AFERA PODSŁUCHOWA, CZYLI „QUAM DIU ETIAM FUROR ISTE TUUS NOS ELUDET?”

„Quo usque tandem abutere, Catilina, patientia nostra? Quam diu etiam furor iste tuus nos eludet?”. Posłowie do polskiego Sejmu są posłami z tej również przyczyny, że nie potrafią używać języków obcych, a z całą pewnością nie znają łaciny, ani historii początków naszej cywilizacji. Nie znają zapewne również i tytułowej, najbardziej politycznej frazy wszechczasów, użytej przed ponad dwudziestu wiekami przez sławnego retora, kiedy piastował w starożytnym Rzymie zaszczytny urząd konsula. „Dokąd to, Katylino będziesz nadużywał naszej cierpliwości? Jak długo będziesz nas wikłał w twoje szaleństwo?” Tymi słowy, Cyceron oskarżał malwersanta Katylinę, przyjaciela Juliusza Cezara, o próbę zamachu stanu. Godzi się dzisiaj pytanie powtórzyć. Jak długo, Wysokie Izby i Panowie Posłowie, będziecie wyborców traktować, jak durni? Pozostaje mieć nadzieję, że już niedługo.
„My naród polski, oświadczamy, że wiemy, iż tzw. klasa polityczna uważa nas za niemą, głupkowatą masę, której można wmówić każde głupstwo”. Publikacji tego rodzaju oświadczenia życzę Polakom, po tym, jak zatoczyła koło „afera podsłuchowa”. Nie jest normalne, że sprawa, za którą nie wini się właściwie nikogo, ma wszelkie znamiona próby zamachu stanu, tak przy tym tajemniczego, że nie wiadomo nawet, kto za nim stoi. Tyczasem, zewsząd słychać, że mamy być, jako naród, wstrząśnięci tym, że ten ktoś, kto popełnił przestępstwo podsłuchiwania, może nawet zostać ukarany, chociaż korzysta z immunitetu nadanego mu po to właśnie, by karany być nie mógł i mógł czynić, co chce, bez potrzeby wyjaśnienia, kto za tym stoi i o co mu idzie? Tylko skrajni cynicy mogą uważać, że zapewnienie dziennikarzom wolności słowa i swobody pracy stoi w sprzeczności z koniecznością ścigania ludzi popełniających przestępstwo, za które w niedemokratycznym kraju sprawca dałby głowę. W dziwnym kraju, jakim jest Polska, za czyn, który najwyraźniej zmierza do obalenia legalnego rządu i zastąpienia go nie wiadomo jakim, przewidziana jest najniższa kara wymieniona w kodeksie karnym, to jest do dwóch lat pozbawienia wolności, co z reguły kończy się w sądzie wyrokiem w zawieszeniu. Środowisko dziennikarskie jest w tej kwestii zjednoczone i działa jak jeden mąż w obronie swoich interesów, nie bacząc na to, że wystawia kraj i jego mieszkańców na nikomu nieznane niebezpieczeństwa. Nieznane w żadnym stopniu, albowiem nie wiadomo nawet, jakie są źródła tej „afery”, kto sprawą kieruje, jakie ma zamiary i z kim jest powiązany. Do tego ci, którzy go (ich) ochraniają, zasłaniając się tajemnicą dziennikarską, nie wahają się, by zaryzykować poświęcenia na jej ołtarzu całego dorobku 25-lecia polskiej demokracji bardzo świeżego chowu. Czy znów budzimy się w „kraju Ubu, czyli w Polsce”?
My sami, mamy juz swoje doświadczenie i doskonale wiemy, że celem tych, którzy dali się podsłuchać w restauracji niejakiego Sowy, było dalsze utrzymywanie się przy władzy, nie zaś poprawa funkcjonowania państwa. Tyle, że za postępowaniem ich namiętnych krytyków z opozycji kryje się to samo, czyli podobna żądza władzy, tyle, że innego rodzaju. Ministrowie chcą władzy materialnej, media chcą władzy nad naszymi duszami. Opozycjoniści, z kolei, poczuli zapach krwi i uznali, że nadarza się oto okazja do dobrania się do korytka w miejsce poprzedników. Na domiar złego, kłamią też i sami dziennikarze, twierdząc, że publikują to wszystko w imię naszych interesów, broniąc przed nadużyciami władzy, podczas gdy redakcji „Wprost” z całą pewnością nie idzie o szczęście Ojczyzny, ale o to, by zwiększyć nakład coraz mniej czytanego pisma. Ostatnie informacje działają przy tym depresyjnie. Przesłuchany przez prokuraturę kierownik sali restauracji, w której zamontowano podsłuch, miał zeznać, że uczynił to na zlecenie dziennikarza „Wprost” i użył urządzeń przez niego dostarczonych. Sama redakcja odcina się od tej informacji, ale nie wzmacnia jej argumentów kryminalna przeszłość jej naczelnego redaktora. Inaczej mówiąc, najbardziej prawdopopodobne jest, że wszystkim w jakimś sensie idzie o kasę, a nie o prawdę moralność. To nic zaskakującego, albowiem tam, gdzie struktura wzajemnych zależności między tzw. „rządzącymi” a „rządzonymi” jest wadliwa, uczestnikom gry może iść tylko o kasę, bo też i innego rodzaju korzyści (np. satysfakcja z dobrze wypełnianych obowiązków lub sława społecznej wartości dokonań) nie są możliwe i nie prowadzą do sukcesu. W atmosferze, w jakiej się znaleźliśmy, nawet święty Franciszek nie byłby wystarczającym autorytetem, by dowieść szczerości swej ascezy. Zatem, korzyścią uczestników tej mydlanej opery, jest na dłuższą metę, w tej czy innej postaci, tylko kasa. Sami biorą udział w tym spektaklu, wiedząc, że nie ma nic wspólnego z prawdą. Po prostu, wszyscy kłamią, bo mają Polaków za durniów, którym wszystko można wmówić, jeśli błogosławione prawdą usta wypowiedzą słowo „demokracja”.
Mechanizm samego spektaklu jest oto taki: aktorzy wydarzeń pragną władzy, bo bez niej usychają. Starają się przy tym swoją wyobraźnię dopasować do emocji, na które jest w ich mniemaniu wyczulony tak zwany przeciętny wyborca i argumentują w taki sposób, żeby mu się to podobało. Problem w tym jednak, że sami wyborcy nie mogą się w tych ich staraniach rozpoznać, bo nie są aż tak naiwni, jak sobie to wyobrażają zarówno politycy, jak i media, sądząc, że ludziom można wmówić wszystko. Czego im ci politycy nie ujawniają wcale z samej istoty ochrony własnych interesów, to faktu, że w formalnie demokratycznym kraju, zasad tej gry nie ustalają wyborcy, lecz zawodowi ustawiacze, zwani w politycznym slangu „ludźmi od public relations”. Tyle, że my robimy w tej grze za „public”, czyli publikę, a oni koncentrują się na ustawianiu naszych z nimi „relations” tak, by korzyści (finansowe, wyborcze, polityczne, czy inne) były dla nich jak największe, a nam – wyborcom ma się wydawać, że dajemy im ten madat świadomie, bezwarunkowo i całkowicie z własnej woli. Gra wtedy toczy się dalej, aż do następnego rozdania, czyli kolejnej awantury. Dlatego też, w medialnej wrzawie, która nas od jakiegoś czasu otacza, nie można dostrzec żadnej sensownej propozycji zakończenia tego teatru tak, by w grze zwanej demokracją, żadna jej strona nie była zmuszona rżnąć przysłowiowego głupa.
Istotą rozważanego tu problemu jest niski poziom mentalny i moralny większości zawodowych parlamentarzystów, tworzących rdzeń polskiej tzw. klasy politycznej. Ta, z kolei, jest prostym następstwem ordynacji wyborczej. Prześledzenie jej historii prowadzi do wniosku, że jej konstruktorzy uczynili wszystko, by w akcie wyborczym jak najmniej miał do powiedzenia sam wyborca, a jak najwięcej tej listy twórcy. W rezultacie, frakcje parlamentarne przekształciły się w rodzaj politycznie zwartych plutonów, poddanych władzy plutonowego (Kaczyńskiego, Tuska, Millera i Palikota). Osoby wartościowe i samodzielne nie są skłonne poddać się tego rodzaju rygorom, co powoduje, że podlegają mechanizmowi negatywnej selekcji i szans na znalezienie się na wyborczej liście nie mają żadnych. Tym sposobem, jakość prowadzenia polityki pada ofiarą chęci pełnej kontroli i nadzoru ze strony partyjnych przywódców, a każda z partii politycznych staje się tłem dla jej nielicznych hersztów, przybierając postać martwego ciała, pobudzanego na krótko do życia przed każdymi kolejnymi wyborami.
Na czym polega istotna wada trwającej od ćwierćwiecza formy powiązań pomiędzy polską „demokracją rządzących”, a „demokracją wyborców”? Warto pamiętać, że pierwsza „demokratyczna” ordynacja wyborcza, została uzgodniona przez młode siły polityczne, które objawiły się w kraju w 1989 roku. Te siły uznawały się nie tylko za formację uformowaną przez ich szlachetną walkę z PRL-em, ale odkryły w sobie również rąbek nieszlachetności, starając się przy okazji zapewnić sobie jak najtrwalsze miejsce w strukturach władzy. Ich koncepcja demokracji polegała na głoszeniu tezy, że polską demokrację mogą budować tylko demokraci z krwi i kości i że ludzie za takich uznani, powinni być wolni od niebezpieczeństwa utraty władzy na rzecz tych, uznawanych przez nich za niedemokratów. Dla usprawiedliwienia warto dodać, że nie szło wtedy jeszcze o braci Kaczyńskich, bo ci znajdowali się w obozie ówczesnych „demokratów”. Szło o generała Kiszczaka i jego ludzi, którzy dla wyborczej pewności w wyborach 1989 roku stworzyli dla siebie tzw. „listę krajową”, to jest zestaw 50 nazwisk, które wchodziły do Sejmu niezależnie od tego, czy wyborcy ich wybrali, czy też nie. Jeśli w rzeczywistości wszedł tylko Kiszczak, to tylko dzięki temu, że wyborcy otrzymali odpowiedni instruktaż, w jaki sposób ten mechanizm zablokować. Po tym jednak, kiedy Kiszczak przestał się liczyć, demokraci dostrzegli korzyści płynące z tak zbudowanej ordynacji i „lista krajowa” przekształciła się w „listę ogólnonarodową”, funkcjonując aż do 2001 roku, ale już nikt nie instruował wyborców jak mają głosować. Tym sposobem, utrwalił się sposób oceny otaczających polityków współpracowników, ukochany przez nich we wszystkich szerokości geograficznych, przybierając formę promocji pewnej kategorii ludzi, zwanych w skrócie „bmw” – „bierny, mierny, ale wierny”. Lista ogólnonarodowa, pod naporem opinii publicznej została zlikwidowana, ale w jej miejsce weszły w równie szczególny sposób konstruowane listy partyjne i te funkcjonują do dzisiaj. Zostały przy tym, przez tych „urodzonych demokratów” tak zbudowane, by wyborca miał jak najmniejsze możliwości rzeczywistego wyboru.
Weźmy pod lupę przykład, do dzisiaj „wiszący” w internecie od czasu wyborów parlamentarnych z 2011 roku. Oto listy wyborcze nowosądeckiego okręgu wyborczego (Nr 14). Zgłoszono ich dziesięć i każda zawierała od dziesięciu (Ruch Palikota) do dwudziestu (większość partii) nazwisk kandydatów, których razem na listach było aż sto pięćdziesiąt dziewięć. Zadałem sobie trud sprawdzenia, jaki miałbym wybór, gdybym miał prawo głosu w Nowym Sączu i gdybym chciał ocenić jakoś wartość osób widniejących na listach, tak by być przekonanym, że jest to wybór świadomy i słuszny. Okazało się, że spośród prawie dwustu nazwisk widniejących na listach, tylko w dwóch wypadkach coś mi o nich było wiadomo. To Piotr Naimski i Arkadiusz Mularczyk, którzy w ówczesnych wyborach reprezentowali Prawo i Sprawiedliwość. Dobrze, a gdyby PiS nie był moim faworytem, na kogo mógłbym z czystym sumieniem oddać głos? Odpowiedź brzmi: na nikogo, bowiem na innych listach znajdowały się już tylko nazwiska osób, o których dokonaniach nie tylko nie mam pojęcia, ale nawet nie wiedziałem, że one istnieją. W tej sytuacji, żeby czuć, że w jakiś sposób postępuję logicznie, musiałbym oddać głos na wybraną listę partyjną, zakreślając nazwisko oznaczone numerem jeden, by dać w ten sposób dowód zaufania dla tej partii. Tylko, na czym wtedy miałby polegać mój świadomy wybór posła, czy posłanki do parlamentu, skoro nie tylko nie posiadam na ich temat żadnej wiedzy, ale z samej konstrukcji listy wynika, że mieć nawet nie muszę? Po co na tej liście jest aż dwadzieścia osób, skoro prosty rachunek wskazuje, że nie mają żadnej szansy bycia wybranymi? Gra i zabawa w wyborczy teatr? Czego właściwie ta moja partia ode mnie oczekuje? Odpowiedź i w tym wypadku jest podobna: nie oczekuje niczego, poza bezwolnością i dokonaniem wyboru na oślep. Czy nie mieści się to w popularnym haśle z czasów PRL – „Partia sternikiem Narodu”? Funkcyjna wierchuszka wybranej przeze mnie partii, na moje wątpliwości odpowiedziałaby zapewne, że nowoczesna demokracja polega na tym, że to oni mają wiedzieć, co czynią, ja natomiast nie muszę, bo to w czasie czteroletniej kadencji sejmowej już nie moja sprawa, lecz tylko sprawa ich – świątobliwie rządzących.
W tej sytuacji nasuwa mi się też i drugie pytanie. Jaką rolę ma spełniać partyjna lista wyborcza składająca się z tak wielu (10-20) nazwisk, skoro w tym konkretnym okręgu mogło być wybranych zaledwie trzech posłów, czyli liczba odpowiadająca dwóm (!) procentom wszystkich przedstawionych kandydatów? Ostatecznie, z okręgu wyborczego Nr 14, do Sejmu obecnej kadencji weszły trzy osoby, które uzyskały odpowiednio – 16 procent (Mularczyk z PiS) oraz 6 procent St. Czerwiński i 5.5 procent Józef Gut-Mostowy, obydwaj z Platformy Obywatelskiej. Od wyborów minęło więcej niż trzy lata, poseł Mularczyk jest już w innej partii, której nazwy nawet nie pamiętam, a nie w PiS, z którego listy został wybrany, a o panach – Czerwińskim i Gut-Mostowym, jak nie wiedziałem nic w dniu wyborów, tak i nie wiem dzisiaj. W jaki sposób twórcy tego rodzaju ordynacji wyborczej chcą mnie przekonać, że poseł z kilkuprocentowym poparciem jest tym, który ma wystarczająco silny mandat do reprezentowania wyborców w najwyższym organie władzy naszego demokratycznego państwa?
Logiczna analiza obowiązującej ordynacji wyborczej świadczy tylko o tym, że została ona stworzona przez politycznych manipulantów i dla pożytku samych posłów oraz ich przełożonych z politycznych partii, a nie dla pożytku wyborców. Jako wyborca, sam nie mam właściwie żadnych prerogatyw do prawdziwego wybierania, poza dwiema minutami przebywania raz na cztery lata w wyborczym lokalu. Zadziwiające jest przy tym demonstrowane przez nasze polityczne elity rozczarowanie rzekomo niewielkim zainteresowaniem wyborców samym wyborczym aktem, przez nie same uważanym za jawny dowód patriotyzmu i dbałości o Ojczyznę. Absencja, powiadają, to czyn niepatriotyczny i społecznie nieodpowiedzialny. Przepraszam, nieodpowiedzialne jest właściwie, co? Czy to, że nie idę na wybory, skoro mam wybrać tylko tego, kto już został wybrany przez partyjną wierchuszkę, bo dał się, jak Sławomir Nowak, chwilowo polubić szefom jego partii, czy też to, że panowie posłowie stworzyli ordynację, która służy im samym, a nie wyborcom? Potem, dziwią się, że wybuchają kolejne afery. A jakie ci ich wybrańcy mają motywacje, by afer nie było? Mają je tylko w tym zakresie, by nie wychodziły na jaw. Tyle, że każda z partii jest zainteresowana tym, żeby to tylko jej afery nie wychodziły na światło dzienne, ale afery u przeciwników, prosimy bardzo! Jak tu się dziwić, że to nasze wielkie osiągnięcie w postaci wyjścia z do cna niesprawiedliwego komunizmu, przekształciło się w niesprawiedliwy, niespójny i wcale niemotywujący do uczciwego postępowania system, nazywany dumnie demokratycznym? Przecież „demokracja”, oznacza w istocie „władzę ludu”, co dzisiaj powinno znaczyć „władzę wyborców”. Jak jednak ocenić jej funkcjonowanie, skoro w praktyce wcale nie służy wyborcom, lecz wybieranym?
Co trzeba zrobić, żeby to zmienić? Odpowiedź jest prosta: skasować obecną ordynację i przejść na system wyborów większościowych, czyli jednomandatowych okręgów wyborczych. Wtedy, w każdym okręgu do wyborów przystępuje dowolna liczba kandydatów, ale przechodzi tylko jeden z nich, ten, który uzyskał największą liczbę głosów. Jak przed pożarem bronią się przed taką ordynacją wszystkie ugrupowania parlamentarne, które musiałyby nad tym projektem głosować. Wskazują przy tym na fakt, że wedle tej zasady odbyły się wybory do senatu i nie dały oczekiwanego rezultatu. Argument jest z gruntu fałszywy. Po pierwsze, każdego nowego systemu wyborcy się muszą nauczyć, a na to potrzeba czasu. Po drugie, polski senat nie służy do niczego, poza automatycznym zaklepywaniem decyzji izby zwanej niższą, w związku z tym, nawet nie wiadomo, czego się w tym przypadku od takiej ordynacji oczekuje i jaki miałaby przynieść skutek, gdyby sprawę potraktować poważnie. Różnica pomiędzy obecnym systemem wyborczym, a ordynacją większościową nie polega tylko na odmienności arytmetyki liczenia głosów, ale na pojawieniu się zupełnie innego rodzaju odpowiedzialności wybranego posła i kierunku jego lojalności. W obecnym systemie, jest on odpowiedzialny przed osobą decydującą o kolejności nazwisk na liście wyborczej. W systemie większościowym, poseł jest odpowiedzialny nie przed swoim partyjnym bossem, ale przed wyborcami. Ocenią go źle, to i nie wybiorą następnym razem, tymczasem, źle oceniony przez większość wyborców poseł, wybierany w ramach obecnego systemu, może zostać ponownie wstawiony na listę przez swoje partyjne kierownictwo i uzyskać swoje 5.5% głosów, jak nowosądecki poseł Gut-Mostowy. A że 94.5% wyborców go nie poparło, nie ma żadnego znaczenia.
Jest jeszcze jedna destabilizująca cecha obecnego systemu. Wybrani „bierni, mierni, ale wierni”, są wierni dotąd, dopóki wszystko dla ich partii układa się dobrze. Kiedy jednak jej perspektywy z jakichkolwiek powodów okazują się mniej pewne, ci „wierni” natychmiast ją opuszczają w poszukiwaniu nowych bossów, w nadziei, że ci wstawią ich na dobre miejsce na liście innej partii, dającej lepszą perspektywę. Efektem tej konfiguracji jest niczym niehamowana skłonność wybrańców narodu do dezercji w momentach dla ich partii trudnych, maskowana – rzecz jasna – wachlarzem przywoływanych przy okazji imponderabiliów. Takie niebezpieczeństwo zarysowuje się i dzisiaj, bo część posłów Platformy Obywatelskiej może dojść do wniosku, że zdrada jest bardziej opłacalna, niż lojalność, szczególnie w sytuacji, gdy pozycja ich bossa (w tym przypadku jest nim Tusk) słabnie i nie może on im już zagwarantować poselskich apanaży w przyszłości. Wtedy, rzecz jasna, dowiemy się, że z pobudek wyłącznie patriotycznych oraz absolutnej wierności wyborcom, trzeba zrejterować do konkurencji, tak, jak to uczynił poseł Czarnecki przechodząc kiedyś z upadającej lepperowskiej Samoobrony do Prawa i Sprawiedliwości. Poseł Czarnecki doskonale poznał mechanizm wyborczych list i sposobu działania ordynacji, skoro sam dochrapał się wysokiej pensji europosła, ale nie dopuścił do zmarnowania swego krajowego dziedzictwa, wstawiając w to miejsce własnego syna o tym samym nazwisku w nadziei, że głupi wyborca nie zauważy różnicy w imionach. Nie pomylił się i wyborca rzeczywiście nie zwrócił uwagi na to, że Czarneckich jest teraz dwóch. Tym sposobem rodzina Czarneckich wzbogaciła się o kolejną porcję niebagatelnych dochodów. Jedna bezpodatkowa pensja dla rodziny przychodzić teraz będzie w euro, druga – w polskich złotych i nawet nikt nie pofatygował się zapytać, jakie to mianowicie osiągnięcia, walory i kompetencje ma junior Czarnecki, by piastować wysoki urząd posła na Sejm i posłować doń w imieniu wyborców, którzy nie mieli dotąd pojęcia o jego istnieniu? Cóż, walory umysłu są zwykle dziedziczne, bo przecież niedaleko spada jabłko od jabłoni, szczególnie, gdy aż do chwili upadku ma tak wyśmienity smak…

By Rafal Krawczyk

4 Comments

  • Jak długo daje Pan krajowi będącemu recydywą czasów saskich, nie posiadającemu państwowotworczych elit zdolnych wyartykułować narodowy interes i go bronić?

  • cd. Richard Henry Czarnecki nie jest jedynym przypadkiem nepotyzmu w polityce. Synowie luminarzy brytyjskiej Partii Pracy Tony Blaira, Johna Prescotta i Jacka Straw będą ubiegać się o mandat w 1995 r. W rządzie Browna minitrem ds. międzynarodowego rozwoju był Hilary Benn syn Tony Benna. A w Ameryce są dwie dynastie Clintonów i Bushów i Hillary będzie kandydować, a jeśli zostanie prezydentem to będzie decydować o tym, gdzie wysłać drone’y. A co powiedzieć o żałosnym spektaklu brytyjskiej monarchii – książę Karol skończył 65 lat i wciąż czeka na tron. Może zamiast spędzić życie na czekaniu mógłby sprawdzić się jako szewc, albo farmer, co jest jego pasją, pod warunkiem, że bez subsydiów dla jego latyfundium.

  • przepraszam za literówkę chodziło o 2015 r., a nie 1995 r.

    Życie polityczne zatruwa pasożytnicza priviligencja różnej maści. Koszt utrzymania klasy politycznej jest stanowczo za wysoki, zwłaszcza w biednym kraju, jak Polska.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.