Powietrze jeszcze nie ostygło od gorącości sejmowej debaty w sprawie zakazu komercyjnego uboju rytualnego i żalów religijnych mniejszości, co do braku poszanowania dla głębi i subtelności ich religii oraz starożytności tradycji, a już mamy jej światowe echo. Nie ma, co prawda, żadnych danych, jeśli idzie o liczbę osób nie mogących w Polsce rozkoszować się aktem rytualnego uboju, ale zdążył się w sprawie wypowiedzieć zarówno izraelski MSZ, jak i Europejska Rada Rabinów. Obie instytucje są nie tylko oburzone polską nietolerancją i obskurantyzmem, ale grożą odwetem i nawołują do interwencji nawet same Stany Zjednoczone.
Odwet należy mierzyć liczbą pokrzywdzonych, tymczasem nikt na liczby się nie powołuje. Naczelny rabin Polski też nie potrafi określić, jaka to liczba jego współwyznawców w praktyce używa na codzień koszernej żywności. Okazuje się przy tym, że Kosher Sklep jest w Warszawie tylko jeden i codzienna podróż przez całe miasto, to osobna uciążliwość mogąca prowadzić do straszliwej w skutkach zastępczej konsumpcji schabowej. A dla ilu religijnych osób zaopatrzenie w koszerne produkty jest w ogóle niemożliwe ze względu na miejsce zamieszkania poza stolicą? W telewizyjnym programie poświęconym temu zagadnieniu, przedstawiciel Żydów niereligijnych i liberalnych, nieprzestrzegających koszerności, twierdził, że tak naprawdę sprawa dotyczy nie więcej niż dwudziestu (!) rodzin. To z jakiej przyczyny ten gwałt? Czy może z tej, żeby nie dopuścić do poważnej dyskusji nad problemem, tylko sprawę zakrzyczeć antyjudaizmem? To dla kogo był ten dotychczasowy ubój, skoro ubojnie twierdzą, że tracą na zakazie półtora miliarda dolarów rocznie? Gdzie podziali się konsumenci takiej góry mięsa? Jeśli wymieniona liczba kilkudziesięciu koszernych konsumentów byłaby prawdziwa, to trzeba mówić o niebotycznej wrażliwości religijnej obrońców niegraniczonego prawa do rytualnego uboju, bez żenady i najmniejszych wyrzutów sumienia lekceważących wrażliwość obrońców zwierząt, którzy też są współobywatelami i mają prawo do własnej argumentacji. Obrona zwierząt ma być nieprzemyślanym nowinkarstwem niegodnym starożytności Biblii i nieodwołanych decyzji Allacha. Obrońcy zarzynania zwierząt wykazują przy tym głęboką niekonsekwencję w rozumieniu ich własnej religii. Jak to jest? Bóg, który miłuje istoty żywe, bo je sam przez sześć dni stwarzał, aby siódmego dnia odpocząć i zachwycić się wspaniałością dzieła, żąda teraz gorącej i świeżej krwi tworów własnoręcznego cudu?
Gdyby sprawa ograniczyła się do tych kilkudziesięciu koszernych ubojów, można by dojść do wniosku, że jest tak marginalna, że nie warta sejmowej ustawy. Tyle, że cały ten krzyk w sprawie rytuału uboju zagłusza sprawę znacznie poważniejszą, mającą wymiar kulturowego zderzenia wielkich rozmiarów, które wydaje się zbliżać do Zachodu wielkimi krokami. Media, jakby mimochodem, doniosły, że w arabskim Dubaju, miejscowy sąd wydał wyrok w sprawie gwałtu dokonanego na 24-letniej Norweżce. Spodziewalibyśmy się, jak w Indiach, powszechnego oburzenia lokalnej społeczności i surowej kary dla gwałcicieli. Tymczasem, informacja jest zupełnie inna: ofiara została przez lokalny sąd skazana na 16 miesięcy więzienia za „seks pozamałżeński”. Społecznych sprzeciwów wobec wyroku media nie odnotowały.
Emirat Dubaju, to mini-państwko, wchodzące w skład federacji Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Zajmuje powierzchnię niespełna 4 tysięcy kilometrów kwadratowych, czyli około półtora procent powierzchni Polski. Jest położone nad Zatoką Perską i wciśnięte pomiędzy emiraty Abu Zabi i Szardża. Mieszka tam nieco ponad dwa miliony ludzi, głównie w obrębie supernowoczesnej stolicy o tej samej nazwie. Encyklopedia powiada, że Dubaj, to kosmopolityczna metropolia o ambicjach globalnych, jest wielkim ośrodkiem biznesu i kultury. Rozpoczynała jako ośrodek przemyslu naftowego, dzisiaj bryluje w lotnictwie, turystyce, handlu nieruchomościami, bankowości i usługach finansowych. To prawdziwe Eldorado dla biznesu. Prawie wszystkie firmy są prowadzone przez obcokrajowców w ramach „licencji” (czytaj: haraczu) pozyskiwanej za formalną, ale fikcyjną współpracę miejscowego obywatela. Rokrocznie powiększa się liczba luksusowych willi i apartamentów, hoteli, sztucznych wysp, oszałamiających terenów sportowych i rekreacyjnych. Produkt krajowy brutto na jednego mieszkańca (ponad 40 tys. USD) stawia emirat w rzędzie najbogatszych krajów świata gdzieś pomiędzy sąsiadującym z nim naftowym Kuwejtem a Szwajcarią.
W mniemaniu Europejczyków, bogactwo uwalnia ludzi od problemów nędzy i niejako automatycznie cywilizuje, dodaje ogłady, przyspiesza rozwój umysłowy i kulturowy. Po tak bogatym państwie, spodziewać się należałoby, że jest wzorcem praworządności na miarę równie bogatej Szwajcarii. Dubaj jest, a jakże, państwem prawa, w którym obowiązuje konstytucja. Jej Artykuł 25 zapewnia jednakowe traktowanie jednostek, niezależnie od rasy, religii i pozycji społecznej. Działa tam – czytamy w informatorach – trójszczeblowe sądownictwo, istnieją możliwości odwołania od wyroku i jego kasacji. Słowem, nowoczesność w każdym calu. W informatorach jednak się nie doczytamy, jakim to sposobem, zgwałcona dziewczyna może zostać ukarana więzieniem? Trzeba zatem wyjaśnić, że to, co logiczne wydaje się człowiekowi Zachodu, w kraju arabskim, nawet niebotycznie bogatym, może być „niekoszerną bezbożnością”, niezgodną z miejscowymi obyczajami i żelaznymi rytuałami religijnego prawa. Wykładnia konstytucji musi być tam zgodna z Koranem, a ściślej – z zasadami jednej z czterech szkół „muzułmańskiej sztuki prawnej”, a żadna nie dopuszcza seksu kobiety z mężczyzną, jeśli nie jest on jej własnym mężem. Od tej zasady nie ma wyjątków. Kobieta jest tam zaledwie kobietą, a nie pelnoprawnym człowiekiem i seks jest jej obowiązkiem. Prawo męża do seksu jest nieograniczone w czasie i przestrzeni, jeśli tylko nie narusza prawa innego mężczyzny. Seks kobiety z nie-mężem jest przestępstwem z samej swej istoty, a okoliczności nie mają żadnego znaczenia, bo półtora tysiąca lat temu tak postanowił Allach ustami samego Proroka. Nawet niechciany seks z nie-mężem czyni ją tak nieczystą, że nikt już nigdy jej nie dotknie i tylko śmierć może ją od skalania uwolnić. Śmierć w tej sytuacji, to nie kara, lecz dobroczynność. W mniemaniu tracycyjnych muzułmanów, sąd i tak dziewczynę potraktował wyjątkowo łagodnie. Gdyby była muzułmanką byłaby ukamienowana. Zresztą, z Bogiem się nie dyskutuje, a gdyby ktoś wpadł na pomysł zadania bezzasadnego pytania o racje, usłyszałby takie same argumenty, jak w dyskusji o uboju rytualnym, żądającym wykrwawienia zwierzęcia jeszcze za życia – bo wola Boga, bo starożytna tradycja, bo wymogi religijne, powszechne obyczaje, wolność i demokracja i – jak mawiali Rzymianie – dura lex, sed lex, twarde prawo, ale prawo. Tyle, że prawo religijne – zarówno muzułmańskie, jak i talmudyczne, ma niewiele wspólnego z rzymską racjonalnością i europejskim humanitaryzmem, za to wiele z bliskowschodnim sekciarstwem i kulturowym zacofaniem. Coraz bardziej staje się aktualne pytanie o to, czy nie przyszedł już czas na nazywanie rzeczy po imieniu? Barbarzyństwo, to barbarzyństwo i jeśli samo miałoby mieć coś wspólnego z religią, to i religię trzeba nazwać po imieniu. Dzisiaj, zarówno krowy, jak i kobiety żyją w wieku dwudziestym pierwszym. Przestańmy tolerować udawanie, że jest inaczej i niech to „oni” się zmienią i nie zmuszają cywilizowanych ludzi do grzechu markowania zrozumienia dla rzeczy zupełnie niezrozumiałych.