KREW NA PIRAMIDACH I PÓŁKSIĘŻYC NAD WISŁĄ…

Zamierzałem już przerwać komentowanie stanu wrzenia w świecie islamu, aby nie tworzyć wrażenia, że to najpoważniejszy problem współczesnego świata i by podkreślić, że zapominamy o innych równie wielkich regionach, będących dla przyszłości świata znakiem zapytania – Chinach, Indiach, czy Rosji. Wydarzenia, a szczególnie ich obrót, jaki przybrały sprawy w Egipcie, zmuszają do powrotu do tematu. Do zastanawiania się nad dalszym rozwojem wypadków skłania też ich gwałtowność, kiedy to liczba ofiar w zabitych i rannych siegnęła już tysięcy, a Bractwo Muzułmańskie nawołuje do dalszych demonstracji z udziałem całych rodzin.
To, że władze wojskowe twierdzą, że wystąpiły w obronie liberalnej wersji islamu przeciwko ortodoksom nie jest zaskakujące. Tylko naiwnym ludziom Zachodu wydaje się, że skoro odbyły się demokratyczne wybory, to ich konsekwencje mają z natury demokratyczny charakter. Pięknoduchy powinny mieć w pamięci słowa Lenina, orzekającego kiedyś, że narzędzie w postaci demokracji to czysto techniczny instrument, który może być użyty do osiągnięcia powszechnej szczęśliwości w postaci państwa dyktatury proletariatu. Szczęśliwość zaowocowała Gułagiem, Katyniem i stalinizmem. Egipskie Bractwo Muzułmańskie również obiecuje powszechną szczęśliwość w ramach prawdziwego islamu, czyli też Gułagu, tyle, że religijnego.
Islamiści różnej barwy nie różnią się koncepcją, co do ostatecznego celu ich działania, wszyscy pragną państwa, w którym islam byłby jedynym wyznacznikiem życia. Różnice dotyczą sposobu dojścia. Wedle doktryny, są trzy drogi osiągnięcia celu i ostatecznego odwrócenia się plecami do reszty świata. Pierwsza, to „dawa”, czyli działanie na rzecz powszechnej islamizacji społeczeństwa, druga – „dżihad”, to walka zbrojna prowadząca do obalenia istniejącego porządku na rzecz „porządku islamu”, oraz trzecia, którą wypróbowano w Egipcie: udział w demokratycznych wyborach, jednoznaczne ich wygranie i ustanowienie państwa prawdziwego islamu, posługując się demokratyczną legitymacją dla uśpienia czujności wciąż potężnego Zachodu. Konsekwencją wszystkich trzech przypadków jest jednak likwidacja demokracji jako takiej, bo sprzecznej z zasadami islamu, a nawet tam zbędnej, wobec faktu, że posiada on wystarczającą liczbę własnych instrumentów dochodzenia do społecznego konsensu. To wyjaśnia również egipski fenomen, kiedy to liberalnie nastawiona część społeczeństwa poparła wojsko, przeciwko wybranym w demokratyczny (jakakolwiek była ta „demokracja”) sposób władzom. Nie od rzeczy jest zauważyć, że obalony przez wojsko Muhammed Mursi, zdążył już dać do zrozumienia, że pod jego rządami, islamski Egip zrobi również islamski porządek w całym regionie – wesprze syryjskich rebeliantów przeciwko świeckim władzom, ortodoksyjnych islamistów w Strefie Gazy przeciwko Izraelowi, a w sporze z Etiopią w sprawie projektowanej tamy w górnym biegu Nilu, użyje lotnictwa bombowego. Allach akbar!
Problemem islamu, swoiście promieniującym na resztę świata, jest jego społeczna konstrukcja uniemożliwiającą pojawienie się procesu liberalizacji w postaci podobnych przemian, jakie kiedyś przeszła oświeceniowa Europa, tworząc wtedy trwałe wzorce republikańskich rządów. Łacińskie pojęcie „res publica” jest nieprzetłumaczalne na język arabski, ponieważ w tradycji muzułmańskiej, nie ma niczego takiego, co mogłoby być rzeczą „publiczną”, nie będąc jednocześnie „boską”. Jeśli tak, to taką „res publica” powinni rządzić nie specjaliści od prawa publicznego (takich nie ma), lecz ci, od prawa boskiego. W tej sytuacji, „islamska demokracja” kończy się zawsze w miejscu, w którym się zaczyna. Przypomnijmy niedawne losy Iranu. Społeczny i demokratyczny zryw ludności przeciwko despotii szacha skończył się Muzułmańską Republiką Iranu, w której najwyższą władzę dzierży nie parlament, ale „Welajat-el-fakih” – „Najwyższy Przywódca”, wybierany przez uczonych w islamie imamów spośród… uczonych w islamie imamów i tylko uczeni w islamie imamowie mogą tam sprawować sądy, zarządzać majątkiem narodowym i przeznaczać go na cele zgodne z „ekonomiką islamu”. Wybory powszechne, a jakże, się odbywają, jest tylko drobne „ale” – w wyborach kandydować mogą tylko pobożni muzułmanie, a Najwyższy Przywódca ma prawo skreślić z listy kandydatów dowolną liczbę nazwisk, jeśli uzna ich nosicieli za zbyt mało pobożnych. W sensie formalnym demokracja w Iranie istnieje i reprezentuje coś w rodzaju ustroju republikańskiego, tyle, że – drobiazg! – jest tylko demokracją odwrotną do tej, której autorem był Monteskiusz i jej ojcowie założyciele. Muhammad Mursi, gdy tylko został wybrany prezydentem Egiptu, podziękował za wybór Allachowi, a nie wyborcom – tym nie miał nic do zawdzięczenia, a w pierwszą oficjalną podróż zagraniczną udał się nie do Waszyngtonu, Londynu, Rzymu, czy nawet do Mekki, lecz… do Teheranu, republikańskiego wzorca „islamskiej demokracji”.
Sprawa jest poważna i tylko naiwnym obserwatorom wydaje się, że Europejczyków i samych Polaków dotyczy tylko w tym zakresie, w jakim korzystają ze słońca i plaż Morza Czerwonego. Zresztą, już nie będą korzystać. Polskie MSZ właśnie ogłosiło, że do Hurghady jeździć należy wyłącznie na własne ryzyko. Walki w jej okolicy pochłonęły już pierwszą ofiarę.
Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że niebawem, ten z pozoru „wewnątrzislamski” problem, zapuka do bram Europy, a to z tej przyczyny, że u podłoża „arabskiej wiosny” wcale nie leżą problemy z demokracją, której islam nie uznaje za dobro żadnego rzędu, lecz jego głęboka niewydolność ekonomiczna. Nie społeczna, lecz ekonomiczna. Jako system społeczny islam najwyraźniej się sprawdza i jest bliski sercom prostych muzułmanów. Lubią go i masowo wspierają, poniewaz niczego od nich nie wymaga prócz pobożności. Jest zrozumiałe, że większość arabskich mężczyzn pragnie utrzymania systemu, w którym czują się dobrze, a życie upływa leniwie. Problem jednak tkwi w tym, że jego komfort sprowadza się do zwolnienia wiernych od jakiegokolwiek samodzielnego myślenia oraz od konieczności intensywnej pracy wspomaganej wynalazczością i koniecznością konkurowania z innymi. Za wiernych myślą ich imamowie, czyli przewodnicy w pobożności i wystarczy tylko słuchać i postępować zgodnie z ich nakazami. Dodajmy przy tym, że ostatnim wynalazkiem świata islamu był szampon, ułatwiający pobożną ablucję przed obowiązkową modlitwą. Wszystkie inne techniczne nowinki pochodzą już od dawna z zewnątrz, za które trzeba płacić i cierpieć upokorzenie z tego powodu, że islamskie nie są. Muzułmańska pobożność nie służy wynalazczości w żadnym zakresie, a muzułmańska duma cierpi z tej przyczyny, że zewnętrzny świat niewiernych ma się od islamu znacznie lepiej.
Słowo „islam” ma dwa pokrewne znaczenia związane ze słowem „salam”, oznaczającym „pokój”. Znaczenie „salam” jest jednak bliższe pojęciu „spokój”, niż „pokój”, jako zaprzeczenie stanu wojny. Islamski „pokój” nie tylko nie wyklucza wojny (dżihad), ale przeciwnie – do niej zachęca w sytuacji, kiedy islam nie może spełniać swojej roli w przyznanym mu przez Boga monopolu na rząd dusz. Wedle jego doktryny, mordowanie innych ludzi jest czynem pobożnym, jeśli służy zaspokojeniu oczekiwań Allacha. Rzecz tylko w tym, że te oczekiwania sprowadzają się do domysłów, albowiem sam Allach się w kwestii nie wypowiedział i wypowiedzieć nie mógł, ponieważ nie jest Osobą, ale „światłem w świetle”, nigdy nie komunikującym się ze swoimi wiernymi. Tym ostatnim pozostają więc tylko domysły co do Jego zamiarów, wsparte własną wizją świata – z samej natury islamu – lokalną i zaściankową. Przy czym „islam”, to również „poddanie się”, lecz nie w znaczeniu podporządkowania się komukolwiek, ale przeciwnie, poddanie się w ramach jednakowości uczestniczenia we wspólnocie przeznaczonej do ustanawiania na ziemi objawionego prawa i boskiego porządku. Jest się tam jednakowym nie dla siebie, lecz dla samej zasady jednakowości.
Teraz rzecz jest w tym, że załamanie się chwiejnej równowagi pomiędzy egipskim Bractwem Muzułmańskim, a bardziej liberalną odmianą islamu reprezentowaną przez wojsko i wielkomiejską inteligencję, rzutuje na cały świat arabski. Egipt, to nie „zwykły” kraj, ale najludniejszy i najbardziej wpływowy ośrodek islamu ze względu na centralne położenie oraz ulokowanie w Kairze największego i najbardziej wpływowego uniwersytetu Al-Azhar, centrum islamskiej myśli i ideologii. Sytuację komplikuje fakt, że Arabowie nie mogą być uważani za naród, taki jak Niemcy, Polacy czy Ormianie, lecz jedynie za wspólnotę religijno-językowo-kulturową, skupiającą ludność tkwiącą w przestrzeni szeroko rozumianej arabszczyzny. Rodzi się przy tym problem dopasowania do nich pojęcia „naród”, powszechnie definiowanego jako wspólnota państwowa i zarazem etniczna, czyli posługująca się na codzień tym samym językiem w granicach państwa pozwalającego na odczuwanie wspólnych korzeni kulturowych. Arabowie niewątpliwie posiadają wspólne korzenie kulturowe, nie posiadają jednak wspólnego państwa, ani też – wbrew pozorom – wspólnego języka. Wspólna im jest klasyczna arabszczyzna Koranu, którą arabscy nomadzi posługiwali się piętnaście stuleci temu i której dzisiaj trzeba się uczyć w szkole, tak jak włoskie czy hiszpańskie dzieci uczą się łaciny. Na codzień mówi się lokalnymi dialektami. Dialekt syryjski jest na przykład niezrozumiały dla Marokańczyka. Jak można uznać to za wspólny język tworzący jeden naród? Oczywiście, nie można. Do Ligi Arabskiej należą 22 państwa oraz Organizacja Wyzwolenia Palestyny, a liczba arabskich mieszkańców regionu szacowana jest na czterysta milionów, z tym jednak, że z przyczyn historycznych, jest wybitnie niejednolita i tylko, jeśli uznać ich za jedną grupę etniczną, stają się drugą największą na świecie, po najliczniejszych Chińczykach. Arabowie, to „zaledwie” jedna trzecia tej liczby, lecz w przeciwieństwie do Chin nie dysponują wspólnym państwem. Nie od rzeczy jest dodać, że próby zjednoczenia były dokonywane pod sztandarem panarabizmu i do dzisiaj są żywe, a ich najważniejszym eksponentem są ruchy ekstremistyczne w rodzaju Bractwa Muzułmańskiego. Dążą nie tyle do ustanowienia wspólnego państwa, ile do uznania nadrzędności Koranu nad świadomością narodową i utworzenie światowej wspólnoty muzułmanów. Werset Koranu wypowiedziany ustami Mahometa mówi, że „Umma jest moim narodem”, ale „umma” oznacza wspólnotę wszystkich wierzących w Allacha, nie zaś używającą tego samego języka. Odczuwanie arabskiej wspólnoty etnicznej jest bardziej skutkiem „wspólnotowej wyobraźni” i budowanej na wzór europejskiej definicji narodu, niż rzeczywistym faktem. Naturą islamu jest uznawanie myślenia życzeniowe (jeśli Allach pozwoli!) za równie wiążące jak każde inne. Nawet to, że ogień pali nie jest uznawane za obiektywne zjawisko fizyczne, lecz za skutek Bożej woli. „Jeśli Bóg chciałby – zauważył muzułmański filozof – żeby kłębek wełny wrzucony do ognia zamienił się w wodę, tak właśnie się stanie”. Dla pobożnych zwolenników egipskiego Bractwa Muzułmańskiego, ta myśl jest absolutnie niepodważalna, a fizyka nie ma tu nic do rzeczy i nie należy jej uznawać za obiektywny opis świata. Zbudowane przez nich państwo, byłoby z całą pewnością państwem tyle szczególnym, co i niefunkcjonalnym z punktu widzenia wymagań współczesności.
Rzeczywistą ambicją muzułmanów jest ustanowienie kalifatu, czyli jednolitej władzy nad wszystkimi muzułmanami, której przywódca byłby „chalifa Allach”, czyli wykonawcą Bożej Woli. Nie prawodawcą i władcą, ale tylko wykonawcą, bo prawo islamu zostało ustanowione kiedyś raz na zawsze i nikt nie ma upoważnienia do jego zmiany. Oznacza to ambicję budowania mocarstwa globalnego na nieznanych reszcie świata zasadach i w ramach jego stagnacyjnej konstrukcji, tyle, że do tej pory, nawet najskromniejsze próby zjednoczenia świata arabskiego okazały się nieudane. Egipt wraz z Syrią, utworzyły kiedyś Zjednoczoną Republikę Arabską, która przetrwała zaledwie trzy lata. Ten sam los spotkał Konfederację Zjednoczonych Państw Arabskich (1958-61), Federację Republik Arabskich (1972-77) i Arabską Republikę Islamską (1973-74). W jeden organizm trwale zorganizowały się tylko mikroskopijne szejkanaty Zatoki Perskiej w postaci luźnej federacji Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Te negatywne doświadczenia poszukiwania arabskiej wspólnoty zostały skompromitowane przez świeckie reżimy nieposiadające boskiej legitymacji do władzy. W świecie muzułmanów tej legitymacji nie nadają ani demokratyczne wybory, ani też siła wojska, lecz Tradycja Imamatu, to jest rządów Imama – świętego męża godnego przewodzenia w imieniu Allacha wszystkim muzułmanom lub wykazującego się więzami krwi z Prorokiem lub jego towarzyszami. Demokracja, w europejskim znaczeniu, jest uważana za zło samo w sobie, ponieważ człowiek znaczy zbyt mało, by potrafił odgadnąć Boskie zamiary. Najznamienitszy muzułmański filozof, Al-Ghazali, stwierdził jednoznacznie, że „tyrania sułtana przez sto lat, wyrządza mniej szkód, aniżeli jeden rok tyranii poddanych wobec siebie”.
Ideologiem egipskiego Bractwa Muzułmańskiego był Said Qutb, stracony przez wojskowe władze w 1966 roku i uznający, że islam zawiera w sobie rozwiązanie wszystkich problemów ludzkości. Był zwolennikiem muzułmańskich idei miłych uchu dumnych analfabetów płci męskiej: prawa do płacy minimalnej niezależnie od efektywności i przydatności pracy, ograniczenia własności prywatnej oraz głosił rychłą klęskę cywilizacji zachodniej i przejęcie przez muzułmanów przodownictwa w świecie pod każdym względem. Minęło półwiecze i stało się frustrujące, że świat muzułmanów – zamiast stawać się pierwszą potęgą – stoczył się do poziomu krajów słabo rozwiniętych.
Doskonałość islamu sprowadza się według Bractwa, głoszącego idee Qutba, do kilku punktów:
• Przekonania, że doktryna islamu rozwiązuje wszystkie problemy społeczne i polityczne społeczeństwa, jak też wszystkie problemy jednostki ludzkiej.
• Ideologia islamu musi być „czysta”, to jest pozostawać zawsze w zgodności z prawem islamskim – szariatem, bez żadnych obcych naleciałości.
• Islam jest społecznym przewodnikiem ubogich, platformą porozumienia dla rozczarowanej Zachodem młodzieży i wszystkich poszukujących prawdziwej tożsamości, alternatywą dla grzesznego bogacenia się i rozpasania liberalizmu oraz innych „ekstremizmów”, a jednocześnie platformą jednoczącą wszystkich słusznie odrzucających zachodnie wartości i dążących do przywrócenia pierwotnych priorytetów islamu.
• Islam jest również organizmem politycznym, prowadzącym do rozwiązywania wszystkich problemów społecznych w zgodności z dosłownym brzmieniem świętych tekstów.
• Jest siłą aktywnie działającą na rzecz wiary, jej zasad, muzułmańskiego prawa, stanowiącego jądro działalności politycznej, pozbawionej przy tym nietolerancji i przemocy wobec tych, którzy mu się poddadzą.
Według szacunkowych danych, te fundamentalne wartości mają wsparcie prawie połowy ludności Egiptu, która fakt swojej biedy i głębokiego niedorozwoju kraju składa na karb nie tyle własnej indolencji i tysiąca lat kultu niewiedzy i odwracania się plecami do świata, ile sił islamowi przeciwnych – zagranicznych koncernów i antymuzułmańskiego spisku. Wniosek jest z tego jeden: tylko prawdziwi muzułmanie mogą zapewnić krajowi życie zgodne z ideałem i jest przy tym obojętne, w jaki sposób do władzy dojdą. Racja jest bezydskusyjnie po ich stronie, a zdobycie jej za pośrednictwem powszechnych wyborów nie jest czymś samoistnie chcianym, lecz wybiegiem, dającym Bractwu legitymację wobec świata zachodniego. W sytuacji jego zwycięstwa w wyborach powszechnych, największy wróg islamu – Zachód, staje zupełnie bezradny, bo pokonany własną bronią.
Tak zwane narodowe porozumienie, do którego nawoływał niedawno Egipcjan sekretarz generalny ONZ, jest polityczną fantasmagorią. Podziały, jakie ujawniły się w związku z wyborczym zwycięstwem Bractwa, mają charakter substancjalny i wcale nie równoważą się wzajemnie, nie mówiąc o możliwości kompromisu. Podczas półwiecza rządów wojskowych, ortodoksyjni muzułmanie mieli ograniczoną możliwość wyznawania i głoszenia swojej ortodoksji. W przypadku przejęcia władzy przez Bractwo, „nieortodoksyjna reszta”, by już tego prawa z pewnością nie miała i zostałaby zmuszona do funkcjonowania w ramach „islamskiej demokracji” ze wszystkim tego konsekwencjami. To też wyjaśnia nagłą zmianę frontu przeciwników Mubaraka. Ci, którzy nie chcieli wojskowych u władzy, przekształcili się nagle w zwolenników junty. Przedtem sądzili, że wystarczy przywołać demokratyczne mechanizmy, a rychło nadejdzie pokój i dobrobyt. Tymczasem, wybory przyniosły gwałtowne pogorszenie sytuacji gospodarczej i równie głębokie zwiększenie społecznych napięć. Znamienne, że sami uczestnicy wydarzeń nie zdawali sobie sprawy z tego, że w świecie islamu, w ramach demokratycznych mechanizmów zwyciężyć mogą tylko antydemokratyczni doktrynerzy z prowincjonalnych meczetów, ponieważ tylko oni mają możliwość stałej indoktrynacji ubogich i niepiśmiennych i przekonywania o ich wrodzonej doskonałości. A to wszyscy lubią, niezależnie od stopnia niepiśmienności. Omawiana w innym miejscu „Reguła odwróconego optimum” zaczyna w Egipcie najwyraźniej działać i zbierać pierwsze żniwa. Potem, będzie coraz gorzej. Więc może już lepiej: „junto wróć?!”
Egipcjanie, to nie po prostu Arabowie (pojęcie narodu arabskiego jest złożone), ale pośród ludzi używających arabskich dialektów są najliczniejsi. W samym Egipcie jest ich 82 miliony, czyli prawie jedna czwarta wszystkich uważanych za Arabów. Sądząc z masowego poparcia dla Bractwa w innych krajach, można z dużą dozą prawdopodobieństwa uznać, że jego zwycięstwo przerodziłoby się w konsekwentny proces islamizacji całego regionu. Niektórzy w Europie powiadają, że „nasza chata z kraja” i chcieliby pozwolić islamistom rządzić regionem wedle uznania. Nie zdają sobie sprawy z tego, co mówią i rzecz wcale nie w tym, że południowa strona Morza Śródziemnego przekształcić się wkrótce może w bastion muzułmańskiego fundamentalizmu, a dziesiątki tysięcy Europejczyków zostanie odciętych od kurortów Morza Czerwonego. Niektórzy powiedzą, że – poza opalaniem się w Hurghadzie – nic nam do tego. Hola, hola, panowie! Nie zdajecie sobie sprawy z własnej lekkomyślności. Trzeba zastanowić się chwilę nad samą istotą islamu i globalnymi konsekwencjami zbliżającego się załamania jego wewnętrznej równowagi społecznej i gospodarczej. Zwróćmy uwagę na treść podstawowych zasad tego systemu społeczno-ekonomicznego.
Pierwsze prawo islamu: Fundamentalny islam jest przepisem na biedę. Bieda bierze się stąd, że system kładzie nacisk na dystrybucję i redystrybucję, a nie na produkcję, nie dopuszczając do konkurencji i doskonalenia metod gospodarowania. Raz osiągnięty poziom staje się wzorcem społecznego zachowania i codziennej pobożności. Pobożność oznacza również dążenie do zarobkowania tylko w granicach wystarczających do godnego życia, to jest do wyżywienia oraz odzienia i niczego więcej. W następstwie tej zasady, a także dogmatu o „niepobożności” pobierania odsetek, nie ma w krajach islamu warunków do trwałej akumulacji kapitału, a tym samym do powstania nowoczesnej gospodarki rynkowej.
Drugie prawo islamu: Konkurencja między pobożnymi muzułmanami jest zabroniona. System dąży do tego, by wszyscy byli w miarę równo uposażeni i nikt nie cierpiał z powodu wywyższenia innych. Konkurencja w zachodnim stylu – w bogactwie, sławie i wiedzy -umożliwia wysoki i niepobożny poziom konsumpcji i społecznego poważania, ale prowadzi również do nierównych szans w dostępie do kobiet i możliwości prokreacji równie doskonałego bytu, jakim są we własnym mniemaniu muzułmańscy mężczyźni. Bogatsi mają zwykle więcej możliwości, niż biedacy. W świecie „doskonałego islamu” sprawa jest jednak rozwiązywana egalitarnie poprzez mechanizm systemowego przydziału kobiety każdemu mężczyźnie, niezależnie od jego inteligencji, zamożności, wykształcenia czy urodziwości. Zasada ta została zawarta w najwyższej rangi dokumencie świata muzułmańskiego, ogłoszonym pod nazwą „Deklaracja Praw Człowieka w Islamie”. Tam przeczytamy – zgodnie z powszechnie uznawaną opinią o niedoskonałości życia w stanie bezżennym – że każdy mężczyzna ma prawo do małżeństwa. To prawo jest przy tym pomyślane nie jako czcza deklaracja, lecz jako społecznie oczekiwane i wykonalne. Muzułmański mężczyzna nie mógłby tego prawa realizować, gdyby przyznać je na równych zasadach również kobietom, a wybranka miałaby prawo do odmowy lub dokonania innego wyboru. Takiego prawa została więc systemowo pozbawiona i od urodzenia jest wychowywana w przekonaniu, że jest tylko towarem oczekującym na nabywcę, a nie pełnoprawnym bytem zdolnym do decydowaniu o sobie. Poważany w świecie islamu imam Ibn al Haqq, skrócił myśl maksymalnie: „kobiety powinny opuszczać dom tylko w trzech wypadkach: kiedy prowadzi się je do domu pana młodego, po śmierci swoich rodziców i gdy zmierzają do własnego grobu”. To bardzo szczególne rozumienie prawa człowieka do decydowania o sobie, bo formalnie muzułmanie dają do zrozumienia, że kobieta w ich systemie jest jednak człowiekiem i prawa posiada, tyle, że dziać się to musi pod męską kontrolą, by – jako byt głęboko niedoskonały – tych praw nie nadużywała.
Trzecie prawo islamu: Fundamentalny islam jest przepisem na powszechność analfabetyzmu i pogardę dla świeckiego wykształcenia. Skoro każdy mężczyzna – brzydal, dureń i prymityw – ma zagwarantowane prawo do nienaruszalności jego godności określanej mianem „honoru”, do oczekiwania pomocy innych w zaspokojeniu elementarnych potrzeb, do conajmniej jednej żony i pewności spłodzenia potomstwa, nie jest zainteresowany zmianą systemu, grożącą koniecznością konkurowania o cokolwiek. Godne życie pod leniwym słońcem południa pozwala spędzić je bez większego wysiłku aż do dnia spotkania z rozkoszami Raju. Ze zrozumiałych powodów muzłmanie nie są zainteresowani systemowymi zmianami, chcieliby jednak tę rozkosz życia przeżywać wespół z gadżetami, którymi otoczony jest niewierny człowiek współczesnego Zachodu. Bo i dlaczego nie? To niesprawiedliwe, że pierwszy lepszy niewierny żyje lepiej niż pobożny wyznawca jedynego prawdziwego Boga.
Problem w tym, że muzułmanin podświadomie zdaje też sobie sprawę ze swej biedy i bezradności i poszukuje winnych tego dyskomfortu. Telewizja pokazuje mu bogate miasta Zachodu, a turyści wizytujący plaże Morza Czerwonego wydają na jego oczach pieniądze na luksusy.Wniosek jest jeden: to niczym nieuzasadniona niesprawiedliwość! Bóg jest z całą pewnością po stronie muzułmanów, co oznacza, że ludzie Zachodu doszli do zamożności nie tylko w jakiś grzeszny sposób, ale korzystają z niej wbrew Jego woli, więc bezprawnie. Wolę Bożą trzeba wprowadzić w życie nawet, jeśli trzeba w tym celu użyć siły. To pewne, że w obliczu piorunujących przemian dziejących się w świecie na oczach wszystkich, bunt przeciw rzeczywistości, to pewny przepis na klęskę. Problem w tym, że taka klęska miliarda ludzi nie może nie odbić się konsekwencjami dla niemuzułmanów. W jaki sposób może to dotyczyć Europy i czy jest ona do tego przygotowana?
Wydarzenia w Egipcie, niezależnie od ich ostatecznego rezultatu z całą pewnością podminują względną stabilność gospodarczą całego regionu. Warto pamiętać, że bezpośrednią przyczyną demonstracji wymierzonych w równie wojskowy rząd Mubaraka, była powszechna opinia ludności doznawania krzywdy wobec nieproporcjonalnie niskich w stosunku do Europy płacach Egipcjan. Pamiętam skarżącego się przechodnia w Kairze, że zarabia tylko 300 dolarów miesięcznie, czyli znacznie mniej niż przeciętny Polak, a potrzeby ma przecież nie mniejsze, a żon i dzieci do utrzymania więcej. Przechodzień zapomniał dodać, że korzysta z błogosławieństwa dotowania żywności. Muzułmański dogmat męskiego honoru ustanawiający, że wierny nie może być tak ubogi, by nie mógł wyżywić siebie i rodziny, powoduje, że we wszystkich krajach regionu ceny chleba są dotowane z budżetu państwa. Kwota dotacji sięga dziesięciu procent krajowego PKB. W Egipcie, arabski chlebek wystarczający na posiłek dla dorosłej osoby, kosztował do niedawna równowartość dwudziestu polskich groszy. Teraz, po załamaniu się dochodów z przemysłu turystycznego (12 procent PKB), dopłaty stracą źródło finansowania i powstanie widmo głodu. Kogo za to winić – rządzącą wojskową juntę, czy też muzułmańską opozycję, która zdestabilizowała gospodarkę? Zapewne kraj się podzieli i jedni będą wierzyć w jedną przyczynę, drudzy – w inną. Rezulat jednak będzie podobny: pojawi się problem z zaopatrzeniem w żywność. Ten problem jest zresztą wmontowany w społeczny mechanizm islamu. Pewność każdego mężczyzny, że otrzyma przynajmniej jedną żonę i będzie mógł, zgodnie z własnym rozumieniem honoru płodzić w domowym zaciszu kolejne dzieci, skuktuje eksplozją demograficzną. Tymczasem, w kraju położonym w dolinie jednej rzeki zewsząd otoczonej pustynią, wolnych terenów rolniczych brakuje i już dawno nie jest możliwy wzrost produkcji żywności, a konieczny jej import. Dotąd, lukę zapełniano dochodami z turystyki i hojną amerykańską dotacją, co razem stanowiło jedną piątą egipskiego PKB. A co, jeśli obu kwot zabraknie? Jaki rząd będzie w stanie sprostać gwałtownemu wzrostowi niezadowolenia? „Robiliśmy rewolucję, żeby było lepiej, a jest gorzej. Trzeba nowej rewolucji!”. Tak zapewne będzie wyglądała przyszła historia Egiptu, a może i całego regionu. Tyle, że chleba z tego nie przybędzie.
Wnioski są, niestety, pesymistyczne. Islam, jako system społeczno-gospodarczy na dłuższą metę przetrwać nie może, tyle, że z perspektywy Europy dotyczy to bez mała pół miliarda ludzi. Co ze sobą zrobią, gdy zabraknie im żywności? Z pewnością udadzą się na jej poszukiwanie. Dokąd? – Tam gdzie z ich punktu widzenia znajduje się najbliższa oaza obfitości, czyli do Europy. Przez Morze Środziemne, to tylko rzut kamieniem. Warto sobie wyobrazić inwazję stu milionów głodnych ludzi. Znacznie mniejsza ich liczba w postaci germańskich barbarzyńców zniszczyła kiedyś tysiącletnie imperium Rzymu. Przyjąć ich zatem nie można, bo z kretesem zniszczą i tak już chwiejną stabilizację wewnętrzną kontynentu. Wytopić w morzu też nie można, bo to niehumanitarne i zbrodnicze. Co robić? – i jak pisał kiedyś Lenin – „co robić dalej?”. Lenin wiedział i stworzył jedyne w swoim rodzaju przedsiębiorstwo Gułagu. Europa tego jednak uczynić nie może, więc musi się zastanowić dzisiaj, tu i teraz, w jaki sposób zminimalizować nieuniknione szkody. Może jednak bezpieczniej jest wesprzeć w miarę racjonalne reżimy arabskie nie samą ideą demokracji, niemożliwą tam do zastosowania, ale żywnościową pomocą? Dla dobra świata i ludzkości warto jest zaczekać aż muzułmanie do demokracji dojrzeją. Tyle, że ludzie islamu uczą się bardzo powoli, chyba, że pomoże im w nauce jakaś społeczna katastrofa. Być może właśnie nadchodzi. Historia Zachodu, to dzieje zmian, przewrotów i rewolucji, prowadzących jednak do lepszego świata. Historia islamu na odwrót, to dzieje stagnacji, petryfikacji i powszechnej tęsknoty za przeszłością. Trzeba im jakoś pozwolić na wypalenie się społeczno-gospodarczego surrealizmu i dać miejsce i czas na racjonalne myślenie. Będzie to kosztowne, bo trzeba na to czasu, wiele czasu…

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.