ŚWIĘTA, ŚWIĘTA. O UMYKAJĄCYM CZASIE RAZ JESZCZE.

Zbliżające się Święta, to nie tylko czas ucztowania, ale i okazja do refleksji. Pomimo wysiłków filozofów, proroków, katechetów i kaznodziejów, Bóg jest przez zwykłych ludzi i tak postrzegany na ich własny sposób, czyli na kształt jakiejś humanoidalnej Osoby. Trudno się temu dziwić, skoro inna definicja boskości przekracza możliwości zrozumienia przez maluczkich. Zatwardziały w swym ateizmie Richard Dawkins podsumowuje kwestię obcesowo: „Bóg Starego Testamentu, to chyba jeden z najmniej sympatycznych bohaterów literackich: zawistny (i dumny z tego), małostkowy i niesprawiedliwy typ, z manią na punkcie kontrolowania innych i niezdolny do wybaczania, mściwy, żądny krwi zwolennik czystek etnicznych, mizogin, homofob i rasista, dzieciobójca o skłonnościach ludobójczych, nieznośny megaloman, kapryśny i złośliwy tyran”. Powołuje się przy tym na Thomasa Jeffersona, który sformułował podobną myśl krócej: „Bóg Mojżesza, to istota o strasznym charakterze – okrutna, mściwa, kapryśna i niesprawiedliwa”. Dodajmy, że od ludzi odległa i niemożliwa do pojęcia. Wielcy prorocy zaszczepiający swoje ludy wiarą w Jedynego i powołujący się na osobisty z nim kontakt, sami nie spotkali Go w postaci Osoby podobnej do człowieka, lecz w formie jakiegoś nadziemskiego zjawiska – ognia (gorejący krzak Mojżesza), lub też szczególnego rodzaju „światła w świetle” (Allach w opisie Mahometa). W ich relacjach – ani Jahwe, ani Bóg muzułmanów nie byli osobami o ludzkich cechach. To, że na przykład muzułmanom nie wolno przedstawiać Stwórcy w postaci ludzkiej, wynika zresztą nie tylko z formalnego zakazu, ale i z przekonania (rodem z judaizmu), że oto Bóg takich cech nie posiada, jest Kimś/Czymś tak znacznie przewyższającym człowieka i mającym tak wiele nadludzkich przymiotów, że pomysł o Jego fizycznym podobieństwie do własnego stworzenia wydawał się prorokom nieskończenie bluźnierczy.
Wyłom w tym wizerunku straszliwego Bóstwa ustanowiło dopiero chrześcijaństwo „uczłowieczając” biblijnego Wszechmocnego poprzez wcielenie się weń Syna Bożego. Jego ziemska misja była równoznaczna z działalnością samego Boga, który posłużył się ludzką postacią Syna nie dlatego, że nie mógł tego zrobić sam, ale by dać ludziom dowód własnego z nimi współczłowieczeństwa. To najważniejszy bodaj przełom w dziejach, kiedy to ludzie uzmysłowili sobie, że ich Bóg ma jednak również ludzkie, a nie tylko nadludzkie cechy. Przypomnijmy, że przypisywanie Synowi cech człowieczeństwa lub ich odmawianie legło też u podstaw wielu pęknięć i herezji w okresie wczesnego chrześcijaństwa. Rzecz w tym, że postaci ludzkiej jest on zupełnie podobny człowiekowi, w boskiej – podobny mu nie jest. Jego Boskość, to „tylko istota istoty nadprzyrodzonej” niebędącej osobą w ludzkim rozumieniu tego słowa. Nie przemawiało to do starożytnych chrześcijan na tyle jasno, by pozwolić im wyzbyć się myślenia o Bogu na własne, osobowe i człowiecze podobieństwo. Dwoistość rozumienia Boga szczególnie silnie dała o sobie znać w chrześcijaństwie zachodnim, wyrosłym w otoczeniu dawnej tradycji antycznej, kiedy to greccy i rzymscy bogowie mieli wszystkie ludzkie cechy. Odmienność formuły Boga i boskości nabiera znaczenia, gdy sięgniemy do doświadczeń religijnych z poza naszego kręgu kulturowego. Jak to się jednak stało, że religie, które formalnie przyjęły za swój ten sam biblijny wizerunek Wszechmogącego, nie tylko się od siebie różnią, ale dwie z nich – tradycyjny judaizm i islam są wzorcowo konserwatywne, a islam zajadle z Zachodem walczący i zajęty wyłącznie własną przeszłością, podczas gdy chrześcijaństwo – szczególnie w jego zachodnim ujęciu – stało się fundamentem rozwoju i pędu świata ku nowoczesności?
Na dylemat można jednak spojrzeć z nieoczekiwanego punktu widzenia, jeśli tylko przyjmiemy, że różnice wynikają nie tyle z samego sposobu, w jaki postrzega się boską osobę, ile ich zasadnicza odmienność sprowadza się do definicji „społecznego kształtu” biegnącego czasu. A czas, to przecież czysta fizyka, nie ideologia. Czyżby? Już starożytni zadawali sobie pytanie o to, czy czas płynąłby w taki sam sposób, gdyby ludzkość nie istniała? Kto odczuwałby wtedy jego bieg i kto dokonywałby jego pomiaru? Czy byłby on nadal ważnym bytem obiektywnym, czy też nic nieznaczącą kategorią nieuwzględnianą przez nikogo?
Nie jestem wojującym ateistą w stylu Richarda Dawkinsa i nie zamierzam wkładać całego wysiłku intelektu w oddzielanie faktów od fikcji. Dla Dawkinsa wszystko, co nie jest namacalnie potwierdzone, jest fikcją, nie faktem. Z punktu widzenia realiów społecznych (a to też fakty) myli się zresztą całkowicie, co też wyziera z jego bezradności w nieustannym przekonywaniu o nieistnieniu Siły Wyższej. Książka obfita, ale argumenty właściwie cały czas te same. Tytuł jego sztandarowego dzieła – „Bóg urojony” – mówi sam za siebie: Boga nie ma, jest on tylko ludzkim urojeniem. Rzecz w tym, że to, czy jest on urojeniem, czy nie jest, nie ma żadnego znaczenia, tak samo jak istnienie wielu tekstów Ewangelii uznanych za apokryfy nie ma znaczenia wobec faktu, że powszechnie znane są tylko cztery kanoniczne a pobożni wierni apokryfów i tak czytać nie zamierzają. Z ich punktu widzenia nie są faktem i nie istnieją. Niczego nie zmieniło odnalezienie najbardziej kontrowersyjnego z nich – Ewangelii Judasza i nie ma znaczenia, czy jest ona oryginałem, czy falsyfikatem. Dla wiernych będzie zawsze fikcją, a cztery kanoniczne – faktem. Na tym to właśnie polega: w sferze idei, faktem jest tylko to, co zaistnieje w społecznej świadomości, reszta jest niebytem.
Huntington nie był człowiekiem głębokiej wiary i nie namawiał do wierzenia w Boga, ani do odrzucenia Jego istnienia, bo też i Bóg był w jego rozumowaniu właśnie takim faktem społecznym, w którego sposobie postrzegania doszukiwał się odmienności wielkich kultur, różniących się wzajemnie nie ideologią, lecz – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – właśnie sposobem uznawania zjawiska nadprzyrodzonego za społeczny i religijny fakt. A więc może jednak istnienie Boga jest jakiegoś rodzaju zjawiskiem obiektywnym, niezależnie od samej w Niego wiary? Istota sprawy jest ukryta w umiejętności tworzenia przez ludzi spójnych koncepcji intelektualnych, które jeśli są przyjęte przez innych za swoje, stają się takim społecznym faktem. „Mianem ideologii określa się każdy zbiór uporządkowanych poglądów – religijnych, politycznych, prawnych, przyrodniczych, artystycznych, filozoficznych – służących ludziom o tożsamych poglądach do objaśniania otaczającego ich świata. Społeczną funkcją ideologii jest artykulacja celów aktywności i dopuszczalnych sposobów ich osiągania oraz motywacja ich zasadności względami uznawanymi za wyższe niż jednostkowy interes”. Z tej definicji wynika, że ideologia jest zbudowana wyłącznie na intelektualnej analizie, ale choć sama analiza jest pracą intelektualną, a nie namacalnym faktem fizycznym, to jednak potrafi objawiać się tak samo brutalnie, jak miało to miejsce w przypadku faszyzmu i komunizmu. Czy faszyzm i komunizm nie były faktem, lecz samym tylko wymysłem i fantasmagorią ideologów? Prowadzę do stwierdzenia, że w ewolucji wielkich cywilizacji, fakty mają zwykle zupełnie nie fizyczny wymiar, a powszechnie akceptowana myśl, a nie fakt, może być dla nich równie wielkim, ważnym i realnym wydarzeniem, jak uderzenie tunguskiego meteorytu. Pozostawimy tę sprawę do kolejnych rozważań, pamiętając, że odpowiedź na pytanie jest równoznaczna z próbą ujarzmienia samego Boga. Czy to w ogóle możliwe? (Mój stały czytelnik i komentator prosił mnie by to określenie zmienić na „próbę zrozumienia Boga”. Krakowskim targiem, będzie to będzie „podglądaniem Boga”).
W tym miejscu zajmiemy się tylko jednym aspektem rozważanego zagadnienia. Jeśli przyjmiemy za Huntingtonem, że głównym wyróżnikiem wielkich kultur jest związany z nimi sposób postrzegania Boga, prawdziwym sprawdzianem tego, w jakiego Boga ludzie naprawdę wierzą, wcale nie są debaty ich teologów, których i tak nikt nie ma cierpliwości słuchać, lecz praktykowanie dnia codziennego, czyli używanie własnego i osobowego czasu oraz indywidualnego sposobu postrzegania własnego przemijania. Kształt tego czasu staje się wartością tak głęboko osadzoną w ludzkiej mentalności, że podobieństwa teologiczne okazują się zupełnie powierzchowne. Dla ziemskich bytów, to właśnie czas – a nie Bóg jako taki – ma znaczenie podstawowe: wszyscy się rodzą, zjawiska się pojawiają, przez jakiś czas istnieją i się zmieniają, by w końcu zaniknąć. Tajemnica czasu pochłaniała ludzi znacznie bardziej niż religijne rytuały, jako że zawsze odczuwali jego bieg osobiście i indywidualnie. Skojarzenie pojęcia czasu z formułami religijnymi pozwala na nie spojrzeć w osobnym świetle.
Nie wszystkie religie monoteistyczne przyjmują za początek dziejów świata moment, w którym świat został stworzony lub wprawiony w ruch, czyli punkt, przed którym nie istniało nic. Pojawia się w tym względzie znamienna odmienność. Dla judaizmu tym punktem jest kosmiczny pierwszy dzień tygodnia stworzenia świata, czyli moment biblijnego rozdzielenia światła od ciemności. Dla muzułmanów – to oświecenie Allachem, czyli dzień zrozumienia jedyności Boga symbolizowany hidżrą – ucieczką Mahometa z Mekki do Medyny w 622 roku ery chrześcijańskiej. W religijnej filozofii islamu ta data, to również prawdziwy początek historii świata. Muzułmanie przyjmują do wiadomości biblijną wersję jego powstania, ale dodają do tego pojęcie dżahiliji, to jest czasów przed Mahometem. Brak wiary w Allacha przed jego misją, czynił los świata całkowicie bezwartościowym, tak jakby w ogóle nie istniał. W obu przypadkach zastanawianie się nad tym, co było wcześniej, jest pozbawione sensu. Judaizm niesie jeszcze jakieś racjonalne źdźbło, ponieważ jest twórcze zastanawianie się nad istotą niebytu, który to stan występował przed dniem stworzenia. Islam, dodaje do tego silny element wiary: skoro przed Mahometem świat istniał, ale nie wierzono w Allacha, znaczy, że nie wydarzyło się i nie mogło wydarzyć nic godnego uwagi. Uznaje przedmuzułmańską przeszłość za rodzaj niebytu, który nie jest wart analizy i to z tej przyczyny starożytne zabytki Egiptu są wielką wartością dla ludzi Zachodu, dla muzułmanów są natomiast czymś nie wartym najmniejszej uwagi. Chrześcijaństwo, pomimo pozorów podobieństwa z judaizmem i islamem, jest pod tym względem zasadniczo odmienne i jednakowe z rzymskim pogaństwem. Dla chrześcijanina, jego rachuba czasu rozpoczyna się wraz z narodzeniem Chrystusa, czyli z początkiem „naszej ery”, jednak chrześcijanie nie twierdzą, że przedtem dzieje się nie toczyły, że dominowała nicość i niebyt i że nie było w nich niczego godnego uwagi. Inaczej niż rozumieją to Żydzi i muzułmanie – początek ery chrześcijańskiej nie biegnie od punktu oznaczającego stworzenie świata i rozpoczęcie przezeń samodzielnego biegu, ale to tylko pewien arbitralnie wybrany moment historii ludzkości – w gruncie rzeczy całkowicie umowny – od którego zaczyna się formalną, a nie faktyczną rachubę jej biegu. Nikt jednak nie zaprzecza temu, że przedtem również miały miejsce ważne wydarzenia. Czas chrześcijański, to nie tylko odmienny od żydowskiego i muzułmańskiego sposób rozumienia tempa dziejów, lecz jego logika jest przy tym identyczna z rzymskim i pogańskim rachowaniem lat Ab Urbe Condita, czyli od założenia Miasta (Rzymu). Moment rozpoczęcia rachowania dat przez chrześcijan jest inny i zdecydowanie świątobliwy, ale tkwi w nim ta sama pogańska myśl arbitralnego, czy nawet – ideologicznego wyboru. Czas rzymski – tak samo jak chrześcijańskie odliczanie wydarzeń – nie był kosmicznym początkiem, przed którym nie było nic, bądź nic wartego uwagi, lecz ważnym, ale tylko pojedynczym wydarzeniem. Wersja chrześcijańska jest pod tym względem w stu procentach kontynuacją myśli rzymskiej i pogańskiej, a nie biblijnej, czy koranicznej. W tej przestrzeni rozumienia biegu czasu załamuje się tradycyjne rozumienie jedności religii abrahamicznych, których podobieństwo bliskie jednakowości ma wynikać ze wspólnego pochodzenia od biblijnego Abrahama. To wniosek zupełnie bezpodstawny, majacy źródło w pozornej wspólnocie „ideologicznej matrycy” Bibli Starego Testamentu, co myli całą połowę świata w kwestii istoty jej własnego zróżnicowania i do dnia dzisiejszego jest przyczyną wielu nieporozumień kulturowych i błędów intelektualnych. Postawowa różnica w ramach abrahamicznego „porządku świata” nie ma źródła teologicznego czy ideowego, ale techniczny. W obu tradycjach – i pogańskiej i chrześcijańskiej – dzień pierwszy kalendarza nie odnosi się do momentu narodzin świata, lecz jest tylko rodzajem „technologii liczenia”, dniem całkowicie umownym, odnoszącym się do lokalnego wydarzenia niezwiązanego z wydarzeniem na skalę kosmiczną. To różnica fundamentalna, albowiem w wiele wieków później pozwoli na coraz mniej skrępowane badania nad historią ludzkości. Okazały się one niemożliwe, lub poddane znacznym ograniczeniom w przestrzeni ortodoksyjnego judaizmu i religijnej tradycji islamu. Bóg tych ostatnich, chociaż ma formalnie rzecz biorąc to samo źródło pochodzenia jak i Bóg chrześcijański, jest w rzeczywistości Kimś zupełnie innym. Staroświecki Bóg biblijny rządzi wszystkim, również i czas jest mu całkowicie uległy, Bóg chrześcijański jest w tym właśnie podobny człowiekowi, że nad czasem nie panuje. Nie może go ani cofnąć, ani przyspieszyć. Bóg biblijny może wszystko. Wielki mistyk islamu – Al-Ghazali zasłynął powiedzeniem, że gdyby Bóg zechciał, aby kłębek wełny wrzucony do ognia zamieniał się w wodę, tak właśnie by się działo, albowiem „trzeba zabić Rozum, aby zrozumieć Rację”. Nie ma ani fizyki, ani astronomii, jest tylko Bóg, który uczyni, co zechce. A czego chce? Nie wiemy i pytać nawet nie śmiemy. Nie publikujemy literackich dzieł, jeśli mogą wzbudzić zwątpienie, nie zostajemy noblistami nawet wtedy, gdy Nobel nas honoruje. Egipski pisarz Nadżib Mahfuz otrzymał Nagrodę Nobla za powieść „Dzieci”, publikowaną w odcinkach w kairskim magazynie „Al-Ahram” w 1959 roku. Uznana za literackie arcydzieło ukazała się w całości w Bejrucie dopiero w 1967 roku, a w Egipcie dopiero w pół wieku później – w roku śmierci samego noblisty. Dlaczego? Ponieważ kairski uniwersytet islamski Al-Azhar uznał, że jest nieprawomyślna i pobożni jej czytać nie powinni. Protestów nie było, zwolennicy noblisty nie pojawili się na uliczach a sam świat arabski nawet nie zauważył incydentu. Rzecz nie dotyczy tylko zawodowo stronniczych mułłów, lecz głębokości i powszechności tego rodzaju pobożności, zjawiska bliskiego urojeniu, lecz w praktyce rządzącego rzeczywistością. Jak zauważają znawcy zagadnienia – „wielu Arabów, to ludzie głęboko wierzący i dystansowanie się od religii jest dla nich bardzo trudne”. A to oznacza, że świat, który nie jest prawdziwą religią nie jest dla nich prawdziwym światem. Więc jaki jest prawdziwy? Ten, który jest wymysłem udającym fakty? Dawkins nazwał taki świat urojeniem, ale co zrobić, jeśli urojenie, grając rolę rzeczywistości, rządzi w praktyce ludźmi oraz ich czynami? Jak oczekiwać, że półtora miliarda mahometan połączy się w jedno z nowoczesnym światem, skoro od półtora tysiąca lat żyją bez przerwy w świecie własnego urojenia?
Przychodzące z Bliskiego Wschodu chrześcijaństwo w swoje pierwotnej formie było dla klasycznej myśli grecko-rzymskiej również rodzajem urojenia nienadającym się do intelektualnego partnerstwa. Mogło rozprzestrzenić się dopiero wtedy, gdy pogodziło się z grecką formułą czasu osobowego, ludzkiego i jednostkowego, biegnącego niejako odrębną ścieżką od boskiego czasu kosmicznego. Rzymianie liczyli jego początek od drogiego ich sercom (dzisiaj powiedzielibyśmy – nacjonalistycznego) wydarzenia historycznego, to jest od założenia Rzymu, a nie od początku świata. Ich czas miał zawsze świecki i ludzki wymiar w przeciwieństwie do świętości jego przebiegu w religiach Bliskiego Wschodu. Rzymskie chrześcijaństwo pogodziło się z faktem „świeckości czasu”, przesuwając tylko datę początku ery na ludzkie, ale i jednocześnie boskie wydarzenie – dzień domniemanych narodzin Chrystusa. To jednak zmiana czysto rachunkowa i nikt nie kwestionował faktu, że przed „naszą erą” czas biegł w zupełnie identyczny sposób, tylko rachunku dokonywano teraz niejako wstecz („przed nasza erą”, „przed Chrystusem”).
W cywilizacji Zachodu czas nie ma w sobie niczego boskiego. Jest zwyczajny i uważany za jeden z fizycznych wymiarów bytu. Świeckość jego pojmowania odziedziczona po czasach rzymskich, pozwala traktować go jak rzecz, która do pewnego stopnia jest osobistą sprawą jednostki, chociażby w ramach systemu bankowego i naliczania odsetek niedopuszczalnych w świecie islamu i tradycyjnego judaizmu. Nie jest przypadkiem, że urządzenia do mierzenia czasu stały się instrumentem powszechnego użytku (zegary i zegarki) najpierw w Europie, a nie w Chinach, Indiach, czy pośród muzułmanów. Konsekwencją było to, że dla ludów Bliskiego Wschodu zarabianie na funkcji czasu przez naliczanie odsetek od pożyczek z tytułu jego upływu było zawsze uznawane za bezbożne manipulowanie boską kategorią, nienależącą do człowieka. W doktrynie islamu – rib’a, czyli żądanie odsetek, jest uważane za bardziej grzeszne niż cudzołóstwo. Kościół także nie mógł się pogodzić z oprocentowaniem operacji kredytowych i długo uznawał je za „lichwę”, zatrzymując dla nich miejsce na liście najbardziej obrzydliwych grzechów znienawidzonych przez Pana Boga i dozwolonych tylko Żydom. Bezwzględnie zwalczali ją Ojcowie Kościoła – Bazyli Wielki, Ambroży z Mediolanu i sam Tomasz z Akwinu. Dopiero epoka Odrodzenia zerwała z religijną definicją odsetek, umożliwiając rozkwit włoskich domów bankowych i rozpoczęcie europejskiego marszu ku kapitalizmowi. Koran i Tora jednoznacznie i z całą bezwzględnością, zawsze i bez wyjątku potępiały wykorzystywanie czasu przez udzielanie (bliźnim, czyli współwyznawcom) pożyczek na procent, a muzułmański fundamentalizm usiłuje jeszcze dzisiaj w wielu krajach Bliskiego Wschodu wyeliminować z działalności gospodarczej banki komercyjne na rzecz bezodsetkowej „bankowości islamskiej”.
Nieporozumienie w kwestii wspólnej tożsamości podstaw trzech wielkich religii abrahamicznych ma źródło w powszechności kaznodziejskiego podejścia do zjawisk społecznych. Kaznodzieje i kapłani mają skłonność do widzenia różnic i podobieństw między ludźmi w przestrzeni debaty o miejscu Boga w ich własnych przemyśleniach teologicznych, a nie wedle rzeczywistych znamion codzienności. Zwolennikom tezy o zasadniczej wspólnocie źródeł wielkich religii, wydaje się nadzwyczaj prosta logika podpowiadająca, że religie powołujące się na te same źródła nie mogą być w swej istocie głęboko odmienne. Religioznawcy są przy tym tak głęboko okopani w metodologii własnej dziedziny wiedzy, że nie dostrzegają istnienia w przestrzeni religijności ludzi żadnych sił innych, poza Bogiem i Jego kapłanami z ich teologią. Prowadzi to do widzenia świata wyłącznie przez pryzmat tej ostatniej, bez dostrzegania sprawy najważniejszej – społecznego substratu wypełniającego wielkie kultury. „W obliczu współczesnych wydarzeń może to wyglądać dziwnie” – przekonują autorzy amerykańskiego podręcznika trzech religii: chrześcijaństwa, judaizmu i islamu – „że pokojowa koegzystencja była kiedyś możliwa. Chrześcijanie, muzułmanie i Żydzi wierzą w tego samego Boga i są powiązani wspólnotą pochodzenia od Abrahama, ale jednak wolą atakować się wzajemnie niż podtrzymywać rodzinne więzy pojednania”. Autorzy podręcznika nie mogą zrozumieć przyczyny, dla której losy wszystkich trzech religii mających rzekomo tak wiele wspólnych cech i te same źródła intelektualne, potoczyły się w zupełnie innych, a nawet przeciwnych kierunkach. „Pomimo odmienności świętych tekstów, rytuałów i domów modlitwy, wartości przez nie podzielane daleko dominują nad różnicami. Zrodziły się na tej samej ziemi, dosłownie i w przenośni. Można nawet uznać, że judaizm, chrześcijaństwo oraz islam są tak zjednoczone swoimi zasadami i wspólnotą przeszłości, że można je uznać za zwykłe odgałęzienia tej samej religii”. Jeśli ta jedność jest tak oczywista, z jakiej przyczyny stała się skomplikowana aż do nienawiści? Jest to zresztą oczywistość pozorna i jest nią tylko dopóty, dopóki stosuje się do wszystkich trzech religii nieskomplikowaną logikę: skoro wszystkie trzy pochodzą od jednego Boga i jednego Proroka Abrahama, muszą być automatycznie z sobą niesprzeczne, więc w gruncie rzeczy tożsame.
Niezależnie od wyznaczonego początku jego biegu – czas ma w religiach monoteistycznych wspólną cechę, w postaci liniowości przebiegu, gdzie przeszłość gładko przekształca się w teraźniejszość, a ta – w ekstrapolowaną przyszłość. W jakikolwiek sposób czas jest tam rozumiany (chwila, odcinek, przestrzeń, trwanie), łączy go jedno: ma początek oraz koniec i biegnie w jednakowym tempie i kierunku – od przeszłości, ku przyszłości. Twórcą czasu żydowskiego i muzułmańskiego jest Bóg – rzymskim i chrześcijańskim manipuluje jednak człowiek. W jednym i drugim przypadku ma on jednak wymiar liniowy, a to jego „geometryczne” wyobrażenie łączy ze sobą religie abrahamiczne, oddzielając od cywilizacji azjatyckich, gdzie odmienne odczuwanie boskości wiąże się też z innym postrzeganiem kształtu i biegu czasu. Niektóre koncepcje mogą się ludziom Zachodu wydawać fantazyjne.
Na przykład, hinduizm dzieli czas na cztery ery, czyli jugi: Kritajugę, Tretajugę, Dwaparajugę i Kalijugę. Pierwsza jest uważana za erę najwyższej moralności, a podczas następnych następować miał jej spadek, aż do współczesnej Kalijugi, kiedy to osiągnął poziom najniższy. Jednak rachowanie czasu tych er jest tak niepraktyczne, że nie może służyć niczemu poza teologią. Kritajuga miała trwać cztery tysiące lat, Tretajuga trzy tysiące, Dwaparajuga dwa tysiące, a Kalijuga „tylko” tysiąc lat, z tym, że nie są to lata ziemskie, ale „lata boskie”, a każdy rok jest 360 razy dłuższy od roku ludzkiego. Czas każdej z tych jug miał dodatkowo okresy wstępne i kończące, czyli „zmierzchy” i „poranki”, trwające jedną dziesiątą głównego czasu każdej jugi. Tysiąc takich okresów składać by się miało na jedną kalpę, czyli jeden okres trwania wszechświata, zwaną też jednym „dniem Brahmy”. W rezultacie, zarówno czas hinduistyczny, jak i buddyjski ma w oczach ludzi kształt okręgu, w którym początek (narodziny) jest jednocześnie końcem (śmiercią) i nowym początkiem. Przy takiej koncepcji przebiegu czasu, pole dla teologicznych rozważań staje się nieograniczone, ale podstawa dla logicznej analizy nie istnieje, nie mogąc być postawą skutecznego badania rzeczywistości. Z tej też przyczyny, w indyjskiej strefie kulutrowej nauka pojawiła się dopiero wraz Brytyjczykami. Przedtem mieszkańcy subkontynenu nie znali nawet źródeł własnej historii.
Czas liniowy, w jego zachodnim ujęciu, przebiega w sposób prosty, jednostajny i nieskomplikowany. Rządzi historią i jej wydarzeniami. Jest także linią życia osoby ludzkiej. Wydarzenia można bez trudu nanieść na linię rozpoczynającą się w dowolnym punkcie i kończącą się w innym, równie dowolnie wybranym. Ekstrapolacja linii pozwala na postrzeganie przyszłości jako przedłużenia biegu czasu poza teraźniejszość i nałożenie na nią punktów oczekiwanych wydarzeń. Podobnie rzecz się ma z ludzkim życiem: rozpoczyna się w dniu narodzin i kończy z dniem fizycznej śmierci. Jednakże już koncepcje „życia po życiu” wymagają zmiany rozumienia biegu czasu. Wieczne życie oferowane po bogobojnej śmierci przez religie monoteistyczne, to jednocześnie uznanie, że czas „zwykły”, liniowy zostaje powstrzymany w momencie śmierci, a niebiańskie życie, to „czas zamrożony”, zatrzymany w bezruchu osiągniętego punktu wiecznej szczęśliwości. W tej przestrzeni pojmowania czasu, jako „bytu zamrożonego”, wszystkie trzy religie abrahamiczne są do siebie rzeczywiście podobne. Przykładem „hibernacji czasu” może być pośmiertna oferta islamu: każdy mieszkaniec Raju ma zawsze trzydzieści trzy lata, cieszy się dobrym zdrowiem, niezależnie od wieku, w jakim zastała go śmierć oraz otrzyma do własnego użytku na wieczność 72 kobiety, w tym dwie piękne i zawsze młode hurysy o nieustannie odradzającym się dziewictwie.
W konfucjańskiej tradycji Chin, zdominowanej przez pamięć o przodkach, czas ma kształt odwróconego trójkąta (więcej zob. w tekście pt. „Bóg jako funkcja liniowa” z 21 lipca 2013 r.) Pierwotnym punktem wyjścia jest tam osoba żyjąca w czasie bieżącym, ale wciąż żywą przeszłością są zmarli przodkowie. Są oni również aspektem przyszłości, ponieważ ta pierwsza dołączy do nich po śmierci. Czas teraźniejszy, to kultywacja pamięci o przodkach, czas przyszły, to perspektywa do nich dołączenia, czyli wejście w strefę przeszłości przeniesioną razem ze zmarłymi przodkami w niebiańską przyszłość. Żywotność niebiańskich przodków zależy przy tym od intensywności pamięci obecnie żyjących. W tej sytuacji, czas teraźniejszy (bieżący), miesza się z przeszłością (pamięcią) i przyszłością (oczekiwaniem na dołączenie). Podobnie, jak w tradycji hinduistycznej i w tym przypadku długofalowe planowanie przyszłości, czy też realistyczna i racjonalistyczna – w zachodnim rozumieniu pojęć – analiza przeszłości, staje się zadaniem nie tylko trudnym, ale wręcz pozbawionym logiki. Tymczasem, w liniowym sposobie postrzegania czasu przez ludzi Zachodu, jego podział na wyraźne odcinki jest klarowny, a przeszłość zawsze gotowa do poddania się analizie i nazywana historią. Jeśli jest dobrze znana i spisana, staje się widoczna jak na dłoni. Przyszłość jest jej prostą ekstrapolacją poza punkt teraźniejszości. Jest następstwem „przeciągania” teraźniejszości w przyszłość, stając się do pewnego stopnia wytworem wyobraźni, którą uznaje się jednak za byt realny, ponieważ zostaje podporządkowanych mu wiele ważnych czynności dokonywanych w czasie bieżącym.
Czas ma również i w społeczeństwach Zachodu wymiar religijny, ale tylko z tej przyczyny, że kiedy przestaje dla nas płynąć, to znaczy tylko tyle, że nas już nie ma i że weszliśmy w granice „czasu Boskiego”. A to ostatnia rzecz, której ludzie Zachodu sobie wzajemnie życzą. Pojawia się jednak pytanie o to, gdzie mianowicie jesteśmy, kiedy nas nie ma? Potrzebny jest nam więc Ktoś, kto jest w mocy ten czas skierować w choćby najbardziej fantastyczne miejsce, aby pozwolic nam zapomnieć o krótkości żywota ludzi, mających się skądinąd za panów tej ziemi. Tym Kimś, przynajmniej w przestrzeni wyobraźni, staje się Bóg i to z tej przyczyny czujemy go tym bliżej, im jesteśmy wiekiem starsi. A że nasza wyobraźnia jest uboga, więc w Święta Jego Narodzenia sprowadzamy sprawę do wspólnotowości ucztowania. Wolimy świąteczną ucztę, niż pobożne oczekiwanie na pozaziemski raj. Inaczej niż muzułmanie, nie myślimy o nim na codzień. Nic się przecież nie stanie, gdy Pan Bóg trochę na nas poczeka… Wieczne koło monoteizmu i grecko-rzymskiego politeizmu powraca wtedy we wspólne niegdyś miejsce i w tym Dniu Najświętszym bawimy się jak za dawnych bachicznych czasów. „Vivere non est necesse, navigare necesse est!”.

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.