, jako imperium, przetrwał jednak znacznie krócej, niż jej poprzednie wcielenia, bo niespełna pół wieku. Wszystko wskazuje na to, że obecna odsłona w postaci Rosji putinowskiej, z pojęciem jej dawnego imperium ma już niewiele wspólnego. Dzisiejsze akcje Rosji są chaotyczne i nieprzemyślane, będąc bardziej skutkiem braku konepcji niż dowodem pamięci o dawnych czasach, a z pewnością nie świadczą o sile i rzeczywistych wpływach.
Wielka przeszłość jest trudną do przecenienia narodową siłą, może jednak przekształcić się w narodową czkawkę, jeśli nie stoi za nią siła prawdziwa. Z wielkiego kiedyś imperium austriackiego, którego cesarz jeszcze dwieście lat temu nosił tytuł władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, pozostało jedynie niewielkie państwo wokół Wiednia, mało liczące się w europejskiej polityce. Podobnie, nagle i bez śladu zniknęła przed stuleciem z map osmańska Turcja, sięgająca kiedyś od Krymu i Dunaju – po Eufrat, Mekkę, Nil i Tunezję. Historia nie zna pojęcia wiecznego imperium i Rosja takim imperium już od ćwierćwiecza nie jest, tyle, że imperialna czkawka pozostała, odbijając się w Donbasie i na Krymie. Trudno jest jednak pomylić ją z prawdziwym imperium.
Rosjanie, jak każdy naród, posiadają pamięć historyczną, która kształtuje jego spojrzenia na otaczający go świat. Fenomen Rosji polega jednak na tym, że rozrost jej terytorium był kiedyś tak szybki, że wyprzedził rozwój narodowej świadomości. Naród, który nie zdołał wytworzyć własnej i klarownej świadomości, jest narodem karłowatym, niezależnie od rozmiarów terytorium. Rosja spóźniła się na urodziny Europy, tak samo, jak spoźniła się na urodziny Azji. Europa doszukuje się swoich początków w grecko-rzymskiej starożytności sprzed niemal trzech tysięcy lat. Jej okrzepnięcie do dzisiejszej formuły europejskości, rozłożonej od Gibraltaru po Niemen i Prut, zabrało wiele czasu, ale działo się to w sposób sukcesywny i naturalny. Zawiązek tej europejskości, pojawił się w starożytności, a powiększając się konsekwentnie w kierunku północnym i wschodnim. Szczególnego przyspieszenia proces nabrał w ostatnich dziesięcioleciach. W porównaniu z tym procesem, Rosja pojawiła się na świecie bardzo spóźniona, bo o całe dwa tysiące lat i do dzisiaj nie jest tworem dojrzałym i do tego o bardzo niejasnej przyszłości.
Dzisiaj, niewielu mieszkańców krajów członkowskich Wspólnoty Europejskiej przywiązuje jeszcze wagę do zdarzeń z czasów największego konfliktu, jaki miał miejsce w latach II wojny światowej. W maju 1945 roku, Europejczykom, którzy przeżyli ten koszmar, nie miała prawa przyśnić się zjednoczona Europa 28 państw, w której rola wiodąca przypadłaby do tego Niemcom. Powojenna trauma była tak wielka, że rozbrojenie tego państwa, jego demilitaryzacja i ustanowienie nad nim trwałej międzynarodowej kontroli, wydawało się obowiązkiem zwycięskich aliantów. Tymczasem, po sześciu dekadach od zakończenia wojny, Niemcy są najpotężniejszą europejską gospodarką i głównym gwarantem jej stabilności. W 1945 roku, nikt realistycznie myślący nie mógł przewidzieć tego rodzaju finału. Jedno jest jednak pewne, w żadnym ze scenariuszy budowy nowej Europy nie było miejsca dla Rosji. Ta, nie mogąc się odnaleźć pomiędzy stale poszerzającą swój obszar wpływów Unią Europejską z jednej strony, potężniejącymi Chinami z drugiej i narastaniem zagrożenia ze strony islamu od całej południowej granicy, skierowała resztki własnej agresywności na najbliższego sąsiada, który w jej mniemaniu symbolizuje starożytność idei Wielkiej Rosji. Wielkiej, prawdziwie potężnej Rosji nie ma bez Ukrainy, bez Peczerskiej Ławry, gdzie wykuwało się poczucie ruskości. Tymczasem, Ukraina poczuła się jednak nagle związana bardziej z Europą, niż z Rosją. Dla tej ostatniej, było to policzkiem nie do zniesienia, takim, który usprawiedliwa wszystko. Rosjanie uświadomili sobie skalę klęski ich kraju w nieustannym przekonaniu o wrodzonej mu misji podbijania i upokarzania innych oraz własnej wielkości określonej granicami równie wielkiego terytorium. To, że Rosja – jak powiada żartobliwe powiedzenie – graniczy z każdym, z którym zechce, może być dzisiaj poszerzone o domniemanie, że nie chce graniczyć z nikim. Zapragnęła być na tym świecie sama, po to by nie musieć liczyć się z kimkolwiek. To pragnienie ma wszelkie znamiona rozpaczy, a nie siły.
Europa końca XX wieku była tworem skończonym, a jej obszar określony granicami unijnej piętnastki w traktacie z Maastricht (1992). Te granice wydawały się ostateczne, ponieważ tereny pozostające poza nimi były uważane za zbyt odległe od historii i głębi europejskości krajów Piętnastki. W tym samym roku doszło jeszcze do połączenia Wspólnoty z tym, co pozostało po dawnej EFTA – Islandią, Norwegią i nadaniu specjalnych klauzul Szwajcarii (w ramach inicjatywy pod nazwą Europejski Obszar Gospodarczy). Piętnaście krajów Unii Europejskiej powiększonej o pozostałość z dawnej EFTA wyczerpywało nawet z pewnym naddatkiem (Grecja) treść pojęcia „Europa Zachodnia”. Planowane wtedy rozszerzenie o Turcję, wydawało się już zbyt ryzykowne ze względu na zupełnie inną jej historię oraz trwałość tradycji muzułmańskiej. To jednak, co nastąpiło w zaledwie dwanaście lat później, czyli przyjęcie w skład Wspólnoty ośmiu krajów Europy Wschodniej, Malty oraz Cypru, a potem jeszcze – Bułgarii i Rumunii i na koniec – Chorwacji, było czymś, co przekroczyło najśmielsze oczekiwania. Dotychczasowa, czysto zachodnia „osiemnastka”, przekształciła się w jeden społeczno-gospodarczy blok trzydziestu jeden krajów, z których znaczna część nie była dotąd uznawana za Zachód i właściwie Zachodem nigdy nie była. Wojna w Jugosławii oraz jej rozpad na kilka mniejszych państw, z których kilka – Serbia, Macedonia, Bośnia, Albania, Kosowo i Czarnogóra, nie stały się dotąd pełnoprawnymi krajami członkowskimi, zmieniły jednak swą sytuację o tyle, że stały się wewnątrzunijną enklawą całkowicie od niej zależną oraz jednostronnym importerem europejskich wzorców. Przypomnijmy, że dwa z nich (Kosowo i Czarnogóra) weszły nawet do strefy euro. Pomimo więc tego, że formalnie nie są członkami Unii, to faktycznie jednak są już częścią kulturowej wspólnoty. Powoduje to, że łączna liczba krajów stanowiących wspólny europejski blok, zwiększyła się do trzydziestu siedmiu, a więc do liczby ponad dwukrotnie większej, niż pierwotna „piętnastka” z Maastricht. Teraz, otwarta okazuje się sprawa Ukrainy, jako ewentualnego trzydziestego ósmego kraju Europy znajdującego się w kręgu bezpośredniego oddziaływania Unii. Wtedy, samotnymi enklawami pozostaną już tylko Białoruś i Mołdawia, a Wspólnocie nie pozostanie nic innego, jak otworzyć dla nich bramy jako dla trzydziestego dziewiątego i czterdziestego kraju „europejskiego”. Pojawia się jednak pytanie, na ile w tej sytuacji określenie „Europa Zachodnia”, odpowiada jeszcze faktom i jaki to może mieć związek z omawianym przez nas zagadnieniem? Jakie jest w tym miejsce dla osamotnionej i coraz bardziej peryferyjnej Rosji? Wiele przemawia za tym, że cały ten łańcuch wydarzeń, niezauważenie stał się regionalną ilustracją procesu „pełzającej globalizacji” i kulturowej konwergencji kultur, a nie prostego mieszania odmiennych cech. Procesu, którego dwadzieścia lat temu nikt nie przywidywał i nikt nim świadomie nie kierował. Więcej, pojawiające się oferty wielomiliardowej pomocy na rzecz Ukrainy, stoją w sprzeczności z niedawnym zarzekaniem się o zupełnym braku zainteresowania Zachodu europejską przyszłością tego kraju. Ten nagły zwrot stał się przyczyną rosyjskiej furii, ale był równie niespodzianką dla samego Zachodu, zastając go zupełnie nieprzygotowanym. Ujawniły się oto nieznane siły, o których istnieniu Europa nie miała dotąd pojęcia. Ten zagadkowy bieg wydarzeń wskazuje również na zupełnie nowe zadania dla nauki i wiedzy o świecie, jako jednej całości, jeśli pragniemy jakoś nad tym wszystkim zapanować.
W kulturowym znaczeniu, dzisiejsza Unia Europejska jest w pełni tworem cywilizacji zachodniej. Posiadanie kompletu cech właściwych zachodniej „europejskości” kończy się, jak dawniej, na wschodnich krańcach Niemiec i Austrii. Natomiast obszar pomiędzy dolną Odrą i Litawą z jednej strony, a Dnieprem – z drugiej, to nadal teren przejściowy pomiędzy Wschodem i Zachodem. Niecodzienność sytuacji polega na tym, że dzieli się on dzisiaj na dwie części – tę, formalnie znajdującą się w granicach Unii oraz tę, pozostającą poza nią. Wszystkie mają mieszane cechy kulturowe tyle, że w różnej kompozycji oraz im bardziej ku wschodowi, tym mniej tam cech zachodnich. Wschodnioeuropejskie kraje członkowskie znalazły się już na pochyłości, prowadzącej je ku „uzachodnieniu” w taki sposób, że rodzące się dzisiaj pokolenia po osiągnięciu dorosłości nie będą już miały żadnych wątpliwości, co do tego, że są częścią Zachodu. Ich antyunijne cechy zejdą wtedy na margines. Tę jednak część, która nadal pozostaje poza dzisiejszą Unią, czeka znacznie dłuższa droga, aczkolwiek wydaje się pewne, że ostateczna opcja pozostanie prozachodnia. Rozstrzygające jest to, że Rosja, w swojej próbie budowania dla nich alternatywy cywilizacyjnej w postaci Unii Euroazjatyckiej, nie oferuje właściwie niczego – żadnych długookresowych korzyści i samą ideę integracji wspierać może tylko siłą militarną, lub szantażem energetycznym. Na dłuższą metę, to jednak narzędzia zupełnie nieskuteczne. Konieczność obrony terytorium kulturowego za pomocą sił zbrojnych, świadczy o bezbronności wobec atrakcyjności idei przychodzących z zewnątrz. Rosja jest przestrzenią szczególną o równie szczególnej historii, dlatego też jej stosunek do reszty świata nacechowany jest wrogą emocją. Nienawidzi się tam głównie tego, co jest nie tylko niezrozumiałe, ale i w tej niezrozumiałości niezależne. Po upadku ZSRR, świat zewnętrzny miał dla Rosjan jedną i drugą cechę, dzisiaj jednak, po obnażeniu strukturalnych niemożności Rosji, jej wszechstronnego zapóźnienia i bezsiły wobec przemian, których sama nie rozumie, nabrało to posmaku poniżenia. Najsilniejsze odczucie nienawiści do innych jest zwykle budowane na atawistycznej, nie zaś racjonalnie uzasadnionej nienawiści. Rosja jest sama w sobie globalną, ale zupełnie nieudaną próbą zbudowania odrębnej cywilizacji opartej na pomieszaniu cech wielu kultur zrodzonych na ogromnej przestrzeni pomiędzy Karpatami a Oceanem Spokojnym.
Zadziwiający jest przy tym upór społeczeństw zachodnich, by uznawać Rosję za kraj im podobny. Rosjanie uważają to za naiwność, graniczącą z głupotą i to jest też podstawą traktowania przez nich Europy jako potęgi na glinianych nogach, z którą nie trzeba się ani liczyć, ani nawet jej podobać. Rosjanie bowiem nie przestrzegają żadnych umów nie tylko dlatego, że nie znają łaciny. O tym, że „pacta sunt servanda”, czyli że „układy zobowiązują” zdają się nie wiedzieć wcale, tak jak i o tym, że unieważnienie tej zasady strąciłoby świat w otchłań chaosu. Chociażby z tego powodu Rosja jest na straconej pozycji. Nie może przecież w pojedynkę wygrać wojnę z historią całego świata.