CZTERY UKRAINY I EUROPA,CZYLI STRACHY NA LACHY.

Na wileńskim szczycie inicjatywy o nazwanej Partnerstwem Wschodnim, prezydent Ukrainy – Wiktor Janukowycz nie tylko ośmieszył, ale i spoliczkował Unię Europejska, a Polsce – jako głównemu emisariuszowi Zachodu i sponsorowi Partnerstwa – dał do zrozumienia, że ma ją za naiwnego gracza, który nie rozumie Wschodu wcale. Zamiast triumfalnego ogłoszenia, że oto Unia zagospodarowuje postsowiecką strefę wpływów w Europie aż po Don, podpisano stowarzyszeniowe umowy tylko z dwoma najmniejszymi, niewiele znaczącymi i najbiedniejszymi w regionie państewkami – Mołdawią i Gruzją. Umowa z tą ostatnią w świetle ostatnich wydarzeń w tym kraju nabiera przy tym cech dwuznacznych. Mołdawia, to mały kraj uznawany przez Rumunię za część jej własnej historii i mający rozmiary polskiego województwa, a Gruzja, kraj niewiele większy, lecz odległy. Razem, w orbitę europejskich wzorców weszło w Wilnie nieco ponad siedem milionów ludzi, z czego cztery miliony Gruzinów mieszkających gdzieś na kaukaskich antypodach i którzy do najbliższej unijnej granicy mają w linii prostej ponad tysiąc kilometrów. Ten polityczny „sukces”, to jednocześnie pełna klapa inicjatywy o nazwie Partnerstwo Wschodnie i Polsce, jako inicjatorowi całej idei, przychodzi przybierać dobrą minę w obliczu porażki jej realizacji. W ramach programu objęto pracami nad zbliżeniem z Unią sześć krajów wschodniej Europy – Białoruś, Ukrainę, Mołdawię, Azerbejdżan, Gruzję i Armenię. Kwiatek Partnerstwa jednak uwiądł zanim zdążył rozkwitnąć, bo i nie tylko sama incjatywa przestała mieć sens, ale też w Wilnie rozległ się sygnał alarmowy, że unijna flanka wschodnia nie tylko nie promieniuje w kierunku postsowieckich terenów, ale okazać się może odkryta i bezbronna.
Sprawa zrobiła się nagle poważna. Ukraina znalazła się w centrum zainteresowania mediów, odkąd jej prezydent – niezbyt ceniony na Zachodzie Wiktor Janukowycz – ogłosił, że zawiesza rozmowy o stowarzyszeniu z Unią Europejską, w związku – jak to określono – z za mało atrakcyjną ofertą finansową ze strony tej ostatniej. Uznał widać, że wystawia wdzięki swego kraju na swego rodzaju międzynarodową aukcję i tylko ten, kto da za nią więcej, może ją dostać. Janukowycz uznał, że Unia Europejska daje za produkt, którym dysponuje jako prezydent, stanowczo za mało w porównaniu z ofertą Rosji. W Wilnie posunął się jeszcze dalej: „Julii Tymoszenko” – dał do zrozumienia – „nie wydamy, a pieniądze z Unii proszę położyć z góry na stół, lub do ręki – mogą nawet pójść na moje własne konto”. Co chciał osiągnąć wiedząc, że unijne przepisy są rygorystyczne i pomoc musi być pod jej instytucjonalną kontrolą, a kwoty pomocy mogą być przekazywane tylko na uzgodnione cele i w akceptowany przez darczyńcę sposób? Jaki komunikat niesie – bezczelne w gruncie rzeczy – stanowisko prezydenta Ukrainy?
Z punktu widzenia zachodniej Europy, takie postawienie sprawy jest nie tylko dziwaczne i samo w sobie antyeuropejskie, ale każe powątpiewać w dojrzałość Ukrainy do niezawisłego decydowania o własnych losach. Tok rozumowania Janukowycza przypomina osiemnastowieczne poglądy polskiej szlachty, nie ukrywającej tego, że może dostać ją ten z sąsiadów, który więcej zainwestuje. Poseł Rejtan, to jedyny, który na pierwszym sejmie rozbiorowym manifestował brak zgody na podział i okazał się z tej przyczyny jedynym posłem wartym uwiecznienia przez samego Matejkę. Jeśli pamiętamy, że większość terytorium dzisiejszej Ukrainy, to tereny znajdujące się niegdyś pod władzą starej szlacheckiej Rzeczypospolitej, jej dzisiejsze rozterki wydają się przypominać znany scenariusz.
Europa nie ma zamiaru oferować w tym przetargu więcej, niż jego obiekt jest tego wart. Dla Rosji Ukraina jest jednak warta znacznie więcej niż dla Europy, ponieważ jest dla niej nie tylko sąsiadem, będącym przez trzysta lat jej integralną częścią, ale również namacalnym dowodem mocarstwowości. Bez Ukrainy, Rosja jest tylko nierówno zasiedlonym terytorium rozłożonym na bezkresach Eurazji, którego wartość sprowadza się do złóż ropy naftowej i gazu. Bez Ukrainy, polityczna rola Rosji w Europie jest dotknięta uwiądem. Rosja więc, w sprawie dzisiejszej Ukrainy gra o wszystko. O co gra Europa? Właściwie nie wiadomo. Z punktu widzenia Polski, sprawa jest niby najwyższej wagi, idzie bowiem o to, by na wschodniej granicy wspólnoty nie mieć wrogiego euroazjatyckiego mocarstwa. Dla reszty Europy, nigdy nie dotykanej doświadczeniem stawania Rosji na drodze, to tylko gra słów, których koszt nie jest zbyt wielki. Rosja jest jednak gotowa o nią walczyć do ostatniego Ukraińca. Europa zachodnia takiej ceny z całą pewnością płacić nie zamierza. Dzisiejsza granica Unii, oparta na Bugu, Niemnie i Prucie, jest dla niej wystarczająco kłopotliwa i to z tego powodu Polska w swych staraniach dalszego otwierania Unii na Wschód, staje się coraz bardziej osamotniona, wykazując przy tym coraz więcej politycznej naiwności. Ukraina nie jest dla Unii warta mszy, więc i dzisiejsza o nią „walka” jest w gruncie rzeczy grą pozorów. Trzeba pamiętać, że Unia Europejska, w tym przede wszystkim Niemcy, prowadzi interesy z Rosją, nie z Ukrainą, Białorusią czy Mołdawią. Te z Ukrainą, są nie tylko w porównaniu z rosyjskimi daleko mniej intratne, ale też mocno kłopotliwe (trzeba dawać pomoc materialną i do tego skłócać się z Moskwą), a i konkurencyjne z bezpieczeństwem dostaw ropy i gazu. Polityka polska zmierza do zmiany, prowadząc do sytuacji, w której Ukraina byłaby dla Unii ważniejsza niż Rosja. Dzisiaj, to marzenia nierealne, bo interesy Polski w Europie nie znaczą wiele.
Sprawa jednak nie jest prosta i z tej przyczyny, że – wbrew wrażeniu, jakie można odnieść z mediów – w rzeczywistości Ukraina jest nie jedna, lecz jest ich aż cztery, a biorąc pod uwagę odmienność małego Zakarpacia, nawet pięć. Która z nich bardziej do tej Unii się nadaje? Jednolitość współczesnego państwa ukraińskiego jest przy tym pozorna będąc prostym następstwem formalnej definicji państwa narodowego. Ukraina ma jednak z tym problem zarówno historyczny, jak i tożsamościowy. Zdecydowała o tym długa historia regionu oraz losy jej poszczególnych części. Ukraina zadnieprzańska wraz z Kijowem nie była częścią Rosji, lecz Pierwszej Rzeczypospolitej aż do połowy siedemnastego stulecia, kiedy to pomiędzy Kozakami Zaproskimi a Moskwą podpisana została tak zwana Ugoda Perejasławska (1654). Rosja uznała – przynajmniej na pozór – to, czego nie chciała uznać szlachecka Rzeczpospolita, czyli prawo do kozackiej autonomii. W niespełna sto lat później, po buncie hetmana Mazepy i ten kwiatek został jednak od kożucha odjęty, zabawa w autonomię skończona, a Ukraina stała się Małorosją. Jej zachodnia część przypadła na z górą sto lat Rzeczypospolitej, której szlachta zrobiła wszystko, by stać się tam nie tylko elementem niepożądanym, ale i znienawidzonym. Wraz z rozbiorami, wiekszość jej terytorium została jednak i tak włączona do Rosji. Poza nią, zostały tylko – austriackie wtedy – wschodnia część Galicji oraz Zakarpacie. Jednak, nawet te obie części, chociaż położone w bezpośrednim sąsiedztwie, znacznie różniły się od siebie. Wschodnia Galicja, aż do II wojny światowej nie była częścią Rosji, lecz austriackiej prowincji Galicja i Lodomeria, gdzie pod wpływem żywiołu polskiego i państwa austriackich Habsburgów budowała się ukraińska świadomość narodowa – prozachodnia, ale jednocześnie skierowana przeciw polskości. Reszta, podlegała rusyfikacji i spychaniu języka ukraińskiego do roli chłopskiej gwary. Zakarpacie, to o tyle inna sprawa, że przez pełne tysiąc lat było częścią Węgier i weszło w skład habsburskiej monarchii jako zdominowana przez mowę Madziarów, a nie austriacką niemczyznę. To zresztą nie koniec. Południowe i południowo-wschodnie tereny dzisiejszej Republiki Ukrainy nie były w czasach carskich jej częścią, lecz tak zwaną Nową Rosją – zdobyczą rosyjskiego oręża na Turkach i Tatarch. Tereny podbite przez Katarzynę Wielką tuż przed II rozbiorem Polski – Donieck i cały Donbas, stały się wkrótce rosyjskim centrum przemysłu węglowego i hutnicznego, a Odessa wielokulturowym oknem na świat południa Europy dla całego Imperium. Były wtedy czysto rosyjskimi guberniami bez żadnych ukraińskich resentymentów. Donieck – mała ojczyzna Janukowycza i jego kolegów ma zaledwie kilkadziesiąt lat tradycji przynależności do Ukrainy i to tylko dzięki kaprysowi wysokich sowieckich urzędników ukraińskiego pochodzenia. W 1954 roku, w trzechsetną rocznicę Ugody Perejasławskiej, I Sekeretarz KC KPZR – pochodzący z Charkowa Nikita Chruszczow, dał narodowi ukraińskiemu kolejny podarunek w postaci dawniej tatarskiego Krymu, co razem powiększyło Ukrainę o całą jedną trzecią w stosunku do tradycyjnego jej obszaru. Problem w tym, że ta jedna trzecia była zamieszkana głównie przez Rosjan, a nie Ukraińców, a jej ekonomiczne i polityczne centrum – Donbas, to nie ukrainne łany pszenicy, lecz zagłębie węgla, koksu i żelaza oraz największy ośrodek przemysłowy kraju. Czym zatem dzisiaj jest Ukraina i jaka jest jej prawdziwa dusza – to podstawowa dla tożsamości Republiki Ukrainy kwestia, której nie rozstrzygną ani Polacy, ani Unia Europejska? Trudno wymagać, by kraj, który ma problem z samoidentyfikacją włączył się ochoczo w strefę oddziaływania ponadnarodowej Unii, zanim tę swoją tożsamość zdefiniuje. Z dwudziestu siedmiu obwodów administracyjnych współczesnej Ukrainy, dokładnie trzecia jej część, bo aż dziewięć z nich niebędących nigdy częścią historycznej Ukrainy, znalazło się w jej granicach swoistym prawem kaduka i wcale nie poczuwa się do ukraińskości, bo też i nikt nie pytał mieszkańców ani o zgodę, ani o opinię. Bliższa jest im Rosja niż Europa.
Państwo, powstałe w taki sposób, jak miało to miejsce ze współczesną Republiką Ukrainy, zafundowało sobie problemy tożsamościowe już w dniu narodzin. Państwo europejskiego typu jest spajane świadomością narodową opartą na wspólnocie językowej. Nie jest to jednak czynnik wystarczający. Bałkańscy Serbowie, Chorwaci, Bośniacy i Czarnogórcy posługują się tą samą mową, ale uważają się za cztery odrębne narody. Z Ukraińcami, problem jest nie mniej skomplikowany. W granicach współczesnej Ukrainy mówi się na codzień czterema dialektami języka ukraińskiego, czternastoma ich gwarowymi mutacjami oraz językiem rosyjskim. Sam Janukowycz, zostając prezydentem Republiki, nie potrafił mówić po ukraińsku zastępując go rosyjskim. W tego rodzaju sytuacji, trudno jest oczekiwać jednolitości kulturowej i politycznej oraz poczucia patriotyzmu tak, jak go się rozumie w Polsce. W ramach braudelowskiej koncepcji „długiego trwania”, każdy z wymienionych fragmentów współczesnej Ukrainy podlegał innej kompozycji czasu i odmiennej przestrzeni jej „ukraińskości”. W przypadku terenów południowo-wschodnich, zaliczanych kiedyś do Nowej Rosji, ich poczucie związania z Moskwą zawsze przeważało nad siłą powiązań z Kijowem. Odwrotnie rzecz się miała ze Lwowem i Iwano-Frankowskiem (przedwojenny Stanisławów), tradycyjnie zwróconych ku Zachodowi. A jak powiadał de Gaulle – nie da się sprawnie rządzić krajem, który ma zbyt wiele gatunków sera. Różnorodność języków i tradycji kulturowo-politycznych tworzy problemów znacznie więcej niż serowarska odmienność. Dlatego, jak na dzisiaj, misja stowarzyszenia Ukrainy z Unią Europejską, której przedwcześnie podjęła się Polska, ma dzisiaj nikłe szanse powodzenia. Rola Polski jest przy tym dosyć dwuznaczna, tak jak dwuznaczne są polskie resentymenty wobec narodów położonych w strefie wpływów dawnej Rzeczypospolitej. Idziemy tam pomagać naszym dawnym poddanym i pobratymcom, „młodszym braciom” lub „przyjaciołom”, nie mamy tylko czasu zapytać o to, w jaki sposób postrzegają nas oni sami. Białoruś odwróciła się plecami, czując się bliższa Rosji niż tradycji Rusi Białej, czy Wielkiego Księstwa Litewskiego. To samo Litwini – wolą swoją małą litewskość, niż dawną wielkość przebrzmiałą razem z kresową polskością. Ukraina jest o tyle w sytuacji odmiennej, że jest krajem od Polski niemal dwukrotnie większym (603 km2) i półtora raza ludniejszym (45 mln.). Jeśli jest siostrą młodszą, to z pewnością roślejszą i mającą podstawy do nieodczuwania kompleksów. Brak kompleksów nie oznacza jednak pozbycia się resentymentów, które są szczególnie żywe w dawnej Galicji i na Wołyniu wynikając tam z doświadczenia okresu międzywojennego. Ukraińcy, jako wyznawcy kościoła prawosławnego, swoje korzenie postrzegają w tradycji Bizancjum, a nie w Rzymie. Bizancjum nie istnieje od pięciuset lat, więc każdy kraj prawosławny może czuć się w jakiejś części jego spadkobiercą. Dla Polaka-katolika, niedościgniony wzorzec mieści się w watykańskiej katedrze św. Piotra otoczonej murami Wiecznego Miasta i w jego łacińskiej tradycji. Nasza zachodniość jest nie tylko pełna kompleksów, ale i peryferyjna w stosunku do zachodnie starożytności. Ukraina też jest swoistym peryferium, lecz zupełnie niełacińskim i inaczej położonym. Nie jest peryferium katolickiego Zachodu, lecz prawosławia powołującego się na upadłą tradycję wschodniego, a nie zachodniego Rzymu. Jej powiązania z Moskwą są może intelektualnie płytkie, jak płytka jest sama moskiewskość, ale za to łatwiejsze do zrozumienia i bardziej naturalne. Religie Zachodu są Ukrainie z gruntu obce, z wyjątkiem eksperymentu grecko-katolickiej fuzji w postaci Unii Brzeskiej z 1596 roku. Moskwa, nie odgrywa w tej kwestii roli prawosławnego Watykanu, lecz jest tylko większą, nawet nie starszą, siostrą. Z siostrą jest się w rodzinie i czuje się bardziej swojsko niż pomiędzy obcymi. Dlatego upłynie jeszcze sporo czasu, zanim większość Ukraińców zacznie odczuwać trwałą więź z Zachodem Europy. Dzisiaj na to jest jeszcze za wcześnie.
Polacy mają zadziwiająco krótką pamięć historyczną. Ich kraj wszedł w skład Unii Europejskiej zaledwie dziewięć lat temu i to w atmosferze powszechnego powątpiewania „starej piętnastki” co do poziomu dojrzałości krajów regionu i możliwości ich pełnej integracji z zachodnią częścią Europy. Miało to jednak miejsce w okresie narastającego przekonania o tak głębokim osłabieniu Rosji, iż wydawało się oczywiste, że ktoś powinien wypełnić po niej pustkę tworzącą się w środkowo-wschodniej Europie. Wypełniła ją, chociaż nie do końca, Unia Europejska, pozostawiając jednak w swoistym geopolitycznym zawieszeniu sześć byłych republik radzieckich. Jak narazie, tylko dwóm z nich – Mołdawii i Gruzji – udało się jakoś przecisnąć przez coraz mniejsze oczka sieci utrudnień zastawianych przez Rosję. Ta, wraca znów na ring i stara się różnymi sposobami dotychczasową próżnię znowu wypełnić samą sobą.
Polskie próby wypchnięcia Rosji z Ukrainy pachną naiwnością i historycznymi sentymentami. Rosja, próbując odzyskać swoją dawną pozycję w regionie, staje się coraz agresywniejsza, na co Polska Tuska i Sikorskiego wydaje się nie być przygotowana. Rosja nie jest jeszcze w fazie otwartej rewindykacji, ale podejmie takie próby z całą pewnością w chwili, gdy poczuje się znów na imperialnych siłach i wyczuje brak wspólnej mocy zjednoczonej Europy. Geopolityczna różnica motywacji polega na tym, że dla Europy, to tylko gra o wschodnie rubieże, natomiast dla Rosji – to gra o wszystko. Oddanie Ukrainy Zachodowi stałoby się sygnałem, że nie stać jej na powrót do roli mocarstwa transkontynentalnego. Dlatego Rosja zrobi wszystko, by władze Ukrainy – jakiekolwiek by nie były – nie ośmieliły się na żaden integracyjny krok w tym kierunku. Ani pierwszy, ani następne. Zresztą, Europa (prócz samej Polski) nie ma interesu o Ukrainę wojować, lecz najwyżej opóźniać podjęty na nowo rosyjski marsz ku zachodowi. Sądzę, że największa potęga Europy – Niemcy, bierze ten scenariusz pod uwagę już dzisiaj, kalkulując, jak w takiej sytuacji postąpić: bronić unijnego wschodu, czy też go odpuścić na rzecz powracającej do gry Rosji? Inaczej mówiąc, gra o Ukrainę, to dzisiaj wcale nie gra o samą Ukrainę, lecz tylko manifestacja tego, czy w przyszłej konfrontacji z neoimperialnymi apetytami Rosji, „stara piętnastka” zdecydowałaby się najbardziej zagrożonych nowych członków – Polskę i kraje bałtyckie – bronić poważnie i na całej linii, czy też wdrożyć taktykę nazwaną we wrześniu 1939 roku „drȏle guerre” – obrony pozorowanej, by dać przeciwnikowi czas się zmęczyć, a samemu się nie wykrwawić. Oczywiście, nie idzie o wojnę „gorącą”, bo do takiej zapewne nie dojdzie, ale o ekonomiczną i polityczną wojnę nerwów. Wydaje się, że jak zwykle romantycznie nastawiona polska elita polityczna wyobraża sobie, że wejście Ukrainy w stowarzyszenie z Unią rozwiązałoby problem i że było już blisko, wymykając się tylko w ostatniej chwili. Jest w błędzie. Nie było blisko i długo jeszcze blisko nie będzie, a przebieg wydarzeń ilustruje tylko determinację największych krajów Unii, by jej (Unii) narazie nie pomniejszać. O powiększaniu Unii o Ukrainę nie ma jednak mowy, a szczególnie o powiększaniu kosztem interesów Rosji – głównego dostawcy ropy naftowej i gazu. Warto pamiętać, do czego służy instytucja stowarzyszenia z Unią Europejską oraz o tym, że nie daje ono żadnej gwarancji członkostwa. Turcja obchodzi właśnie półwiecze stowarzyszenia z Unią (1963), ale jest dzisiaj dalej od statusu jej członka niż kiedykolwiek przedtem. O co więc może tak denerwować się Rosja? Stawiam orzechy przeciwko dolarom, że nie denerwuje się wcale, natomiast demonstruje, tylko swoje odnowione poczucie siły i sygnalizuje, że jej gra o Europę Wschodnią, w tym i o Polskę, zaczyna się po trosze od nowa. To, co Rosję może irytować, to fakt, że gra toczy się daleko od jej dawnych granic systemowych. Wschodnia granica Republiki Ukrainy biegnie dzisiaj pomiędzy nurtami rzek – Doniec (po ukraińskiej stronie) i Don (po rosyjskiej). Jeśliby wpływy europejskie miały sięgnąć tak daleko, stają się rażąco symboliczne. Don, to antyczny Tanais, uważany przez starożytnych Greków za granicę pomiędzy cywilizowaną Europą i barbarzyńską Azją. Wzmiankuje o tym sam Strabon w XI tomie monumentalnej „Geografii” powstałej w pierwszych latach ery chrześcijańskiej. U ujścia starożytnego Tanais leżała wtedy grecka faktoria handlowa o tej samej nazwie, którą Grek opisuje jako ostatnią przystań cywilizacji przed bezkresem barbarzyństwa azjatyckiego stepu. Niewiele się w ciągu dwóch tysięcy lat zmieniło poza samą symboliką. Jedno jest jednak pewne – im bliżej tej granicy, jakkolwiek by ją określić, tym mniej tam Europy, a więcej Rosji. Z całą pewnością na samej Ukrainie jest znacznie więcej Rosji, niż Europy. Panowie Polacy nie są w tej sprawie bez winy. Oto jak Stanisław Albrycht Radziwiłł z dostojną aprobatą opisywał w swoim pamiętniku reakcję na kozacką suplikę przedstawioną Sejmowi Najjaśniejszej w 1648 roku, próbującą dowieść, że Kozacy, „są członkami tej samej Rzeczypospolitej i dlatego mają prawo wziąć udział w elekcji, przeto głos oddają na Najjaśniejszego Władysława i pragną jego mieć królem Polski. (…) Kozacy dobrze zostali złajani, że ważyli się mienić członkami Rzeczypospolitej, żądać głosu na elekcji; surowo ich senat napomniał, aby więcej tego nie robili”. Senat Najjaśniejszej dał ukraińskim Kozakom do zrozumienia, że ich miejsce jest pośród chamów, a nie panów! Do dzisiaj kwestia nie została formalnie sprostowana, Ukraińcy nieprzeproszeni i Lachy nadal nie mają wątpliwości gdzie są pany, a gdzie chamy. Jak w tej sytuacji Ukraina ma oddać swój europejski los w polskie ręce?
Powstaje jeszcze jedno pytanie: na ile kwestia ukraińskiej europejskości została spaprana przez polską megalomanię, że Polska jest oto eksponentem Zachodu w stosunku do Wschodu? Transparency International prowadzi regularne badania obrazu społeczno-kulturowego krajów świata. W tym kontekście interesująco wygląda porównanie trzech krajów: Niemiec, Polski i Rosji. Na Ukrainie ich nie prowadzono, ale można przyjąć, że nie różnią się zasadniczo od wyników rosyjskich. Wskaźnik aprobaty dla korupcji w Polsce jest dwukrotnie, a w Rosji trzykrotnie wyższy niż w Niemczech. Podobnie układają się wskaźniki dotyczące poglądów na równość płci, aprobaty dla autorytarnych metod rządzenia, niezależności podejmowania decyzji i poziomu zaufania do innych obywateli. Inaczej mówiąc, społeczne i kulturowe cechy zbliżają nas znacznie bardziej do Ukraińców i Rosjan, niż do zachodnich Europejczyków. Wejście Polski w skład Unii Europejskiej miało służyć zmianie tej sytuacji i wyrównaniu kulturowych stadardów w ramach długiego cywilizacyjnego procesu. Zbyt szybko zaponieliśmy o tym, że Zachodem jeszcze nie jesteśmy, przynajmniej na tyle, by stać się prawdziwym międzycywilizacyjnym łącznikiem. Niech Polska sama stanie się wpierw pełną Europą, a dopiero potem europeizuje innych. Inaczej, zostać może w nieszczerym rozkroku. To wyjątkowo niepraktyczna pozycja, z pewnością niedodająca ani godności, ani elegancji. Niech ma też w pamięci uwagę zachodniego dyplomaty z XVII wieku: mieszkańcom Rosji „jest zakazane opuszczać kraj, bo mogliby poznać obyczaje i pojęcie innych narodow i zamarzyć o zerwaniu łańcuchów własnej niewoli”. Ukraińcy mają możność poznawanie tego świata dopiero od niedawna, a proces poznawczy jest długotrwały. Europa musi na nich jeszcze poczekać licząc na to, że nauki nie pójdą w las.

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.