IRAK: TRZY MATRYCE, TRZY SPOŁECZEŃSTWA, CZYLI JAKA JEST CENA FIKCJI?

Zachodnia polityka względem świata islamu, to kosztowne i długotrwałe nieporozumienie. Jeszcze nie tak dawno, w czasie tzw. arabskiej wiosny Europa sądziła, że jest przejawem zrozumiałej tęsknoty regionu za demokratycznym ustrojem. Dla europejskiej mentalności, ustrój demokratyczny jest czymś, czego nie warto zastępować niczym innym. Odchodzący z Iraku Amerykanie pozostawili ten kraj w rękach władz wybranych w pierwszych (i zapewne ostatnich) powszechnych wyborach. W Afganistanie poszli natomiast na kompromis tak głęboki, że podkopali sens całej misji. Zgodzili się mianowicie, aby wpisano do konstytucji zasadę, że podstawą jego „demokratycznego ustroju” jest Koran. To śmieszne, jako że zarówno sam Koran, jak i cała arabska tradycja polityczna nie ma nic wspólnego z zachodnim rozumieniem treści pojęcia „demokracja”, a w arabszczyźnie – języku Koranu, słowo nie występuje wcale.
Wspólnym narzędziem łączącym w jedno kraje sunnickiego islamu jest tzw. arabski klasyczny, czyli język, w jakim została wypowiedziana ich święta księga Koranu. Nie została jednak zauważona inna istotna kwestia, utrudniająca, czy wręcz uniemożliwiająca porozumienie się świata zachodniego ze światem muzułmanów. W tym języku nie istnieje słowo, mogące oddać znaczenie demokracji – pojęcia, skądinąd kluczowego dla zachodniej tradycji politycznej. Grecki źródłosłów powoduje, że na Zachodzie rozumie się demokrację jako „rządy ludu” („demos”, to „lud”, a „krateo” – „rządzić”). Grecy rozumieli jego realizację poprzez możność indywidualnego wypowiedzenia się obywateli w procesie wyborczym. Tak powstał zachodni mechanizm wyłaniania „demokratycznej większości” w procedurze wyborczej. Jak to dostosować do obowiązującego w świecie islamu dogmatu, że jego społeczeństwo jest monolityczną jednością, a inaczej myślący – to albo ludzie nieszczęśliwie bezrozumni, albo przestępcy godni kary śmierci? Jaki mają sens „demokratyczne” wybory w społeczeństwie, w którym wszyscy muszą myśleć jednakowo, a odmienność z samej zasady jego ustroju nie może być tolerowana? W takiej sytuacji wybory nie mają sensu, bo też ich rolą jest tylko potwierdzenie faktu monolitycznej jedności społeczeństwa. W tym świecie, zamiast „ludu” są „wierni” („umma”), a ostateczną władzę dzierży Allach, nie zaś parlament, czy prezydent. Pod tym względem, żelazną logikę wykazuje Muzułmańska Republika Iranu, gdzie władzę najwyższą dzierży autorytet religijny, zwany tam ajatollahem, a rząd i parlament mają tylko organiczone możliwości wykonawcze, które nie mogą tworzyć sytuacji sprzecznych z jego wolą. Przetłumaczone na muzułmańską logikę słowo „demokracja”, niesie zupełnie odmienne znaczenie – bliskie „poddaniu się Bogu”, czyli po arabsku właśnie – „islam”. O ile w Europie, słowo jest powinowate z odczuwaniem obywatelskiej odpowiedzialności za państwo i los współobywateli, będąc rezultatem podmiotowości „praw człowieka i obywatela”, w świecie muzułmanów – podobnie jak w tradycji biblijnej – prawa człowieka nie są rozumiane na świecki sposób, lecz uważane za fragment praw wyższego rzędu, czyli prawa Bożego. Sam papież Franciszek wie, że ta sprzeczność pomiędzy bliskowschodnim – biblijnym i koranicznym – postrzeganiem świata różni się tak dalece od europejskiego, sięgającego korzeniami do ateńskiej demokracji, że czuje się w obowiązku stale i autorytatywnie zaprzeczać naukowo udowodnionym faktom. Obawia się zapewne, że przyznanie tego, że chrześcijaństwo jest tworem grecko-rzymskim, które z hebrajskiego Starego Testamentu zaczerpnęło jedynie natchnienie, lecz nie istotę samej wiary, byłoby dla Watykanu kompromitujące, odcinałoby go od biblijnej tradycji i skazywało na los wielu odłamów protestantyzmu. W niedawnej rozmowie z prezydentami – palestyńskim Abbasem oraz izraelskim Peresem, próbował to właśnie uczynić przekonując, że oto judaizm oraz islam są razem i każde z nich z osobna, duchowymi źródłami chrześcijaństwa, a to ostatnie jest tylko ich „koroną”, zwieńczającą tylko cały, wielki obszar wiary ludzi w jedynego Boga. Interesujące, że dobrał do tej rozmowy dwóch świeckich polityków, a nie imamów, ajatollachów, czy rabinów, jakby zapominając, że jego rozmówcy nie mają żadnego wpływu na religijne doktryny, a ich pozycja nie upoważnia do zajmowania jakiegokolwiek stanowiska w tej przestrzeni. Tezy wypowiadane przez papieża Franciszka są dymną zasłoną, skrywającą greckie i łacińskie korzenie chrześcijaństwa. Franciszek o tym zresztą z całą pewnością wie, inaczej nie mówiłby na ten temat nic. Papiestwo nie może jednak przyznać tego, że jest z gruntu „tutejsze”, a Mekka i Ściana Płaczu, to zupełnie obce kulturowo zjawiska. Z braku miejsca, pozostawimy sprawę do osobnego omówienia, koncentrując się tutaj na mentalnym zderzeniu Zachodu z Bliskim Wschodem, które właśnie rozgrywa się w Iraku i ma przede wszystkim religijne, a nie świeckie i polityczne źródła.
Ktoś może się serdecznie zdziwić: jak może, w tak wielkiej i teoretycznie bliskiej chrześcijaństwu przestrzeni kulturowej, nie istnieć słowo na określenie zupełnie podstawowej kategorii? W tym właśnie rzecz, że ludy świata różnią się od siebie nie tyle odmiennością używanych języków (ta wcale nie jest pierwszorzędna), ile matrycą kulturową, która jak pieczęć odciska się na ich mentalności i prowadzi przez całe życie – od narodzin do śmierci. Cywilizacje współczesne, to nic innego, jak tylko potwierdzenie istnienia wielkich matryc społecznych poglądów, które odciskają się na świadomości każdego pokolenia. Prawda jest jednak taka, że ludzkie jednostki nie myślą całkiem samodzielnie, potrafiąc rozumować tylko w granicach matrycy kulturowego otoczenia. Racjonalność, w zachodnim znaczeniu, polega na tym, że stanowi tylko jedyną wielką cywilizację, która nie dopuściła – jak ma to miejsce w judaizmie, islamie, czy hinduizmie – do zawładnięcia całą społeczną przestrzenią przez święte pisma i pozostawiła sporo miejsca dla indywidualnych i całkiem niereligijnych interpretacji. Na tym polega „cud Zachodu”, zjawisko, które powoduje, że większość rozumnych ludzi lgnie do niego kulturowo i w sprzyjających okolicznościach (jak Polacy), jest gotowa ulec masowej westernizacji. Ruch w stronę przeciwną jest niedostrzegalny. Bardziej od Zachodu intelektualnie ociężałe systemy, mają własne struktury interesów, których beneficjenci bronią się przed zmianami w słusznej obawie utraty społecznej pozycji i związanych z tym apanaży, wpływów i władzy. Westernizacja świata musi więc być procesem bolesnym i niełatwym.
Zresztą, co to właściwie jest większość? Zachodnia definicja demokracji ma odniesienie do arytmetyki i zakłada, że większość wyłaniana jest w powszechnych wyborach oraz że jest to większość wspierająca program głoszony przez zwycięskie ugrupowanie. Jej drugą zasadą jest to, że prawnie, logicznie i konstytucyjnie, chroniona jest również mniejszość, powstała w konsekwencji przegranej. Dzisiejsza większość w kolejnych wyborach może przegrać i stać się mniejszością, a w większość przekształci się wtedy dotychczasowa mniejszość. Logika nakazuje chronić mniejszość, by mogła kiedyś stać się większością. Nie idzie w tym o zwykły humanitaryzm i tolerancję, ale o istotę funkcjonowania tak pojmowanej demokracji. Kraje Unii Europejskiej stawiają tę zasadę, jako warunek przyjęcia do swego grona, więc jej łamanie nikomu się nie opłaca. Dzisiaj, robi to tylko Viktor Orban na Węgrzech, niebezpiecznie igrając z perspektywą usunięcia jego kraju z „dobrego towarzystwa”. Tyle, że sprawa jest i tam doskonale rozumiana, a sam Orban wie, z czym igra i wie też, że musi dokonywać ostrożnej kalkulacji opłacalności kolejnego posunięcia.
W tradycji zachodniej, demokracja nie ma cech doskonałości, ani też nie jest dla nikogo nagrodą. To system, gwarantujący ciągłość państwa, przy zachowaniu zmienności rządów, tyle, że zgodny z kilkusetletnią tradycją utrwalającą w umysłach obywateli mechanizm zasady, że ten, kto wygrał wybory, ma politycznie rzecz biorąc rację i ma też prawo do jej realizacji jako tymczasowo rządzący. Taki mechanizm pozwala względnie łatwo ujawniać i kanalizować społeczne frustracje i niezadowolenia. Rzecz w tym, że kraje Bliskiego Wschodu tej tradycji nigdy nie hołdowały, w uznaniu, że ich system, będący autorstwem samego Boga, jest wystarczająco doskonały, by nie było żadnej potrzeby wzorować się na zachodnich demokracjach.
By odpowiedzieć na pytanie, kto w tym wszystkim ma rację, trzeba również zauważyć i poddać refleksji odmienność znaczenia słowa „racjonalność” w obu tradycjach kulturowych. W każdej z nich znaczenie pojęcia „racja” ma inne pochodzenie. W zachodniej pochodzi od łacińskiego „ratio” – rozum, czyli od samodzielnej i logicznej analizy rzeczywistości. Muzułmański filozof i mistyk Al-Ghazali sięgnął do archaicznej tradycji biblijnej i już tysiąc lat temu zauważył, że każdemu pojęciu (nawet obiegowemu) można nadać zupełnie inną treść tak, by można było sterować całym systemem i nie liczyć się z jednostką ludzką. „Aby posiąść Rację” – dowodził – „trzeba przedtem zabić Rozum”. Tego aforyzmu nie jest w stanie pojąć żaden człowiek Zachodu, za to muzułmanin i ortodoksyjny wyznawca judaizmu rozumie go doskonale. W świecie Zachodu, racja, to coś, do czego dochodzimy sami, za pomocą rozumowania, w świecie islamu Racja, to coś, co za sprawą Allacha istnieje obiektywnie i bez udziału ludzkiego rozumu. Należy tylko ją przyjąć jak swoją, a jej analizowanie, czy poddawanie intelektualnej obróbce jest samo w sobie aktem pychy, graniczącym z niedowiarstwem. W tym świecie racji się nie osiąga własną, intelektualną pracą, lecz się ją przyjmuje z całym dobrodziejstwem inwentarza. W tej sytuacji, następstwem niedowiarstwa nie może być pracowite wyjaśnianie i naprowadzanie na właściwą drogę, lecz nieuchronność kary. Kara za niedowiarstwo, tak jak i za odstępstwo od wiary, może być tylko jedna – wyrok śmierci. Islam nie jest tu wyjątkiem. W czasach biblijnych w społeczeństwie Żydów również nie było miejsca dla nie-Żydów. Nowy Testament ustanowił swoistą rewolucję w ich świecie, ale jego czołowy rewolucjonista musiał zginąć na krzyżu z inicjatywy pobożności Sanhedrynu. Rewolucja się jednak dokonała i chrześcijaństwo, łączące ideę Boga ze świeckim prawem oraz ideą ziemskiej sprawiedliwości, pracowicie budowane przez rzymskie władze i łacińskich interpretatorów Pisma rozprzestrzeniało się błyskawicznie. Triumf był podwójny. Na początku tysiąclecia liczba ludności żydowskiej w rzymskim imperium przekraczała 5.5 miliona, będąc największą zwartą mniejszością narodową i największym zagrożeniem dla jego spójności. W sześćset lat póżniej ta liczba, pomimo sześciu stuleci wzrostu demograficznego, stopniała do zaledwie 1.2 miliona, co oznacza, że znaczna większość wyznawców judaizmu przeszła na chrześcijaństwo i rozpłynęła się bez śladu w jego łacińskiej treści. To również dowód na to, że „deorientalizacja Orientu” jest w pełni możliwa, chociaż w stosunku do świata islamu wydaje się być dzisiaj zadaniem beznadziejnym. Nie jest przecież przypadkiem, że św. Augustyn, ani św. Tomasz, ani też św. Franciszek, nie znaleźli nigdy poważania w oczach muzułmanów.
Irak nie odbiega od powszechnego w świecie islamu modelu pojmowania otaczającego świata, różni się za to od innych krajów regionu tym, że królują tam równocześnie trzy odmienne opinie, jeśli idzie o to, jaki rodzaj Racji wywodzonej przez al-Ghazaliego jest najważniejszy. Dla sunnitów jest nią Koran oraz Sunna Proroka, czyli zbiór opinii Mahometa wypowiadanych w różnych okolicznościach jego życia, mających prowadzić wyznawcę właściwą drogą przez życie. Tyle, że nie ma w nich pojęcia narodu, zastąpionego słowem „umma”, czyli pojęciem innym, pozbawionym etniczności na rzecz „społeczność wiernych”. Jest się jej członkiem z racji urodzenia, nie zaś używanego języka, koloru skóry, czy kraju zamieszkania. Z punktu widzenia zachodniej definicji – pojęcie „umma” nie ma nic wspólnego z narodem w żadnym znaczeniu słowa. Na języki europejskie jest tak jednak tłumaczone, ze względu na brak w nich jednolitego określenia na wspólnotę poglądów w ramach obowiązku prawowierności. Kościół wszakże tęskni za swoją niegdysiejszą pozycją, która ograniczała wolności obywatelskie na bliskowschodni sposób, tyle, że przyczyna jego niezadowolenia staje się coraz bardziej widoczna i coraz bardziej odstaje od procesu modernizacji kraju. Skoro Polacy zdecydowali się na członkostwo w Unii Europejskiej, muszą też wiedzieć, że nie idzie ona w parze z sekciarstwem i doktrynerstwem. W Iraku i w całym regionie rządzi jednak jedno i drugie. Sunniccy powstańcy maszerujący na Bagdad w zamiarze utworzenia muzułmańskiego państwa Iraku i Lewantu (Syria i Liban) są takimi samymi sekciarzami, jak ich szyiccy przeciwnicy.
Prezydent USA, Barack Obama, w niedawnym oświadczeniu w reakcji na wieści z Iraku, użył następującego określenia: „pomożemy narodowi irackiemu w utrzymaniu jego suwerenności”. Rzecz jednak w tym, że o ile z całą pewnością istnieje naród amerykański, to z równą pewnością można powiedzieć, że narodu irackiego nie ma i nigdy nie było. Wygłoszone publicznie zobowiązanie Obamy jest zwyczajnie niewykonalne. Czy przywódca największej światowej potęgi powinien podejmować się zadań niewykonalnych? Nie tak dawno, amerykańskie wojska wycofały się z Iraku, a podstawowym argumentem na rzecz jego opuszczenia, było przekonanie, że kraj uległ względnej normalizacji i jest zasadniczo wolny od ekstremizów. Następstwem samej interwencji, w ostatecznym rachunku uznanej za sukces, było odwrócenie zasady stosowanej przez Saddama Husajna, kiedy to rządził Irakiem niepodzielnie razem z klanem sunnickich współtowarzyszy z rodzinnego miasta Tikrit. Amerykanie, przed opuszczeniem kraju oddali władzę szyitom, ponieważ ci ostatni reprezentują ponad połowę ludności kraju. Uznali, że wprowadzili oto podstawy demokracji, bo dopilnowali, aby odbyły się wybory parlamentarne, w których rezultacie – jak to w demokracji bywa – rządy przejęła większość. Nie wzięli jednak pod uwagę tego, że w całym regionie, może z wyjątkiem sąsiedniej Turcji, pojęcie demokracji nie tylko nie jest zrozumiałe, ale wręcz nie istnieje, a podziały społeczno-religijne wcale nie są proste i nawet tak klarowna kategoria, jak „większość”, może mieć odmienne znaczenie. Dominującym językiem Iraku jest lokalna odmiana arabszczyzny (ponad 80 procent ludności mówi po arabsku), ale Irakijczycy nie uważają się za Arabów w znaczeniu, jakie słowu przypisują sami mieszkańcy regionu. Tam, za „Arabów” uznaje się dawnych mieszkańców Półwyspu Arabskiego, którzy za następców Mahometa zdobyli tereny wcześniej zajmowane przez narody Persji oraz wschodniego i zachodniego Rzymu. Ci, przyjęli arabszczyznę jako język codzienności, wraz korzyściami, jakie dawało mężczyznom egalitarne przesłanie islamu, ale nie stali się tym samym pełnokrwistymi Arabami, lecz jedynie arabskojęzycznymi muzułmanami.To, co łączy cały region, to nie język arabski (mieszkaniec Syrii nie prozumie się ze współczesnym Marokańczykiem), ale wspólnota religijna. Prawie 90 procent muzułmanów wyznaje islam w wersji sunnickiej, w którego ramach, za podstawowy dokument interpretujący Koranu, uznawana jest Sunna Proroka, czyli zbiór jego wypowiedzi i komentarzy. Dla szyitów, zajmujących Iran, Azerbejdżan i południową część Iraku, najświętszym pismem są natomiast wypowiedzi zięcia Mahometa – Alego i jego następców, uważanych za prawdziwych imamów. Szyici i sunnici różnią się też, co do praworządności następstwa po Mahomecie. Sunnizm ugrzązł w bezruchu, ponieważ niczego nie można tam zmienić bez samego Proroka, który zmarł półtora tysiąca lat temu. Władza nad muzułmanami może mieć jakąkolwiek formę, byle była zgodna z Koranem, sunną i hadisami oraz treścią jego wiecznej niezmienności. Szyizm, jest bardziej rygorystyczny i przyznaje ją – w zależności od interpretacji – siedmiu lub dwunastu imamom, jako świętym następcom Alego. Dzisiaj, tę władzę ma posiadać „ukryty immam”, a do czasu jego ujawnienia się światu, rządzą w jego imieniu aktualnie żyjący mężowie i teoretycy wiary, zwani w Iranie ajatollachami.
Zauważyliśmy, że w świecie islamu wyłanianie większości w drodze wyborów nie ma sensu, ponieważ wedle jego doktryny – większość, to praktycznie cała ludność każdego kraju, wyznająca jego sunnicką odmianę. Wybory byłyby zbędnym potwierdzeniem tego, co jest oczywiste – tylko islam daje człowiekowi prawdziwe obywatelstwo, a inni praw nie mają. Z Irakiem jest jednak jeszcze inny problem. Nie tylko składa się z trzech wielkich grup ludności – szyitów (65-70%), sunnitów (15-20%) oraz Kurdów (19%), ale żyją one w zwartych grupach we wzajemnie oddzielonych od siebie częściach kraju – Kurdowie na północnym wschodzie, sunnici na północnym zachodzie, a całą południową część, przez wiele setek lat stanowiącą fragment Persji, w zwarty sposób zasiedlają szyici. Na wyłoniony w wyborach iracki parlament, nie przekłada się więc demokratyczna zasada większości, bo i w każdej części kraju, miejscowa większość ma zupełnie inny skład. Istnienie takiego państwa nie ma sensu i ma rację niemiecki minister spraw zagranicznych twierdząc, że przyszłością Iraku jest jego formalny podział na trzy odrębne twory. Jednak, nawet i to – powstanie trzech państw w miejsce jednego – nie rozwiązuje sprawy, ponieważ nadal pozostaje oczekiwanie na powołanie jednego wielkiego państwa-imamatu, obejmującego wszystkie kraje islamu. Jak odnotowuje Koran, Mahomet miał powiedzieć, że cała ‘umma’ jest jego „narodem”, a nie tylko Arabowie. Jak to pogodzić z rzeczywistością i zagrożeniem dla reszty świata, jakie mogłoby być następstwem powstania religijnego i z pewnością wojowniczego imperium?
Zwracaliśmy w innym miejscu uwagę na to, że światowe przywództwo przypadło nieprzypadkowo narodom indoeuropejskim. Ich języki, w porównaniu z semickimi, czy chińskimi, wykazują znacznie wiekszą elastyczność i pojemność pojęciową, a lingwistyczny konserwatyzm jest im obcy. Językiem angielskim w średniowieczu mówiło zaledwie 2 miliony ludzi z peryferyjnej wyspy na Atlantyku. Dzisiaj używa go wiele setek milionów mieszkańców globu i nieprzypadkowo stał się językiem o światowym zasięgu. Gdyby Anglicy przeszli kiedyś na islam, dzisiaj musieliby poddać się logice arabskiego, a ich język mógłby pełnić tylko funkcje lokalne. Bo też i za językiem idzie myśl, która jest wtedy elastyczna i ekspansywna, gdy równie elastyczny i ekspansywny jest język, którym się posługuje. Dowód na tę cechę znajduje się w samym Iraku oraz w jego sąsiedztwie. To Kurdowie.

Rozmieszczenie użytkowników języka kurdyjskiego i jego dialektów.
Kurdowie

Orientalistów i religioznawców jakoś nie zastanawia to, że Kurdowie, jako muzułmanie sunniccy nie zachowują się lojalnie ani w stosunku do Arabów przynoszących im Koran i Sunnę, ani do innych „braci w wierze”. Zapragnęli mieć własne państwo i nie przekonują ich argumenty o muzułmańskiej wspólnocie globalnej. Więcej, gdy po dziesięcioleciach prób, udało im się wreszcie uzyskać autonomię – w irackiej części Kurdystanu utworzyli najlepiej zarządzane w regionie mini-państwo. Irackich szyitów można zrozumieć, że nie chcą być razem z sunnitami, chociaż mówią tym samym językiem. Wyznają inny rodzaj islamu, bliższy perskiemu, niż arabskiemu. Ale Kurdowie? To przecież również sunnici i nie powinni wyłamywać się ze wspólnego szeregu. Tymczasem ich historia pełna jest prób wybicia się na narodową niepodległość. Kurdowie mówią zupełnie odmiennym od arabszczyzny językiem. Nie tylko należy on do języków indoeuropejskich, jak francuski, angielski i polski, a nie do semickich, jak arabski i hebrajski z całym ich bagażem intelektualnej ociężałości, ale jest przy tym jedną z najstarszych jego gałęzi. Są przez niektórych historyków utożsamiani ze starożytnymi Medami, o których pierwsza wzmianka pochodzi sprzed prawie trzech tysięcy lat i którzy w kolejnych stuleciach zbudowali imperium, sięgające od dzisiejszego Pakistanu po Morze Czarne. Miało to miejsce na dwa tysiące lat przed Mahometem. Trudno się dziwić, że Kurdowie mają nadal poczucie odrębności. Uderza jednak to, że indoeuropejski duch ich języka powoduje również, że idea państwa narodowego ma podobny do zachodniego charakter i w niczym nie współgra z arabską tendencją do tworzenia jednej ‘ummy’ wszystkich muzułmanów, czyli państwa religijnego opartego na meczecie, a nie parlamencie. Kurdowie, to w pełnym tego słowa znaczniu naród, a nie jeszcze jedna „umma”.
W czym sytuacja dzisiejszego Iraku jest pouczająca dla Zachodu? Dowodzi tego, że interwencje w Afganistanie i samym Iraku, były kosztowną stratą czasu, ludzi i pieniędzy. Taka interwencja może mieć znaczenie tylko wtedy, jeśli poddawany jej kraj jest gotów poddać się również tzw. zachodnim wartościom. Kurdystan jest na to gotów, w innych krajach regionu, włączając w to również Turcję, bariery mentalne są zbyt silne, by rzecz się udała. Niedawna zapowiedź Piechocińskiego, wicepremiera w polskim rządzie, o wsparciu naszego kraju dla idei wejścia Turcji do Unii Europejskiej, jest w tym kontekście przysłowiowym strzałem w płot. W zachodnioeuropejskiej wspólnocie nie może znaleźć się ani jeden kraj muzułmański, bo byłoby to jak wpuszczenie lisa do kurnika. Zachód Kurdom pomagać powinien, w stosunku do innych krajów islamu w regionie, musi być bardziej ostrożny, by koszty nie stały się zbyt poważnym brzemieniem. Dla Europy przecież znacznie ważniejsza jest Ukraina, niż bardziej odległy i kulturowo całkiem obcy Irak.

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.