PUTIN Z RĘKĄ W NOCNIKU, CZYLI EGALITÉ I FRATERNITÉ PO ROSYJSKU.

W dniu zaprzysiężenia nowego rządu Ukrainy, Władimir Putin mógł czuć się jak człowiek, który obudził się z ręką w nocniku. Wszystko poszło inaczej i nic nie potoczyło się tak, jak zamierzył. Wydał przecież Janukowyczowi polecenie wypięcia się na Europejską Unię, potem otworzył dla Ukrainy ramiona w imieniu samej „Matuszki Rossiji” i siedząc w głębi kremlowskiego fotela mógł mieć wrażenie, że przywitanie się przezeń z gąską w Kijowie, to tylko kwestia dni. Tymczasem, wszystko poszło nie tak. Najpierw ruszył się Majdan, Janukowyczowi nie udał się zamiar urządzenia krwawej łaźni przeciwnikom, za to wyszło na świat dzienny bogactwo jego rezydencji, a na domiar złego, członkowie nowego rządu Ukrainy mówili do tłumu „diakuju”, zamiast – jak przystało na „prawdziwych Rusów” – używać słowa „spasiba”. Wszyscy wygłaszali przemówienia po ukraińsku i do tego w jego zachodniej, polskopodobnej formie. Nikt nie używał rosyjskiego. Dla równowagi, wyeksmitowany prezydent, zorganizował prasową konferencję poza Ukrainą, w Rostowie nad Donem, w sali udekorowanej ukraińskimi flagami, ale wszyscy zebrani już bez ograniczeń mówili po rosyjsku, tak jak na prawdziwych patriotów Ukrainy przystało. Widzowie, raczeni obrazkami z akcji rzekomej „krymskiej samoobrony”, mogli mieć jednak wrażenie, że Putin utracił kontakt z rzeczywistością, a Janukowycz, to tylko śmieszny rosyjski manekin, lecz z całą pewnością nie ukraiński polityk. A w ogóle, w tym doński Rostowie mocno zapachniało znaną dobrze Polakom wonią Targowicy. W jakim kierunku potoczą się teraz losy Ukrainy?
Putin znalazł się niespodziewanie w wyjątkowo niewygodnym rozkroku. Od dawna używał uroczyście słowa „Rossija”, jakby miał stale w pamięci wielkość jej potęgi, ciągnącej się od czasów cara psychopaty – Iwana Groźnego, przez panowanie nawiedzonego megalomana – Piotra I oraz rozpustnej niemieckiej carycy – Katarzyny II. Od dłuższego czasu, jego polityka sprowadzała się do manifestowania mocarstwowej ciągłości rządzonej przez niego Rosji, obrażonej na resztę świata za jej niedocenianie, tyle, że przekaz był niejasny i nie bardzo było wiadomo, czy Putin chciał pokazać, że jest przez ten świat tylko niedopieszczony, czy też dawał do zrozumienia, że jeszcze chwila i odbuduje dawną, trzęsącą połową globu wielką Rosję. Zamiast groźnie, wyszło śmiesznie. Rosja, jako wschodząca „nowa” potęga robi żałosne wrażenie, nawet jesli jest wsparte tysiącami czołgów i samolotów.Te czasy, drogi Putnie, już się skończyły. W dzisiejszym świecie przewagę mają ci, którzy ją mają naprawdę, dysponując atrakcyjnymi wartościami przyciągającymi innych (jak Unia Europejska), lub też imponują dynamiką własnej gospodarki. Ani jedno, ani też drugie, nie jest cechą Rosji, a do realizacji mocarstwowych ambicji pozostała jej tylko manifestacja siły, której nie zostało już dużo. Zresztą, jaką trwałość ma polityka strachu?
Ostatnio działo się w świecie wiele, ale dawny kagiebista – Władimir Putin nie uświadomił sobie tego, że Rosja przestała być światowym mocarstwem nie z tej przyczyny, że nie odbiła się jeszcze z dna poradzieckiej „smuty” i dzisiaj musi tylko powrócić na swoje dawne miejsce. Mocarstwem nie jest dlatego, że od kilkudziesięciu lat wyczerpuje się jej energia. Rosja nigdy nie była „normalnym” krajem w tym znaczeniu, żeby opierać swoją pozycję w świecie na wewnętrznych siłach napędowych, czyli na talentach obywateli. W XIX wieku, czyli w czasach gruntowania się jej potęgi, była nie tylko największym krajem świata, lecz również takim, który szczycił się najszybszym tempem poszerzaniem granic. Nie produktu krajowego brutto, lecz granic! Prawda, że podobnie szybko w rozmiarach rosło brytyjskie imperium kolonialne, ale Anglikom nigdy nie przyszło do głowy, by Hindusów, Malajów, Egipcjan, czy mieszkańców afrykańskiej Rodezji uznać za Anglików. Kolonizowali, inwestowali i eksploatowali po to, by potęgą był wyspiarski Albion, nie zaś Indie, czy Birma. Jeśli pozwolili na samodzielność Kanadyjczykom i Australijczykom, to z tej racji, że ci też należeli do rasy anglosaskiej. Tymczasem, podboje rosyjskie miały zupełnie inną mechanikę. Nie były „zwykłym” kolonialnym podbojem, ale zawsze „misją” jednoczenia narodów w jeden, prawosławny naród zjednoczony pod berłem moskiewskiej odmiany prawosławia. Celem poszerzania terytorium, było jak najszybciej przerobić wszystkich podbitych na prawdziwych Rosjan. Rzecz stała się szczególnie dwuznaczna, gdy z końcem XIX wieku granica oparła się o chiński mur, skąd przy dobrej pogodzie można było nawet ujrzeć strzeliste pagody Pekinu. Lecz Rosja nie kolonizowała, ale poszerzając się – stale rusyfikowała – Mongołów, Kazachów, Mandżurów i Buriatów. Poraz pierwszy Rosja zwątpiła w swoje możliwości, gdy otworzyły się wrota słabnących Chin. Czy uda się zruszczyć Chińczyków? W sukurs historii przyszła jednak Japonia, odsuwając po wojnie 1905 roku Rosję znad chińskiego Pacyfiku spowrotem nad syberyjski Amur. Rosja próbowała jeszcze raz stać się światowym imperium w postaci Kraju Rad. Jego upadek był jednak tymbardziej sromotny, że cichy i niespodziewany. Putin ma go w pamięci i marzy o przywróceniu Rosji jej dawnej pozycji i wykazaniu światu, że powrót do jej dawnej roli, to tylko kwestia czasu. Marzy daremnie. Mocarstwowa Rosja była tylko światowym „wypadkiem przy pracy”, całkiem sprzecznym z zasadami jego ewolucji. I temu Putin zaradzić nie potrafi i nie może.
Rusyfikacja narodów podbitych, to tradycja rozpoczęta na masową skalę jeszcze za rządów Iwana IV, obdarzonego przydomkiem „Groznyj’, lecz rozumiana w bardzo szczególny sposób. Iwan po prostu „mianował Rosjanami” wszystkich Tatarów, którzy nie mieli ochoty zginąć po zdobyciu w XVI wieku ich stolicy – Kazania. Warto też pamiętać, że w języku rosyjskim, słowo „groznyj” ma inne znaczenie niż w polskim. Nasz „groźny” nie musi być nieobliczalnym mordercą, rosyjski „groznyj” ma do tego prawo. „Groznyj”, to również „dziki” i „szalony”. Nie jest przypadkiem, że w każdym anglojęzycznym podręczniku historii znajdziemy go odnotowanego pod imieniem „Ivan the Terrible” – „Iwan Straszliwiec”. To on powiększył niemal dwukrotnie obszar rosyjskiego państwa, ale też spowodował pojawienie się tak wielkiej liczby nieruskiej ludności, że zaczęła ona stanowić w Rosji większość. Po podboju Chanatu Kazańskiego, „rosyjskie”, wojska najeżdżające Inflanty, składały się głównie ze skośnookich nowych członków narodu, którzy parę lat wcześniej przestali właśnie być Tatarami, stając się „rdzennymi Rosjanami”. A to był dopiero początek, bo dalej kusił Ural, Syberia, ujście Amuru, Chiny i Pacyfik, gdzie nigdy przedtem nie stąpała słowiańska stopa. Potęga Rosji nie została, to pewne, zbudowana na narodach słowiańskich, lecz na wchłanianiu i asymilacji azjatyckich ludów podbitych i to razem z ich odmiennościami kulturowymi. Z perspektywy czasu widać, że to nie żywioł słowiański zbudował Rosję i dzisiejsze jej powoływanie się na wspólne z Kijowem dziedzictwo jest nadużyciem, a historyczne klamstwa z reguły wychodzą na jaw w postaci niepowodzenia. Prawdziwą, w kulturowym znaczeniu słowa, „matką Rusi”, jest dzisiejsza Ukraina z Kijowem i starożytnościami Peczerskiej Ławry. Bez Ukrainy, Rosja traci jednak legitymację do regionalnego przywództwa. To bardzo bolesna strata, która – wsparta obawą przed zepchnięciem jej na euroazjatyckie peryferia – prowadzi do irracjonalnych odruchów.
Podjęte w ostatniej fazie rosyjskiej historii podboje w kierunku zachodnim, były pod względem możliwości szybkiej rusyfikacji znacznie trudniejszą materią i spowodowały wiele nieznanych dotąd komplikacji. Napadano i wcielano do „Matuszki” nie azjatyckich koczowników, lecz narody znacznie starsze i od Rosjan dojrzalsze, posiadające przy tym silne poczucie przynależności narodowej, własnej tradycji i odrębności kulturowej. Cerkiew kijowska miała już w czasach rosyjskiego podboju historię starszą od moskiewskiej o niemal tysiąc lat. Inflantczycy z Rygi i Rewla, których górne warstwy używały języka niemieckiego i miały zdecydowaną protestancką tożsamość, wcale nie były skłonne poddać się rusyfikacji. Polacy, jako rzymscy katolicy, których religia miała łacińskie, nie zaś greko-bizantyńskie korzenie, w ogóle do tej roli się nie nadawali, ponieważ „łacinników” miano w Rosji za odszczepieńców i notorycznych odmieńców. Jako kandydaci do ewentualnego uznania wspólnoty korzeni, Rosjanom pozostali już tylko Rusini z dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego oraz z terenów przyłączonych do Korony Polskiej po Unii Lubelskiej. Pierwszym nadano miano Białorusinów, by odróżnić od moskiewskich Wielkorusów, drugich nazwano Małorusinami. Wszyscy mieli być częścią wielkiej, ruskiej rodziny narodów, w której hierarchia została przez Moskwę ustalona jednoznacznie: kierownicza rola należy do Wielkorusów, Małorusini otrzymali w zarząd Ukrainę, a Białorusini – dawne Wielkie Księstwo Litewskie. Więź miała być nierozerwalna, jednak rzeczywiste procesy potoczyły się w dość niespodziewanym kierunku. Elita białoruska stała się polską szlachtą (Wańkowicze, Sienkiewicze, Kieniewicze, Mickiewicze, Kościuszkowie i Moniuszkowie), a ukraińska uległa polonizacji w zachodniej części kraju, a rusyfikacji – we wschodniej. Reszta pozostała niema przez następne dwa stulecia i Rosjanie przedwcześnie przyjęli, że sprawę mają „z głowy”. Dopiero po kolejnej „smucie” – tym razem za liberalnych rządów Jelcyna – okazało się, że sprawy się komplikują, a Ukraińcy nie tylko pamiętają o swojej ukraińskości, to wcale nie zamierzają stać się Małorosjanami i młodszymi braćmi moskiewskich Rosjan. Takie to historyczne źródła leżą u podstaw buntu dzisiejszej Ukrainy, a niebezpieczeństwo polega na tym, że sami Rosjanie, zgodnie ze swoją mentalną tradycją, z reguły nie szukają prawdy, lecz tylko potwierdzenia wielkości. Nie potrafią uznać historii za wielką nauczycielkę, usiłując sami zająć jej miejsce.
Powołano właśnie nowy rząd Ukrainy, który ma wykonywać swoje funkcje do czasu przedterminowych wyborów parlamentarnych. To dobra i jednocześnie zadziwiająca wiadomość. Dobra, bo kończy czas bezrządu, który dla każdego kraju jest stanem groźnym, lecz zadziwiająca ze względu na sam sposób jego powołania. Przypomina czasy francuskiej rewolucji, która – jak wiadomo – zakończyła się najpierw rządami Terroru, a potem Napoleonem Bonaparte. Nowe władze, zanim poddały się parlamentarnemu głosowaniu, zostały zaprezentowne kijowskiemu Majdanowi. Z punktu widzenia znanych demokracjom procedur, zadanie powoływania gabinetu, przypada parlamentowi, nie zaś – ad hoc zwołanemu – zgromadzeniu mieszkańców. Szło zapewne o to, by ministrów nowego rządu zobowiązać do uczciwości i odpowiedzialności przez podkreślenie, że ich również w ostatecznym rachunku rozliczy Majdan, nie zaś skorumpowani politycy, bo też i korupcja stała się w Ukrainie tak poważną plagą, że omal doprowadziła do wojny domowej. Niemniej jednak, wybrana droga swoistej aklamacji rządu przez lud, wcale nie gwarantuje rozwiązania problemu. Ludzie są skłonni do korupcji zawsze wtedy, gdy mają nadzieję, że pozostaną bezkarni. Napotkałem też gdzieś staropolskie wyrażenie – „odprowadzać na majdan”, co oznaczało „znosić wojenne łupy celem ich podziału”. Czym skończy się tym razem ta ukraińska walka z korupcją za pośrednictwem majdanu, pełnego przecież ludzi rozmaitych? Dowiemy się tego zapewne niezadługo, mając w pamięci to, że korupcja leży w ludzkiej naturze, a ograniczyć ją może tylko samo społeczeństwo, godząc się na wmontowanie w jego życie efektywnych mechanizmów kontrolnych. To jest natomiast jednym z najtrudniejszych zadań, jakie można postawić politykom, a przecież niedawni bojownicy Majdanu wyznaczeni na ministerialne stanowiska, przestali być już bojownikami o sprawę, stając się politykami z całym mechanizmem zawierania kompromisów.
Słowo „korupcja” pochodzi od łacińskiego „corruptio”, oznaczającego „stan zepsucia”. Dzisiaj definiuje się je jako „nadużycie stanowiska publicznego w celu uzyskania prywatnych korzyści”. Jest ona na swój sposób bytem samoistnym, zgodnym z naturą człowieka i niezależnym od formy rządów, a jej poziom może być różny i zależy od wielu czynników. Regionem słynącym z korupcji była zawsze Ameryka Łacińska i ten fakt może wyjaśniać błyskotliwe kiedyś zwycięstwo Fidela Castro nad dyktatorem i bogaczem Battistą oraz do dzisiaj utrzymujące się tam rządy komunistów. Cokolwiek by powiedzieć o tych ostatnich, to sam fakt niesionego przez nich przesłania o moralnej wyższości ludzi biednych nad bogaczami, dał im wsparcie polityczne kubańskich mas i utorował drogę do władzy. Nie należy tego mechanizmu bagatelizować również dzisiaj. Tyle, że dla ograniczenia korupcji na rzecz społecznej sprawiedliwości, Castro zlikwidował prywatną własność, skłaniającą z kolei ludzi do twórczego dla gospodarki rachunku efektywności i zamiast niej dokonał „równego podziału ubóstwa”. Efekt tego rodzaju społecznej rewolucji, a sami wiemy to z ostatniego półwiecza historii Europy Wschodniej, nie może trwać długo, bo korupcja przybiera wtedy tylko inne formy. W następstwie uwiądu własności prywatnej, zastępuje ją gospodarka państwowa (etatyzm), rządowa biurokracja, coraz bardziej skomplikowane i drobiazgowe przepisy, nadmiar władzy w rękach urzędników, brak społecznej kontroli, namnażanie się bezpłatnych świadczeń i dodatków, mających w zamiarze wyrównywać poziom dochodów, uwiąd demokratycznych procedur i następujące po tym ograniczanie pluralizmu mediów oraz osłabianie się więzi społecznych. W tak zwanej gospodarce socjalistycznej, korupcja nie rzuca się może tak w oczy, ale szerzy się za to w innej formie, pogłębiając wrodzoną jej nieefektywność i marnotrawstwo.
Problem Ukrainy polega na tym, że musi iść w kierunku dokładnie przeciwnym, niż – drogi sercom ludu – jakiś rodzaj socjalizmu, to jest do zdrowej gospodarki rynkowej, nie zaś kolejnej wersji sprawiedliwości w biedzie, do czego narody poradzieckie mają wyraźną skłonność. Problem jest podwójny, ponieważ i Kuczma i Julia Tymoszenko i sam Janukowycz utrzymywali, że prowadzą swój kraj w właśnie kierunku rynku i konkurencji, tyle tylko, że napotkać mieli niespodziewane przeszkody. Czy społeczeństwo Ukrainy uwierzy nowej ekipie, że nie wyprowadzi go znowu w pole? Czas pokaże, ale zakres trudności jest zupełnie wyjątkowy, szczególnie w sytuacji, gdy wielki sąsiad postrzega rozwój wypadków w Kijowie jak obrazę samej istoty mitu wielkiej Wszechrusi. Trudno przewidywać rozwój wypadków, kiedy w grę wchodzi nie racjonalne myślenie, lecz fałszywie pojęty honor i uraza. Problem też i w tym, że dla Rosji nie ma dobrego wyjścia z sytuacji, w którą wplątała się ich narodowa ambicja. Miesiąc temu, w dniu odrzucenia przez Janukowycza oferty stowarzyszenia z Unią Europejską, Putin triumfował, widząc Ukrainę po wsze czasy w ramach rosyjskiej Unii Euroazjatyckiej. Dzisiaj, ma prawo czuć się poniżony, bo i sytuacja okazała się dla niego znacznie gorsza, niż ta, z okresu przed rewoltą. Wydarzenia potoczyły się w zupełnie odmiennym kierunku. Przedtem, był największym graczem na ukraińskim teatrze polityki, teraz praktycznie wypadł za burtę. Więcej, jak narazie, nie grają na jego korzyść wewnętrzne różnice pomiędzy zachodem i południowym wschodem Ukrainy, wróżące niedawno jej rychły rozpad na kilka części oddzielanych granicami kulturowymi. Mogłoby tak się stać, gdyby nie sprawa Krymu, która stała się dla Putina swoistą polityczną „czarną dziurą”, bacznie jednak obserwowaną przez innych kandydatów do secesji. Niespodziewanie złym dla niego sygnałem stał się ogłoszony publicznie brak poparcia regionów potencjalnej secesji dla samego Janukowycza, strąconego na samo dno. Ich wlasny rachunek będzie teraz zależał od rozwoju sytuacji na Krymie i wykazania przez Rosję korzyści, jakie mogliby uzyskać z faktycznej secesji. Krymskie doświadczenie prowadzi do wniosku, że tych nie ma wcale tak wiele i co gorsze – pociągają za sobą nieuchronnie kolejne wydarzenia:
1. Ustanowienie granicy celnej między Krymem a Ukrainą i ograniczenie swobodnego dotąd ruchu ludności. Co wtedy z turystyką, będącą poważnym źródłem dochodów ludności półwyspu?
2. Krym, oddzielony od ukraińskiego systemu bankowego, musiałby odejść od hrywny. Na rzecz jakiej waluty? Rosyjskiego rubla, czy też własnej, podobnej do białoruskich „zajączków”? Jedno i drugie wiąże się z kosztami i niesie dodatkowe niebezpieczeństwa dla ludności i gospodarki, bo rubel wcale nie jest walutą stabilną.
3. Krym wypadłby ze strefy korzyści osiąganych dzięki spodziewanemu stowarzyszeniu z Unią, co szczególnie bolesne byłoby dla turystyki wspomaganej dotąd brakiem rygorów na granicach i rodzimej przedsiębiorczości. Z rosyjskim, czy też krymskim paszportem już tak łatwo nie będzie.
4. Oznaczałoby to również odcięcie Krymu od pomocy Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz Unii Europejskiej, tak, jak z dobrodziejstw pomocy tej ostatniej nie może korzystać turecka część Cypru i między innymi z tej przyczyny jest trzykrotnie uboższa niż część grecka. Z tego powodu, tureccy Cypryjczycy głosowali w referendum za połączeniem z częścią grecką, nie zas z Republika Turcji. Czy Rosję stać na zastąpienie w tej funkcji Zachodu i uzupełnienie Krymowi strat spowodowanych secesją?
Właściwie, wszystkie wyjścia są złe. Putina czas goni, bo „mocny czlowiek Kremla” musi publicznie prezentować siłę i twardość, ale rozpoczęcie manifestacji siły od Krymu było o tyle bezprzedmiotowe, że miał go w garści niejako z definicji i od samego początku. Krym był i pozostanie rosyjskojęzyczny, a za tym zwykle idą sympatie narodowościowe. Do jego secesji mógłby doprowadzić w dowolnej chwili. Jednak nie zawsze zwycięża chłodna racjonalność, gdy pojawiają się dodatkowe okoliczności, niepoddające się tego rodzaju kalkulacji. Warto zauważyć, że rosyjskojęzyczna mniejszość Estonii i Łotwy jakoś nie wykazuje tęsknoty za rosyjską „matuszką”, bo też jest jej w Unii coraz wygodniej. A i greckojęzyczny Cypr tylko przez krótki okres czasu optował za połączeniem z Grecją. Dzisiaj o tym już nie ma mowy, sam radzi sobie lepiej, bo i z nikim nie musi się dzielić.
Za Krym się zabrać było Putinowi najłatwiej tylko z pozoru, bo i najszybciej można było uzyskać propagandowy efekt w samej Rosji, również tęskniącej za niegdysiejszą jej siłą i światową pozycją mocarstwa. Zapewne z tej przyczyny, rozpoczął akcję właśnie tam, a nie w Donbasie, czy w Odessie. Szło o jak najszybsze postawienie Ukrainy i Europy przed faktami dokonanymi, wspartymi rosyjską siłą i pokazanie rodzimym Wielkorusom, kto tu rządzi. Tyle, że inkorporować Krymu wprost do Rosji Putin nie może i musi w procesie jego aneksji zatrzymać się w pół drogi, jeśli nie chce jawnie złamać międzynarodowego prawa i skłócić się na tym tle z Zachodem. Rosja jest sygnatariuszem międzynarodowych gwarancji dla obecnych granic Ukrainy. W tej sytuacji, bez nieuniknionych konsekwencji, nie może nawet przyjąć ewentualnej oferty krymskiego parlamentu i włączenia go do Rosji na tej podstawie. Putinowi pozostaje tylko sytuacja zwana – „lewa ręka prawe ucho”: Krym autononomiczny i pozornie w granicach Ukrainy, ale faktycznie – rosyjski protektorat. Tylko, kto to kupi i ile do niego będzie musiał dołożyć twardej waluty? Skąd te środki wziąć, skoro licho w postaci eksploatacji amerykańskich złóż gazu łupkowego nie śpi i grozi załamaniem światowych cen tego surowca. Perspektywa dla budżetu Rosji i jej możliwości oddziaływania na secesjonistów stanie się wtedy ponura.
W obliczu podpisanych międzynarodowych zobowiązań w sprawie nienaruszalności ukraińskich granic, jeszcze kosztowniejsza byłaby dla Rosji sponsorowana przez nią secesja Donbasu, czy Odessy, chociaż pojawiły się informacje, że w tamtejszych hotelach melduje się już coraz więcej żołnierzy nieposiadających oznak pochodzenia państwowego. Tacy sami zajmowali lotniska na Krymie. Byłaby to jednak ordynarna agresja i aneksja, a złamanie prawa międzynarodowego oczywiste, podczas gdy rekompensata dla ludności – poza swobodą używania jezyka rosyjskiego – wątpliwa. Odessa, dzisiaj największy port morski Ukrainy, stoczyłaby się do rzędu rosyjskiego miasta peryferyjnego, a donbascy oligarchowie dobrze wiedzą, jaki los ich czeka w Rosji, bo znają przecież więzienną gehennę Chorokowskiego, niegdyś najbogatszszego oligarchy kraju. Może więc lepiej dogadać się z Kijowem i nawet dorzucić trochę grosza z własnego majątku? Putin naprawdę jest w kropce.
Nadzieją dla putinowskiej Rosji jest gra na destabilizację całego kraju. Wtedy, przestają przemawiać argumenty racjonalne, a zaczyna działać omawiana wcześniej „reguła odwróconego optimum”, u której podstaw kryje się zasada „ratuj się, kto może!”. Każda rewolucja społeczna staje przed tym samym dylematem: musi starać się o poparcie ludu, ale lud z zasady nie lubi bogaczy i wcale nie ma zrozumienia dla racji ich istnienia, nie widząc wcale związku samego prawa do bogacenia się jednych, by mogli też bogacić się inni. Tak się dzieje wszędzie tam, gdzie procesy zróżnicowania pozwalają zachować zdrowy rozsądek, ale lud w swej prostocie pragnie równego podziału bogactwa, nie myśląc o ograniczeniach jego tworzenia, a w czasie rewolucji rządzi lud, a nie rozsądek. Poza tym, lud jest podejrzliwy, bo i nauczony doświadczeniem. Zaufał przedtem i Juszczence i Janukowyczowi. Komu ma ufać teraz? Ruch opozycji z przedstawieniem rządu najpierw Majdanowi, miał na celu jedno – służyć za dowód, że przyszłe decyzje będą uczciwe i transparentne oraz zgodne z ludu wolą. To piękne zamierzenie, ale przeszkód przed nim piętrzy się mnóstwo. Za Donem i Dnieprem czuwa przecież Wielki Brat i odpuścić nie zamierza. Swoją drogą, nad Rosją wisi jakieś przekleństwo. Kiedyś stalinowski Związek Sowiecki został nazwany „imperium zła”. Jest faktem, że zło idzie w parze z Rosją od jej samych początków. Czy kraj, nawet tak wielki, jeśli jest notorycznym rozsadnikiem zła, może stać się atrakcyjnym partnerem do secesji? A przecież Rosja nie ma wyboru i dalej musi czynić zło, by ugrać dla siebie coś, co uważa za ważne, ale musi to robić wygrywając jednych przeciwko drugim. Jeśli jej się to uda, sprowokuje chaos i tendencję do odrywania się od Ukrainy jej poszczególnych części. Lecz sprowokuje również niechęć do metod rodem z Azji i narastanie antyrosyjskości tam, gdzie rzekomo mieszkają „rodzeni bracia” Rosji. Jeśli się to jednak nie uda, to może zdarzyć się cud i kraj pozostanie jednością. Tyle, że cuda zdarzają się tylko niekiedy. A kiedy się taki cud nie zdarzy, pozostaje tylko jedno wyjście: uczynienie z tej części Ukrainy, która wyrwie się z rosyjskiej strefy wpływów, prawdziwej części Europy. Ale wtedy groszem sypnąć warto. Nam, w Polsce, nasz własny w tym interes powinien być klarowny i też skąpić nie powinniśmy. Powstanie pomiędzy Polską a Rosją niepodległej i prozachodniej Ukrainy, to niespełnione i dobrze uzasadnione marzenie Piłsudskiego. Może więc dobrze, że Rosja pójdzie do Azji, a Europa Europą pozostanie? Rzecz w tym, że z całą pewnością, to dobrze dla Europy, lecz dla dzisiejszej, szowinistycznej Rosji, to klęska i prawdziwa prowincjonalizacja. Tyle, że może Rosjanie dojdą kiedyś do wniosku, że są narodem, jak każdy inny, nie zaś tym, wybranym do panowania siłą nad resztą świata.

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.