Wybór Donalda Tuska na przewodniczącego zgromadzenia premierów państw Unii Europejskiej wywołał konsternację. Zaskoczeniem było, że oto Polak, czyli w ramach dotychczasowych pojęć – outsider i człowiek spoza wewnętrznego kręgu państw Zachodu, staje się jednym z jej najważniejszych funkcjonariuszy. W kraju, zaskoczenie spowodowało też i to, że wybór dokonany został tak szybko, że media nie zdążyły sprawy prześwietlić. Oznacza to, że w następstwie tego wydarzenia wszystko może się zdarzyć, a przyszłość jest pełna niespodzianek. Zostawimy niespodzianki dziennikarzom i komentatorom, zajmiemy się natomiast jednym jej aspektem i postawimy tezę, że to nie tylko kwestia sukcesu jednego kraju i jednego człowieka, ale również signum temporis, znamię czasu, naznaczające istotną dla całego regionu zmianę. Wyzwanie jest ogromne i wszystko wskazuje na to, że zostało przez unijnych prominentów podjęte świadomie, a nie przez przypadek, ani też przez samą tylko sympatię do polskiego premiera.
Od dawna mówiło się, że Unia jest konstrukcją utworzona w czasie dobrej pogody, a wtedy o konsensus łatwo. Przy niepogodzie, w rodzaju tej, jaka zapanowała za sprawą rosyjskiej agresji na Ukrainę i wszystkich związanych z tym następstw, pojawiła się też europejska niewydolność w reagowaniu na wydarzenia. Problem w tym, że chociaż Unia jest międzynarodowym podmiotem prawa, nie ma odpowiednio do tego skonstruowanych władz. Okazało się to nagłą przeszkodą, którą trzeba pokonać pod goźbą unicestwienia całego organizmu. Poprzednie wskazania personalne – na Hermana van Rompuya i Catherine Ashton były tylko ucieczką od problemu, a nie jego rozwiązaniem. Przywódcy największych krajów członkowskich Unii tak bardzo obawiali się umniejszenia własnej pozycji, że na pierwszą kadencję wybrali do najwyższych władz ludzi, o których było wiadomo, że nie posiadają ani charyzmy, ani zdolności decyzyjnych i że ich też nie posiądą. Niekompetentne władze unijnej całości, musiały w tej sytuacji w najważniejszych sprawach zdawać się na rządy najbardziej wpływowych krajów członkowskich, co czyniło z Unii karykaturę podmiotu prawa międzynarodowego. Kwestię nominacji Donalda Tuska na szefa Komisji Europejskie warto rozważać w tym właśnie kontekście, a nie w relacji do medialnego sukcesu Polski, Polaków i samego Tuska. To, co się stało, będzie miało znacznie poważniejsze następstwa, niż sama tylko poprawa pozycji Polski w Unii, czy też perspektywa realizacji osobistych celów i ambicji premiera. Stawiamy tezę, że wydarzenie jest dowodem na działanie braudelowskiego żelaznego mechanizmu „długiego trwania”. Idzie o to, że Unia Europejska, chociaż wcale tego nie chciała, w ramach zasad żelaznego prawa historii musiała podjąć decyzję, co do własnej polityki w stosunku do jej wschodniego pogranicza kulturowego, czyli strefy pomiędzy jej obecną granicą a euroazjatycką Rosją. Wyjaśnimy problem posługując się pewnym rodzajem rozumowania.
Przed wyborem Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, wszystkie oznaki wskazywały na to, że sama Unia jest jedynie biernym uczestnikiem tego, co dzieje się na Ukrainie. Co takiego wniosła nominacja polskiego premiera, że sytuacja może ulec zmianie? Składają się na to trzy nowe elementy:
- Nominowanie osoby spoza kręgu polityków „starej Unii” stało się niepraktykowanym dotąd pominięciem ich monopolu decyzyjnego i poszerzeniem go o „wschodnioeuropejskie strzechy”. Od soboty 29 sierpnia 2014 roku, można uznawać, że Unia jest jedna, a podział na „stare” i „nowe” kraje jest tylko rodzajem technicznego opisu.
- Nominowanie osoby znanej z tego, że nie obawia się podejmowania decyzji oraz ma za sobą praktykę władzy, którą potrafi użyć;
- Nominowanie osoby, pochodzącej z tego regionu Europy, który ma największe doświadczenia w rozumieniu problemu jej wschodniej granicy. Powstała sytuacja doprowadziła do tego, że jej ustalenie stało się koniecznością pod groźbą rozpadu całej Unii. To zadanie, którego nie może realizować przypadkowa osoba, a w szczególności taka, która nie rozumie problemów i politycznej atmosfery jej wschodniej części.
Powołanie polskiego premiera na szefa Rady Europejskiej oznacza również, że Unia zrobiła krok na rzecz stania się jednolitą całością w miejsce dotychczasowego zestawu odrębnych państw oraz przyjęcia do wiadomości tego, że jej wschodnia granica, to nie tylko problem poszczególnych państw i nie idzie w tym o formalny przebieg granicznych linii, ale problem głęboko kulturowy, dotyczący całej Unii, jeśli nadal ma pozostać „europejska” i świadoma swej tożsamości. Problem okazał się sprawą wymagającą rozstrzygnięcia, Unia stanęła bowiem w obliczu zupełnie nowej sytuacji geopolitycznej, z której miała tylko dwa wyjścia: wciąż udawać, że nic się nie dzieje i potulnie uznać rosyjskie racje i żądania wobec wschodniej części Europy, albo zdobyć się na podmiotowość i stać się pełnoprawnym uczestnikiem tej gry. Dodajmy, że nie wiemy jeszcze, dokąd ta gra Europę poprowadzi, ale nie wiedzielibyśmy tego również i wtedy, gdyby jej nie podjęła. Kontynent znalazł się w sytuacji konieczności wyznaczenia wyraźnej linii demarkacyjnej pomiędzy „Europą unijną”, pragnącą istnienia trwałego instytucjonalnego porządku na wzór dotychczasowych krajów członkowskich, a „Europą rosyjską”, takiemu porządkowi przeciwną. Próba utworzenia „strefy przejściowej” w postaci Ukrainy i Białorusi nie zdała egzaminu. To, że na szefa Rady wybrano Tuska oraz to, że dokonano tego jednogłośnie, oznacza również wybór opcji na rzecz podmiotowości Unii oraz jej aktywności w „kwestii wschodniej”. Na czym może polegać ta gra? To echo problemu towarzyszącego Europie od czasów jej powstania. Kwestia jest zbyt obszerna, by można było ją wyczerpać w tak krótkiej formie, jaką jest formuła blogu, ale posłużymy się pewną ilustracją, sięgającą wstecz historii Europy. Dla porządku zauważmy, że każda sprawa związana z roszczeniami terytorialnymi jednego kraju wobec drugiego ma dwie płaszczyzny: propagandową i kulturową. W warstwie propagandowej wszystkie chwyty są dozwolone, a prawda cierpi wtedy najwięcej. Ze strony Rosji, tym chwytem jest odmawianie Ukraińcom prawa do narodowej tożsamości twierdzeniem, że są tylko małoruskim szczepem Wielkorusów, czyli ich samych.
Nazwa „Ukraina” ma korzenie nie tylko językowe, ale i historyczne. Pojęciowy rdzeń był używany w południowo-słowiańskich językach bałkańskich na oznaczenie „skraju” państwa, czego pozostałością jest określenie „Kraina”, oznaczające pogranicze Serbii i Chorwacji. W podobnym znaczeniu używano go na określenie pogranicza rusko-tatarskiego. W ciągu stuleci słowo „ukraina” zmieniło znaczenie i zarówno w języku polskim, jak i ukraińskim oznaczać zaczęło nazwę większego terytorium, a potem i państwa. Polsko-ruskie pochodzenie słowa spowodowało, że zostało świadomie odrzucone przez Rosję utrzymującą, że wszyscy „Rusowie” to jeden naród, posiadający wspólną historie i tę samą tożsamość (Wielkorusi, Małorusi i Białorusi). Rosja, już dawno uznała określenie „Ukraina” i „Ukrainiec” za dowód odszczepieństwa i zdrady jednolitej wielkoruskiej Słowiańszczyzny. Stało się to również propagandową podstawą rosyjskiej inwazji na Krym i Ukrainę, określanej w samej Rosji mianem misji wyzwolicielskiej. Tyle, że jej przebieg i powstały wobec niej opór, zupełnie nie potwierdza teorii i zamiast oczekiwanego „Blietzkriegu” pojawiło się zamieszanie. Ku zaskoczeniu Putina, ale też i samych władz w Kijowie, okazało się, że w sytuacji wojennej konfrontacji do ‘ukraińskości’ poczuwa się więcej mieszkańców wschodu tego państwa, niż – jak się spodziewano – do ‘rosyjskości’. Rosja Putina, przekonana o swojej popularności założyła, że będzie to bardziej ‘Anschluss’ na wzór zajęcia w 1938 roku Austrii przez Hitlera, niż ‘Blietzkrieg’ na wzór wojny niemiecko-polskiej 1939 roku. ‘Anschluss’ się nie wydarzył, bo okazało się, że „ukraińskich Austriaków” z wyjątkiem Krymu jest zbyt mało, a na ‘Blitzkrieg’ Rosja nie była przygotowana. Trudno nazwać ‘Blietzkriegiem’ ślamazarne działania toczące się od wielu miesięcy i skończone zajęciem Krymu i tylko dwóch, z ośmiu wcześniej zamierzonych ukraińskich prowincji – Doniecka i Ługańska. Ambicje Rosji szły znacznie dalej i Putin nie ukrywał, że zamierza oprzeć jej granicę o Białoruś na północy oraz Rumunię i Morze Czarne na zachodzie. Dlaczego większość Ukraińców opowiedziała się po stronie Zachodu, chociaż jeszcze rok wcześniej wydawało się, że takiej jednoznaczności świadomie unika i czuje się bliższe Rosji, niż Europie?
Wyjaśnijmy bariery kulturowe, na które natrafili Rosjanie i których nigdy nie rozumieli, lecz których też nie mogli przełamać inaczej, jak tylko siłą. Dla uzyskania podstawy do ingerencji w sprawy sąsiedniego kraju uznali, że tamtejsza „rosyjskość” jest tożsama z używaniem języka rosyjskiego oraz istnieniem moskiewskiego prawosławia, jako dominującego wyznania. Uznali też, że jest to wystarczająca podstawa dla ingerencji w wewnętrzne sprawy Ukrainy i przemienienie prorosyjskich sympatii w pokojową aneksję. Moskwa założyła, że przy takiej interpretacji faktów, należy się im cała południowa i południowo-wschodnia część dzisiejszej Ukrainy, czyli ta, która używa rosyjskiego w potocznej codzienności i deklaruje w ankietach moskiewską odmianę prawosławia. Istota rzeczy jest jednak ukryta gdzieindziej i wcale nie w ramach współczesnego zasięgu języka rosyjskiego, a nawet dominacji moskiewskiej cerkwi, lecz w istotnej, ale często niedostrzeganej różnicy pomiędzy ruską i rosyjską tradycją kulturową. Te są odmienne i nie wiążą się wprost ani z używanym na codzień językiem, ani nawet z deklarowanym wyznaniem. Warto pamiętać, że językowe wynarodowienie Irlandii oraz jej masowe odejście od własnego celtyckiego języka „gaelic” na rzecz angielszczyzny, dokonało się dość szybko i było następstwem osiemnastowiecznego Wielkiego Głodu. Nie spowodowało to jednak jej wynarodowienia i do dnia dzisiejszego anglojęzyczna, ale jednoznacznie katolicka Irlandia, znajduje się w trwałej opozycji do anglikańskiej i protestanckiej Brytanii.
Wschodnia granica Europy, przez wiele stuleci kształtowała się razem z historią Rzeczypospolitej Polski i Litwy i pojawiła się w postaci problemu geopolitycznego wraz z procesem wycofywania się Mongołów z terenów zajętych w czasie ich wielkiej inwazji z XIII wieku. W sto lat później, zostali oni wyparci tak daleko, że wschodnia granica Wielkiego Księstwa Litwewskiego przebiegała już w pobliżu Moskwy, a ruskie ziemie poza jego kontrolą były już tylko jej obrzeżem. Wydawało się, że losem całej Rusi jest zdecydowany i jest nim jej powrót do związków z Europą.
1. Ruś i Litwa przed unią polsko-litewską 1385 r.
Mapka pokazuje również tworzącą się wtedy granicę kulturową. Nagle powiększone, ale pogańskie Wielkie Księstwo Litewskie, znalazło się w sytuacji wyboru: jednoczenia ziem ruskich w sojuszu z tatarską Moskwą, albo też we współpracy z katolicką Polską Kazimierza Wielkiego i jego następców. Pamiętajmy, że w tamtych czasach, „opcja katolicka” była równoznaczna z „europejską” i podporządkowaniem kwestii wyznaniowych Rzymowi. Litwa dokonała takiego właśnie wyboru, co rozpoczęło długotrwały proces ustalania stref wpływów Wschodu o Zachodu na europejskim kontynencie. Wielkie Księstwo Moskiewskie pozostało już trwale poza Europą i rozwijało się jako najbardziej na zachód wysunięta część mongolskiej Azji, a nie jako wschodni fragment Europy. Na XVI-wiecznych mapach Europy, państwo polsko-litewskie określane jest jako „Sarmatia Europea”, a moskiewskie, jako „Sarmatia Asiatica”.
Rosja powstała jako państwo z gruntu orientalne, które, aczkolwiek mówiące na codzień moskiewską odmianą ruskiego, zablokowane zostało od zachodu przez potężne wtedy państwo polsko-litewskie i mogło swoją ekspansję skierować tylko na wschód i tylko stamtąd czerpać wzorce kulturowe. Zastąpiło w tym regionie dawną siłę Mongołów, ale jednocześnie, jako prawosławne a nie muzułmańskie, odczuwało konieczność odcięcia się zarówno od tradycji tatarsko-mongolskiej, jak też i wcześniejszych powiązań Mongolii z Chinami. Po wyzwoleniu od Tatarów, Moskwa uznała się za eksponenta białej rasy wobec azjatyckich „zółtków” i odrzuciła całe dziedzictwo starożytnych Chin i imperialnej Mongolii, pomimo tego, że jej język chłonął najważniejsze dla kultury pojęcia nie z greki, łaciny, czy niemczyzny, ale z języka Mongołów, a wzorce społeczne z Chin. Tyle, że tradycji własnej nie posiadała żadnej, więc i faktycznie nie miała innego wyboru. Zwrot ku Zachodowi był jeszcze możliwy w płaszczyźnie politycznej, ale już nie kulturowej. Jak przekształcić zacofane, orientalne społeczeństwo typu azjatyckiego w organizację państwową i kościelną pruskiego typu? Stąd wzięła się cała, zupełnie nierosyjska tradycja praktykowana przez Piotra I – golenie bród, jako świadectwa azjatyckości i zakazywanie utrzymywania haremów kobiet. W tym miejscu trzeba też szukać źródeł likwidacji samodzielności rosyjskiej cerkwi. Była nie tylko niezachodnia i niepodlegająca Rzymowi, ale tradycyjnie ulegająca wpływom Orientu. Piotr I, zafascynowany Zachodem, chciał przekształcić ją w odmianę protestantyzmu i sprowadził w tym celu rzesze niemieckich pastorów, ale cerkiew broniła swej „wschodniości” tak mocno, że skończyło się całkowitą likwidacją jej autonomii, na jej „papieża” wyznaczono zwykłego urzędnika ministerialnego. Nigdy później, aż do XX wieku, rosyjska cerkiew nie miała juz mieć zwierzchnika w postaci patriarchy, lecz tylko urzędnika najwyżej w randze wiceministra. Tego rodzaju wydarzenie nigdy nie miało miejsca gdzieindziej – na prawosławnych terenach polsko-litewskich, czy węgierskich (Zakarpacie i Siedmiogród). Te wywalczyły sobie autonomię zwaną autokefalią. Likwidacja cerkiewnej autonomii, zgodnie z azjatycką tradycją, nie napotkała oporu i cerkiew stała się częścią aparatu aministracyjnego państwa, a nie Kościołem w znaczeniu zachodnim. W historii żadnego innego kraju nie miało miejsce podobne jak w Rosji, unicestwienie religii jako autonomicznego tworu.
W tej sytuacji, Rosja przesuwała się ku zachodowi bardzo powoli. Taka możliwość pojawiła się dopiero w końcu XVIII wieku, ale też i wchłonięcie Polski, odbyło się zbyt poźno, by zmienić orientalny charakter Rosji. Nie widać tego na historycznych mapach Europy, ale w momencie rozbiorów Polski, Rosja opierała od dawna swoje wschodnie granice o Chiny i Pacyfik. Zajmując Polskę, była już w pełni uformowanym orientalnym organizmem, który nie mógł już upodobnić się do Zachodu. I tak pozostało do dzisiaj. Rosja pozostała ‘cywilizacją-nie-wiadomo-jaką’ – nie wschodnią na podobieństwo Chin, czy też świata islamu, ale z całą pewnością nie zachodnią. Jest przy tym czymś innym dla obserwatora zewnętrznego i innym dla samych Rosjan. W tym właśnie ma źródło powiedzenie: „podrap Moskala, a ujrzysz Tatara”.
W końcu XVI wieku, stopień „zachodniości” społeczeństw wschodniej części Europy był utożsamiany z zasięgiem katolicyzmu i wyznań protestantanckich. Te, dominowały w „starej” części kontynentu, podczas gdy wschodnia pozostawała prawosławna. Prawosławie było utożsamiane z „ruskością”, uznawaną za religię wschodu, a nie z Zachodem. Trzeba pamiętać, że jest to ten sam okres, kiedy tuż za wschodnią granicą Rzeczypospolitej Polski i Litwy, kształtuje się moskiewsko-tatarskie państwo Iwana Groźnego, który bez żadnych podstaw historycznych, jako pierwszy z carów postanowił uznać się za kontynuatora dwóch imperiów starożytności – Rzymu i Bizancjum, uznawanych za początek Zachodu. Na grecko-rzymską i łacińską tradycję kulturową powołuje się dzisiaj większość Europy, a na bizantyjską – prawie całe Bałkany. Bierze się to stąd, że w 476 roku, Rzym został zajęty przez Germanów, którzy – połączywszy tradycję łacińską z własną – stali się kulturowym początkiem europejskości i całego Zachodu. W 1453 roku, wschodnia część dawnego rzymskiego imperium upadła pod ciosami muzułmańskich Turków. Z dawnego Rzymu i jego starożytnej tradycji kulturowej, pozostała tylko katolicka Europa zachodnia, sięgająca wtedy od Portugalii po Polskę, Węgry i Skandynawię. Część bizantyńska przypadła muzułmańskiej Turcji Osmanów. Jednak Moskwa, znajdująca się poza zasięgiem wpływów zarówno rzymskich, jak i bizantyńskich oraz w całości wrośnięta w mongolską tatarszczyznę, przyjęła zupełnie inną interpretację wydarzeń: oto dwa Rzymy upadły i pozostał Rzym Trzeci, czyli Moskwa. Wystarczy – argumentowano – tylko przejąć z rąk tureckich Istambuł, dawny Konstantynopol, by uzyskać prawo do przewodzenia całemu chrześcijańskiemu światu. To się nigdy nie udało, ale też z tej, w całości wymyślonej koncepcji, wyrosła jej cała późniejsza ideologia. Do dzisiaj, Rosja ma się za ten kraj, którego przeznaczeniem jest utworzenie światowego imperium w miejsce wielkich imperiów starożytności. Połączenie braku wiedzy o dziejach Europy z totumfacką ignorancją w dziedzinie kulturowej oraz umiejętnością utrzymywania potężnej siły wojskowej kosztem nędzy i półniewolnictwa społeczeństwa, przekształciła się w nieznany gdzieindziej rodzaj imperializmu pozbawionego jakiejkolwiek treści poza nagą siłą. Inne wielkie imperia, posiadały własną, historycznie ugruntowaną tożsamość kulturową, którą Samuel Huntington w końcu ubiegłego stulecia przekształcił w znany paradygmat dziewięciu wielkich cywilizacji, zderzających się wzajemnie w walce o światowy prymat. Zmarł w 2008 roku i nie dożył chwili, kiedy to jego teoria załamała się w obszarze definicji „cywilizacji prawosławnej”, podważona przez putinowską Rosję. Huntington uznawał, że Rosja jest oczywistym centrum jednej ze zdefiniowanych przez niego cywilizacji, którą określił mianem prawosławnej. Prócz samej Rosji, zaliczył do niej Ukrainę i Białoruś oraz całe Bałkany z wyjątkiem katolickiej Chorwacji. Dzisiaj, ten fragment jego teorii załamuje się całkowicie z tej przyczyny, że Rosja okazuje się tworem samotnym, niepoddającym się żadnej definicji kulturowej. To tylko puste w środku imperium, agresywne dla samej agresywności, bez głębszej treści kulturowej i bez szansy na znalezienie sobie trwałego miejsca pośród innych kultur świata. Rosyjska odmiana prawosławia jest zbyt prymitywna, teologicznie prostacka i za mało przy tym ugruntowana etnicznie, by tę treść jakoś zdefiniować. Jest nie tylko odmienna od jej rzekomego bizantyńskiego źródła, wyrastającego wprost ze starożytnego Śródziemnomorza, jego łagodnego klimatu i kultury oliwki i wina, ale wręcz do niego odwrotna. Z bizantyjskiej istoty utrzymała formę architektoniczną – kopulaste zwieńczenia cerkwi. Rosja nie ma łagodnego klimatu, nie ceni oliwy z oliwek, kapustę wynosi ponad oliwki, a wódkę i spirytus przedkłada ponad wino. W dzisiejszej Rosji, prawie nie ma ludzi wierzących w istnienie prawosławnego Boga i gotowych do życia wedle jego zaleceń. Nawet ktoś Rosji bardzo przychylny, nie potrafiłby zdefiniować jej współczesnych ram religijnych na tyle, by mógł ją uznać za część odrębnej cywilizacji, skoro niemal cała reszta prawosławnej przestrzeni kulturowej odwróciła się plecami i stała się – jak Grecja, Rumunia i Bułgaria – częścią szeroko pojętego Zachodu. Reszta narodów bałkańskich czeka w kolejce do członkostwa europejskiej Unii, a nie rosyjskiej Wspólnoty Niepodległych Państw. Z tych przyczyn, Rosja potrzebuje jako alibi Kijowa, bo też i bez niego traci wszelkie korzenie, mające łączyć ją z Europą. W rzeczywistości, z tą rzekomo własną kijowską kolebką, jest dzisiaj w stanie nienawistnej wojny, a jedyny stały „prawosławny sojusznik” – łukaszenkowa Białoruś, nabiera wahań, co do własnej kulturowej tożsamości. Rosja pozostaje osamotniona, rozciągnięta pomiędzy coraz bardziej nieprzyjaznymi jej przestrzeniami – Europą, Chinami i światem islamu. Trudno sobie nawet wyobrazić, jakim sposobem, niespełna 140 milionów mieszkańców Rosji miałoby wygrać w starciu z czterema miliardami ludzi odmiennych kultur, otaczających ją od zachodu, południa i wschodu, nie licząc miliarda mieszkańców obu Ameryk? Co się w tej sytuacji może kryć za argumentacją prowadzącą do gorącej wojny z Ukrainą, a zimnej z całym Zachodem? Stawiamy tezę, że kryje się za tym kulturowe zagubienie i brak poczucia własnej tożsamości, prowadzące do utraty racjonalnej oceny rzeczywstości.
Powołanie polskiego premiera na przewodniczącego Rady Europejskiej było sygnałem, że Unia czuje się zmuszona do określenia swoich granic wpływów. Formalnie, wschodni zasięg Unii istnieje od momentu ostatniego jej rozszerzenia i ciągnie się od granicy fińsko-rosyjskiej, poprzez wschodnie rubieże Polski i Rumunii, kończąc biego w Morzu Czarnym. Problem, jaki pojawił się w następstwie rosyjskiej próby zmiany granicy z Ukrainą, potwierdził tylko istnienie nieokreśloności europejsko-azjatyckiego kulturowego pogranicza. Okazuje się, że owa nieokreśloność jest nie tylko szkodliwa, ale może prowadzić do wojny. Wybór Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej może być świadectwem tego, że nagle nabrało wagi doświadczenie jego kraju pochodzenia. Wschodnia tradycja dawnej Rzeczypospolitej Polski i Litwy, największego w XVII wieku państwa o europejskich ambicjach, to również ilustracja działań prowadzących kiedyś do przyciągnięcia większości terytorium niegdysiejszego prawosławia do europejskiego kręgu kulturowego. Ten proces da się nie tylko zmierzyć, ale i zilustrować.
2. Rzeczpospolita Polski i Litwy w 1569 roku.
Rozkład dominujących wyznań
Na przełomie XVI i XVII wieku Rzeczpospolita była nie tylko największym organizmem państwowym Europy, ale też i na tyle wewnętrznie zróżnicowanym, że nie mogłaby istnieć bez uznania zasady wzajemnej tolerancji. Na jej terytorium istniały wtedy cztery wielkie wyznania różniące się zarówno teologią, jak i organizacją. Katolicyzm i kalwinizm były zdominowane przez ludność polskojęzyczną, luteranizm, przez obywateli narodowości niemieckiej, a prawosławie – mówiących po rusku. Wszystkie cztery miały własną organizację i odrębne władze zwierzchnie. Pierwsze trzy były bez zastrzeżeń uznawane za wyznania zachodnie i europejskie. Prawosławie wiązano ze wschodem Europy, lecz nie – jak dzisiaj – z Moskwą, lecz raczej z tureckimi Bałkanami i Konstantynopolem, dawnym Bizancjum, jako siedzibą jego światowego patriarchy. Moskwa, była wtedy nic nieznaczącym prowincjonalnym ośrodkiem. Wywalczyła sobie w tej strukurze najpierw autokefalię, czyli autonomię ze stanowiskiem własnego patriarchy. Trzeba wiedzieć, że autokefalia jest odwieczną zasadą prawosławia, które nigdy nie uformowało struktury podobnej do zwierzchnictwa rzymskiego papieża. Z tej zasady wyłamała się właśnie Moskwa, która nowo zdobywane terytoria starała się włączyć pod własne zwierzchnictwo, nie uznając żadnego rodzaju cerkiewnej autonomii. Odpowiedzią były dwie unie kościelne – brzeska (1596), która dotyczyła prawosławnych w Rzeczypospolitej Polski i Litwy, i transylwańska (1700), obejmująca prawosławnych mieszkańców Królestwa Węgier. Obie miały podobną konstrukcję w tym znaczeniu, że w zamian za uznanie zwierzchnictwa rzymskiego papieża, pozostawiono wiernym swobodę własnej interpretacji wiary, nie zmuszano do przyjęcia katolickiej liturgii, pozostawiono też własną tradycję i obyczaje. Obie były później zajadle zwalczane przez komunistów podległych Moskwie nie ze względu na odmienności w liturgii, ale dlatego, że były uznawane za forpocztę Zachodu w przestrzeni komunistycznego wtedy Wschodu.
Niemal dwieście lat pozostawania prawosławia w ramach unii kościelnej spowodowało, że te tereny Rzeczypospolitej, które nie zostały w XVII wieku utracone na rzecz Rosji, niemal całkowicie zwróciły się ku zachodowi. W 1750 roku, jedynym regionem, w którym dominowało jeszcze prawosławie moskiewskiej odmiany, było zadnieprzańskie województwo mścisławskie, najbliższe rosyjskiemu Smoleńskowi. Cała bez wyjątku reszta dawnego prawosławia stała się unicka lub katolicka i poddana Rzymowi, a o zwierzchności Moskwy całkiem zapomniano.
3. Sytuacja wyznaniowa w przedrozbiorowej Polsce.
Rozbiory Polski przyniosły istotny zwrot. Cesarstwo rosyjskie, za pełnoprawnych obywateli uznawało tylko prawosławnych obrządku moskiewskiego, a szczególną wrogością otaczało unitów, którzy zostali uznani za agentów Rzymu i Zachodu. Rozpętane zostały akcje ich przymusowego przechodzenia pod zwierzchnictwo patrarchatu moskiewskiego. W 1839 roku, w czterdzieści pięć lat po ostatnim rozbiorze Polski, miała miejsce wielka akcja przymusowego chrzczenia Ukraińców i Białorusinów na wyznanie moskiewskie wsparta państwowym terrorem. Mieszkający tam Polacy uniknęli represji tylko z tej przyczyny, że zdążyli sto lat wczesniej przejść na katolicyzm i zostali tym samym uznani za Polaków. Tych, z zasady miano za na tyle obcych, że nienadających się do konwersji. Rosjanie, doskonale zdawali sobie sprawę z kulturowego znaczenia i geopolityczniej orientacji religii. W pragnieniu ostatecznego zrusyfikowania Ukraińców powtórzyli ten sam proceder w 1879 roku w stosunku do unitów Królestwa Kongresowego, a w 1948 roku do mieszkańców zajętej przez – skądinąd ateistyczny – Związek Radziecki, dawnej wschodniej Galicji, a w dwa lata później – do mieszkańców dawnego węgierskiego Zakarpacia. Inaczej mówiąc, cały region zamieszkały przez etnicznych Ukraińców, położony na wschód od granic Polski, został nie tyle „zateizowany”, ile świadomie i pod przymusem pozbawiony kulturowego związku z Zachodem. Dzisiaj, historia wystawia Rosji rachunek i sytuacja wraca do obrazu, jaki wschodnia część Europy miała przed zniknięciem I Rzeczpospolitej.
W rezultacie tego zamieszania, zarówno po stronie rosyjskiej, jak i ukraińskiej, ale także i polskiej i zachodnio-europejskiej, sprawę fałszywie sprowadzono do debaty o tożsamości narodowej. Przyjęło się łączyć narodowość z używanym na codzień językiem. Po powstaniu w 1991 roku niepodległej Ukrainy, okazało się jednak, że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana i nie wszyscy Ukraińcy mówią na codzień po ukraińsku. Wschód i południe kraju, to domena rosyjskiego, ale równie wielu nie używa ani jednego, ani drugiego, lecz tylko ich ludowej i uproszczonej odmiany. Trudno też było uznać za element wspólnotowości, samo wyznanie religijne z tej przyczyny, że w ramach ukraińskiego państwa, w granicach po 1991 roku, ścierały się ze sobą aż trzy ponownie odtworzone wyznania – prawosławie moskiewskie, autokefaliczne prawosławie kijowskie oraz greko-katolickie – najbardziej prozachodnie.
4. Europa wschodnia: czterysta lat rywalizacji kulturowej
Wschód Ukrainy jest w jednej trzeciej zamieszkany przez ludność niemającą do niedawna wątpliwości, co do swej rosyjskości. Czy to przekonanie się utrzyma po wojennych barbarzyństwach, czas pokaże. Inna część, czuje się rozdarta tym, że używając na codzień rosyjskiego, nie czuje się ani Rosjanami, ani Ukraińcami. Reszta natomiast, ma silne poczucie ukraińskości i używa na codzień tego języka. Rosjanie, w swej mocarstwowej ignorancji, ulegli własnej propagandzie, że oto Ukraińcy, to nie tyle samodzielny naród, ile tylko gorszy rodzaj Rosjan. Zajęcie Doniecka i Ługańska pokazało, że sprawa jest bardziej skomplikowana, a Putinowi grunt zapalił się pod stopami. Oto on, następca carów, nie jest w stanie przekonać do Rosji najbardziej „rosyjskich” prowincji Ukrainy. To niewątpliwa kompromitacja. Można sądzić, że to właśnie było przyczyną przewlekania się tam „blitzkriegu”, który zamiast zabrać, jak Krym, zaledwie kilka dni, przeciągnął się na pół roku. Teraz, Putin nie ma już dobrego wyjścia. Wszystkie pachną porażką. Z ostatnich wydarzeń w Brukseli można wnioskować, że Zachód powoli zdaje sobie sprawę ze specyfiki regionu i potrzebuje rady ze strony najbardziej przez Rosję doświadczonych narodów. Stąd zapewne, tak szybki i niespodziany awans Donalda Tuska. Bylebyśmy tylko, jako naród, sprostali wyzwaniu i nie utonęli w kolejnej fali zawiści.
1.Tusk udzielajacy rad komukolwiek?
2. Zajecie Krymu bez jednego wystrzalu to nie sukces?
3. Rosja poczeka. Zniszczy Ukraine gospodarczo i sprobuje ja podporzadkowac jeszcze raz.
Każda ślepa miłość jest złym doradcą.
Ludzka wiara w Rosję jest imponująca. Zapraszam do tekstu z 8 listopada. Wyroku je jej niepodległy koniec. 🙂