Opozycja w nowym Sejmie piszczy z radości. Jest wreszcie kryzys! Alleluja! Cieszy ją, że przyznał się do tego nawet sam Tusk w rządowym exposè! Ostrzegał, zapowiadał i obciążał, więc opozycja ma z czego się radować. Nie dysponując pomysłem na pomniejszenie obciążeń budżetowych, pozostała w samozadowoleniu, ale też i z pustym uczuciem nieprzyjemnej Schadenfreude. No, bo z pustego i sam Salomon nie naleje. To już wiadomo ponad wszelką wątpliwość. Opozycja nie tylko sama niczego nie naleje, ale nalewać nie ma do czego, bo też i nie dysponuje własnym naczyniem zbiorczym. Zresztą, jest opozycją bez pojęcia o rzeczywistości ją otaczającej. To przykre, ale tak naprawdę, to z niej żadna opozycja, a radość jest przedwczesna. Druga wygrana Tuska ma źródło w tym właśnie radosnym i zupełnie jałowym oczekiwaniu opozycji, że oto wreszcie będzie miała co krytykować. Cóż z tego, skoro to krytyka czysto werbalna i jałowa, nie niosąca w swej istocie żadnej politycznej, ni merytorycznej alternatywy. Opozycja po prostu zupełnie nie rozumie świata, który nas coraz bardziej kontroluje i otacza. Czy rozumieją go wygrani? Tego nie wiem, ale wciąż jeszcze mają szansę. Inaczej, utoniemy razem z nimi.
Polska znalazła się w sytuacji niecodziennej. Kryzys ją – jak dotąd – omijał, pozostawiając zieloną wyspą. Omijał nie bez przyczyny. Pod względem obszaru i liczby ludności jest szóstym krajem Unii Europejskiej, niewiele ustępującym największym jej członkom. Jednak już pod względem wielkości zamożności, czyli Produktu Krajowego Brutto w przeliczeniu na jednego mieszkańca, zajmuje dalekie, dopiero dwudzieste trzecie miejsce, wyprzedzając tylko Litwę, Łotwę oraz dwa najbiedniejsze kraje bałkańskie – Bułgarię i Rumunię. Nasz kraj do najbogatszych nie należy – zarówno w skali unijnej, jak i ogólnoświatowej. To i tylko to tłumaczy fakt, że Polska jest – jak na razie – tuskową „zieloną wyspą”. Tyle, że siłą jej pozycji jest bieda jej mieszkańców. Zwodnicze jest, że oto najbogatsze kraje świata, do których towarzystwa nasz kraj pretenduje w przyszłości, są jeszcze nadal bogate i nie widać oznak, by ta sytuacja miała się szybko zmienić. Nie pozwalają zresztą na to reguły statystyki. Zanim najbogatsi przestaną być bogaci, upłynie zapewne całe morze lat i wiele jeszcze się może zmienić. Jednak Zachód, jako najbardziej rozwinięta gospodarczo część świata powinien poczuć rodzaj alertu. Kryzys, który wielcy naszego świata starają się zbagatelizować, wcale nie jest bagatelny i zapowiada poważne zmiany, grożące głębokim wstrząsem. Dotyczy w pierwszym rzędzie Zachodu, tego do którego zdążamy, a nie innych części świata. Najbogatsze kraje praktycznie stanęły już w miejscu, jeśli idzie o dotychczasowy sposób ich rozwoju. Przestają tworzyć nowe obszary ekspansji, ich demokracje koncentrują się bardziej na obserwacji poziomu bezrobocia, niż na problemach poczynających mieć strukturalny, a więc najbardziej groźny charakter. Pod tym względem statystyka jest brutalna. W pierwszej setce najszybciej rozwijających się dzisiaj krajów świata jest niewiele krajów Zachodu. Najwyższy wskaźnik wzrostu w regionie – w 2010 r. odnotowała Szwecja, co pozwoliło jej jednak zająć dopiero 58 miejsce na liście. Innymi słowy, kryzys którego jesteśmy świadkami jest przede wszystkim kryzysem Zachodu, a nie kryzysem gospodarki światowej. Więcej, jego ukrytą przyczyną jest to, że Zachód traci właśnie monopol na rozwój gospodarczy, że to właśnie Zachód, a nie inny region, jest w prawdziwym kryzysie strukturalnym, a kraje nie uważane za zachodnie absorbują jego metody organizacji gospodarki korzystając z przewagi, jaką daje niedorozwój. Same rozwijają się coraz szybciej. W pierwszej pięćdziesiątce najszybciej rozwijających się krajów świata nie ma ani jednego uznawanego za zachodni. W czołówce jest za to Katar, Singapur, Paragwaj, Indie, Tajwan, Turkmenistan, Sri Lanka i Kongo. Polskę znajdujemy przy końcu pierwszej setki – na dziewięćdziesiątym piątym miejscu. To, że nasz kraj wyprzedza większość krajów Unii Europejskiej (jest jednak w tyle za bogatą Szwecją) wcale nie napawa optymizmem, a skłania do zadania pytania zarówno rządowi Tuska, jak i opozycji wszelkiej maści: na co właściwie oni czekają? Na cud jakiś? Czy to, że mamy odrobinę mniej kryzysu niż inni, może napawać dumą i nadzieją? Rząd wydaje się być dumny właśnie z tego, że kraj nie stacza się gospodarczo szybciej od reszty. Wygląda jednak na to, że ambicją opozycji jest jedynie to, by staczał się jeszcze nieco wolniej. Zaiste, niezwykłą mamy klasę polityczną, przekonaną najwyraźniej, że kryzys może dopaść każdego, ale na pewno nie wkradnie się w jej poselskie kieszenie. To jej zapewne wystarcza dla podtrzymania dobrego samopoczucia, a politycy wszelkiej maści uważają kryzys nie za jakieś zdarzenie obiektywne, lecz bardziej za retoryczną figurę, niż poważny problem. Przynajmniej dla nich samych. Sam przyszedł, to i pewnie sam sobie pójdzie…
Znamienne, że mapa zaznaczająca najszybciej rozwijające się kraje świata jest odwrotnością niedawnego rozkładu biedy. Nikt nie powinien sądzić, że tak wielka zmiana światowego rozkładu bogactwa, jaka dokonuje się na naszych oczach, może mieć miejsce w izolacji i bez wpływu na jego sytą część. Doganianie jest o tyle łatwiejsze, że wymaga tylko dobrze zorganizowanego naśladownictwa. Przeganianie i utrzymywanie prymatu, to inny rodzaj wysiłku i konieczność uruchomienia głębokich pokładów innowacyjności. Ta faza wyścigu jest już daleko za nami. Polska wygrywa na razie europejski wyścig tylko dlatego, że konkurencja jest słaba, sama jest krajem sporej wielkości, lecz za to poziom biedy ma znacznie powyżej europejskiej średniej. Stać ją więc na konkurencję cenową, mającej źródło w niższych kosztach pracy. Tę konkurencję jeszcze wygrywa z resztą Europy, a co z resztą świata? Czy z Chińczykami i Hindusami też będziemy konkurować wysokością płac? Wyjeżdżam wtedy do Goa! Tam, klimat pozwala przynajmniej na tańsze odzienie…
Cywilizacyjny sukces Zachodu rodził się niezauważalnie przez całe stulecia, od czasów starożytnych, lecz stał się globalnym wydarzeniem dopiero w epoce odkryć geograficznych. W jego następstwie Zachód stał się swego rodzaju panem świata, do której to roli tak przywykł, że jego społeczeństwa – jeśli w ogóle rozważają zmianę tej sytuacji – to tylko w żartach. Zresztą, wszystkim wydaje się, że tego rodzaju perspektywa z natury rzeczy jest tak odległa, że prawie nierealna. Tymczasem nic nie jest darowane na wszystkie czasy. Szczególnie, takim darem nie jest palma pierwszeństwa. Mechanizm wyrywania jej z ręki prymusa przez innych przepychających się w kolejce do dobrobytu, ale bardziej ambitnych i zdeterminowanych, jest zjawiskiem w historii świata doskonale znanym. To tylko kwestia czasu. To nam tylko się wydaje, że tego czasu mamy tak bardzo wiele…
Polska spóźniła się na podział świata o cztery stulecia. Nie dostała więc żadnych kolonii w egzotycznych krajach, pozostając przy tym bardziej krajem leniwego Wschodu niż pracowitego Zachodu, a dzisiejsze cywilizacyjne ambicje Polaków zrównania się z tym ostatnim, to zupełnie nowe zjawisko, których Tusk jest dobrą ilustracją, chociaż zdumiewającą w manifestowaniu przewagi nadziei nad chłodną kalkulacją. Nie ukrywał przecież, że celem rządu nadal pozostaje wejście Polski w skład ścisłego europejskiego klubu, w którym nie tylko dominuje euro, ale podejmuje się decyzje w stosunku do innych krajów strefy i ma ambicje wpływania na losy reszty świata. I tu kryje się pułapka. Zamysł powoli staje się anachroniczny i może spowodować przesiadkę do niewłaściwego pociągu. Zjednoczona w Unii Europa sukcesywnie przestaje być globalną potęgą gospodarczą, prześcigają ją przy tym już nie tylko Stany Zjednoczone borykające się z własnymi kłopotami, ale znamienne – coraz bardziej zadłużone państwa Europy zaczynają zerkać w kierunku Chin w nadziei, że pomoc przyjdzie z tamtej strony. Rzecz tylko w tym, że niczego na tym świecie nie można spodziewać się za darmo. Ile będzie kosztowała chińska pomoc i czy będzie również miała cenę kulturową? Czy młodzi Polacy zaczną emigrować do Pekinu zamiast zaludniać bary i garkuchnie Londynu, a Polki będą w Szanghaju poszukiwać atrakcyjnych partnerów na życie?
Prowadzę do konstatacji, że to, co rząd Platformy Obywatelskiej jest skłonny uznawać za sukces, czyli fakt, że polska „zielona wyspa” zbliża się powoli (nawet w obliczu kryzysu) do poziomu średnio rozwiniętego kraju europejskiego, nie zmienia innego faktu – tego, że reszta świata odskakuje nam coraz szybciej. Małą będzie pociechą, że możemy znaleźć się na wyższym szczeblu upadania naszej globalnej pozycji, niż doświadczają tego inne kraje Unii i mamy szansę stanąć być może bliżej czoła kolejki do chińskiej pomocy. Amerykanie nie skłonni będą pomagać, skoro ogłosili, że odwracają się ku basenowi Pacyfiku. Nie atlantycki Nowy Jork będzie ich centrum, ale spoglądające na Tokio i Szanghaj – Los Angeles i San Francisco. Europę zaczynają tam mieć – z całym szacunkiem dla jej długiej historii – za anachroniczne zadupie. Nasze w nim członkostwo nie wydaje się być więc perspektywą nadmiernie ambitną.
Źródeł kryzysu trzeba szukać głębiej niż spór Tuska z opozycją, jeśli pragniemy naprawdę, by nasze dzieci i wnuki nie musiały uczyć się zupełnie innej historii świata. Ten kryzys jest następstwem karygodnego samozadowolenia Europy i uśpienia czujności jej mieszkańców. Przebudzenie może być gwałtowne i nieprzyjemne.