O tym, że o niej marzą dowiadujemy się od Akbara Ahmeda, profesora na wydziale studiów islamskich w American University w Waszyngtonie („Muzułmanie marzą o demokracji”, Polityka z 2.04.2011). W tym samym numerze tygodnika jego redaktor zadaje pytanie o przyszłość demokracji w świecie islamu Michaelowi Scheuerowi – amerykańskiemu historykowi i analitykowi politycznemu: „Nie wierzy pan w demokrację na Bliskim Wschodzie?” – „Tymi, którzy w to wierzą” – brzmi odpowiedź – „ kierują pobożne życzenia. (…) Nie ma powodu sądzić, by w krajach arabskich powstała w przewidywalnej przyszłości świecka demokracja. Główną przeszkodą jest brak rozdziału Kościoła od państwa”. Komu zatem uwierzyć? Jeden i drugi profesor jest fachowcem w swojej dziedzinie, tyle że dziedziny inne, pomimo podobieństwa skojarzeń. Być specjalistą od islamu, wcale nie oznacza być specjalistą od zagadnień Bliskiego Wschodu. Chłodna analiza podpowiada, że jest inaczej a nawet wręcz przeciwnie: im głębiej religijny profesjonalista zgłębia tajemnice Objawienia, tym mniej rozumie jego społeczne konsekwencje.
Akbar Ahmet jest przekonany, że zachodni eksperci nie znają i nie rozumieją świata muzułmanów, a ich podejście świadczyć ma o głębokich uprzedzeniach. „Sugerują” – powiada – „że muzułmanie nie chcą demokracji. To tak jakby powiedzieli, że biedni lubią swoją nędzę”. A przecież – dowodzi – „kiedy w VII w. umarł Prorok, władzy nie objął jego syn ani żaden dyktator wojskowy. Odbyły się wybory”. Znamienne, że nie dodaje, iż jednym z problemów jaki pojawił się po śmierci Mahometa, to właśnie bolesny w skutkach fakt, że nie miał on syna, a władza córek, których z licznymi żonami miał bez liku, nie jest w tradycji arabskiej tolerowana. Jest znamienne, że nigdy, w żadnym kraju arabskim, przez piętnaście wieków trwania islamu do władzy nie wyniesiono kobiety. Spadek po Mahomecie przypadł więc zięciowi, co dało początek trwającej do dzisiaj walki o to, kto i w jaki sposób powinien reprezentować ummę wiernych.
Scheuer jest zupełnie odmiennego zdania niż Akbar Ahmet: „W krajach arabskich islam jest sposobem życia. Przeważająca większość muzułmanów wierzy, że Koran i sunna stanowią podstawę dla systemu państwowego”. „Chrześcijaństwo” – prostuje jednak Akbar Ahmet – „dopiero w XVII i XVIII wieku oddzieliło Kościół od państwa. W islamie za sto lat też będzie taka sytuacja”. Czyżby świat miał aż tyle czasu by czekać na demokratyzację islamu całe stulecie?
Zachód i Arabowie, wypowiadając te same słowa mają na myśli zgoła inne rzeczy. Przypomina mi to pewne nieporozumienie, jakiego byłem świadkiem na terenie wykopalisk starożytnego rzymskiego miasta Vollubilis, położonego w dzisiejszym Maroku u podnóża afrykańskich gór Atlas. Oprowadzało nas dwóch przewodników, obydwaj byli Marokańczykami. Miejscowy przewodnik mnie zadziwił, ponieważ mówił do nas po francusku, co z kolei „nasz” Marokańczyk, mieszkający w Warszawie, tłumaczył na język polski. Nie mogłem powstrzymać się od pytania: dlaczego to jeden Arab do drugiego Araba mówi po francusku, nie używając arabskiego, co wydawało się naturalne. W odpowiedzi usłyszałem, że tego, co znajduje się w starożytnym mieście rzymskim nie da się wyjaśnić po arabsku. To było olśnienie. Oczywiście! Jak na arabski przetłumaczyć, na przykład, co oznacza „Wenus”, albo „Eros” i wyjaśnić wiernym ich rolę jako wzorców dla zwykłych ludzi? Wiele nieporozumień międzycywilizacyjnych i błędów jakie popełnia Zachód w stosunku do Orientu bierze się z opacznego rozumienie tych samych z pozoru pojęć. W tłumaczeniu na języki obce Arabowie używają słów takich jak: „społeczeństwo”, „naród”, „republika”, „obywatel”, „demokracja”, „państwo”, „ekonomia”. Europejczycy biorą to wszystko za dobrą monetę, sądząc, że znaczą to samo, co w ich językach. Tymczasem, wszystkie te pojęcia są obce tradycji muzułmańskiej, niezrozumiałe dla Arabów i pojawiają się tylko w tekstach przeznaczonych dla cudzoziemców.
W tradycji europejskiej, społeczeństwo składa się z samodzielnych i wolnych jednostek – obywateli, będących jednocześnie podstawą i kluczem dla zrozumienie idei społeczeństwa obywatelskiego jako zgrupowania tych wolnych jednostek. W rozumieniu islamu tego rodzaju twór nie istnieje, zastępuje go tam pojęcie „umma”, w której skład wchodzą wszyscy wierni. A „wierny”, to wcale nie to samo, co „obywatel”. Z natury rzeczy innowiercy nie są częścią „ummy”, nie mogą być więc (z własnej winy) częścią tego samego „społeczeństwa”. To sprzeczność sama w sobie, skoro członkami ummy mogą być tylko muzułmanie. „Umma” – powiedział sam Prorok – „to najlepszy naród”. W czasach otomańskiej Turcji ludzie innych wyznań byli przydzielani do „wilajetów”, które rządziły się odrębnym prawem: chrześcijanie chrześcijańskim, Żydzi żydowskim a muzułmanie koranicznym szariatem. Dla narodów spoza „ludów Księgi” miejsca już nie starczało. W rezultacie tej tradycji, na przykład w dzisiejszym Egipcie – z pozoru najbardziej zmodernizowanym kraju regionu – buddysta czy hinduista nie otrzyma paszportu, ponieważ nie należąc do żadnego z ludów Księgi nie ma podstawy do wpisania mu do wyznania, bez czego dokument nie jest ważny. Wszyscy ludzie z poza Księgi – to poganie, którym paszport nie przysługuje. A hymn państwowy Libii Kadafiego, uważanej za państwo niereligijne nie pozostawia wątpliwości, co do prawdziwego stanu rzeczy. Słowa pierwszej zwrotki brzmią następująco: „Allahu Akbar, Allahu Akbar, Allahu Akbar, Fauqua Kaidi L’mutadi, Allahu Lilmazlumi Hairumu’ayyidi”, co znaczy: „Bóg jest wielki! Bóg jest wielki! Bóg jest ponad podstępy napastników, Bóg jest najlepszym wybawcą z opresji, Bóg jest ponad podstępy napastników, Bóg jest najlepszym wybawcą z opresji”. I dalej: „Powiedz to ze mną, powiedz to ze mną: Bóg jest wielki, Bóg jest wielki, Bóg jest wielki, Bóg jest większy nad podstępy napastników! Obecny świecie, patrz i słuchaj: z bronią i obroną. A jeśli zginę wezmę go ze sobą”. Hymn oficjalnie niereligijnej Libii częściej powtarza słowo „Allach”, niż czyni to nawet hymn mocno kojarzonego z islamem kraju, jakim jest Arabia Saudyjska: „Spiesz się do chwały i supremacji! Wysławiaj stwórcę niebios i unieś zielony, łopoczący sztandar, noszący znak światła! Powtarzaj – Bóg jest największy! O, mój kraju, mój kraju, żyj wiecznie!”. W jaki sposób do śpiewania takiego tekstu hymnu może przyłączyć się „obywatel”, który nie jest muzułmaninem, ale na przykład chrześcijańskim Koptem albo człowiekiem niewierzącym? Gdzie wtedy jest przynależna mu z definicji wolność wyznania? Jaka wolność? – zapyta wierny ummy. Przecież „islam” oznacza „poddanie się”, nie wolność! Jak powiada inny ideolog islamu, Sayyed Hussein Nasr – całe zło Zachodu narodziło się wraz z wolnościowymi ideami Odrodzenia i Oświecenia. Odejdźcie od tych idei – powiada – a dialog stanie się możliwy…
Podobne uwagi można sporządzić przy analizie tłumaczenia pojęcia odpowiadającego słowu „demokracja”. W tradycji europejskiej, to zbitka dwóch greckich słów: ‘demos” – ‘lud’ i „krateo” – ‘rządzić’. Tak więc zachodnia demokracja, to prostu „rządy ludu”, czyli rządy obywateli za pośrednictwem wybranych przedstawicieli. Jak to wpasować w tradycję muzułmańską, gdzie żadne z tych słów nie występuje wcale? Odpowiednik ludu – to muzułmańska umma, czyli wszyscy wierni Allachowi i Jego Posłańcowi (Mahometowi). Ten ostatni za życia rządził sam, bez pomocy „obywateli”, ale za pośrednictwem wersetów Koranu, które w odpowiedniej chwili zawsze podsuwał mu Allach – jego mocodawca. Rolą wiernych członków ummy było i jest nadal stosowanie się do jego słów, zinterpretowanych całościowo i ostatecznie w XIV wieku w postaci czterech sunnickich szkół prawnych. Nie przewidują one ani powszechnego głosowania, ani wolności obywatelskich. Człowiek przecież nie może być wolny skoro z definicji jest niewolnikiem Allacha i Posłańca, a jego jedyną rolą jest wielbienie Boga i dokładne wypełnianie poleceń pozostawionych przez Mahometa. Niewolnik nie głosuje, a jeśli ma udział w wyborze swoich przedstawicieli, to – jak w Iranie – wyłącznie spośród najwierniejszych z nich – uczonych w Koranie ajatollahów. Islam i demokracja – to po prostu sprzeczność sama w sobie, sprzeczność wynikająca z samej definicji obu pojęć.
Jak zatem zrozumieć o co właściwie idzie masowo buntującym się arabskim wiernym Mahometa? Przeciwko czemu się buntują i w imię czego? Z całą pewnością chcą mieć lepsze życie, którego obecne reżimy im nie zapewniają. Czy jednak są gotowi zapłacić za przyszły dobrobyt cenę w postaci rezygnacji z „konstytucyjnej równości” jaką muzułmańskim mężczyznom zapewnia islamskie prawo? Śmiem wątpić i przypuszczam, że tak naprawdę pragną i jednego i drugiego: dobrobytu… i pełnej równości jednocześnie. Europa jest po doświadczeniu z komunizmem i różnego rodzaju socjalizmami i wie już, że takie połączenie z całą pewnością nie jest możliwe. Albo równość, albo dobrobyt. Wielu ludzi w społeczeństwach zachodnich przez całe życie walczy o to, żeby się różnić i wyróżniać jak najwięcej. Wywyższenie, bycie zauważonym przez innych, jest w społecznej opinii czymś najbardziej upragnionym. Nierówność nie zawsze ma konotacje pejoratywną. Inaczej jest w świecie islamu, gdzie wywyższać się nie wolno, jest to nie tylko społecznie niedopuszczalne, ale grzeszne i może być ukarane jako uczynek koranicznie określany jako „haram”, czyli niedozwolony. „Nie wyróżniaj się! Bądź taki jak inni!” – tak matka napominała w dzieciństwie Orhana Pamuka – noblistę ukaranego właśnie przez turecki sąd za nadmierną samodzielność wypowiedzi. Natomiast wywyższenie płci – mężczyzn ponad kobiety – jest w całkowitej zgodności ze świętym Słowem i uważane za rzecz godną pochwały. Muzułmanie mają więc w swoim systemie wszystko, czego potrzebuje do szczęśliwej egzystencji mężczyzna: prawo do równego traktowania i prawo do poczucia wyższości nad kobietami, zapewniające im koraniczne „prawo do małżeństwa” (przynajmniej jednego). Nie musi do tego nawet potrafić czytać i pisać. Koranu można się nauczyć, słuchając i powtarzając wersety. To wystarczy by być uznanym za człowieka uczonego i mądrego. Kto by to chciał zmieniać? I właściwie nie byłoby sprawy, gdyby nie widoczna, niczym nieuzasadniona niesprawiedliwość w postaci dobrobytu Zachodu i nędzy muzułmanów. Jak to zmienić? – Uciec! Muzułmanin nie jest przywiązany do ojczyzny w znaczeniu ojczystej ziemi. Czuje się u siebie wszędzie tam, gdzie zebrać się może czterdziestu innych wiernych, by odbyć pięć obowiązkowych modlitw dziennie oraz żyć zgodnie z koranicznymi zasadami. Może to być na przykład włoska Lampedusa, gdzie Arabów jest dzisiaj więcej niż Włochów. Może to być i cała Europa. No, może nie cała, ta wschodnia, biedniejsza, nie bardzo nadaje się na nową ojczyznę coraz bardziej wymagających wiernych. Pozostaje zachodnia – tyleż zamożna, co i naiwnie bezbronna. Welcome home Umma!