Niemcy są wspólnej Europy siłą i słabością zarazem. Wzmacniają integrację siłą swojej gospodarki, lecz osłabiają niemocą politycznego uwiądu. Ukraiński kryzys uświadomił Europie, że niemieckie przywództwo jest przysłowiową piętą achillesową całej Wspólnoty, co też uniemożliwia zajęcie stanowczej pozycji w tej kwestii. Dopóki największa gospodarka nie będzie potrafiła sformułować klarownej polityki zagranicznej, dopóty Unia Europejska będzie dryfować jako twór politycznie niedokończony. Wynika to głównie z tego, że w tradycji politycznej Niemiec ich stosunek do Rosji był zawsze dwoisty: poszukiwały możliwości poszerzenia swej „przestrzeni zyciowej”, a ta znajdowała się tylko na wschodzie, nigdy na zachodzie kontynentu i takie jest źródło obu światowych wojen. Niemieckie nabytki w naszej części Europy nie byłyby możłiwe, gdyby Berlin nie dzielił się nimi z Petersburgiem. Jednocześnie ten sam Berlin, nigdy nie czuł się miastem zachodnioeuropejskim, lecz jakiegoś rodzaju hybrydą i pozostałością po państwie pruskim, wyrosłym na eksterminacji żywiołu słowiańskiego. To, z kolei, nigdy nie stałoby się regionalnym mocarstwem bez konsekwentnej współpracy z Rosją w dzieleniu wschodniej Europy. Polska doświadczyła tego w postaci rozbiorów i ponad stuletniej niewoli. Europejskość Berlina przy tym zawsze pozostawiała wiele do życzenia, a same Prusy były od początku istnienia swoistym wzorcem kraju pogranicza – między europejskim wschodem i zachodem. Stało się to również i wzorcem dla późniejszej niemieckości, już po zjednoczeniu Rzeszy pod pruskim przywództwem.
Tyle, że po zjednoczenie obu państw niemieckich – RFN i NRD oraz rozszerzeniu się Unii Europejskiej w 2004 roku, sprawa wydawała się być jednak ostatecznie zamknięta. Zjednoczona Republika Federalna Niemiec, wdzięczna za umożliwienie zjednoczenia, stała się nie tylko samym środkiem zintegrowanej Europy i jej gospodarczym sercem, lecz również oczywistym pretendentem do europejskiego przywództwa. Największa gospodarka kontynentu, sprawność zarządzania, niemiecki porządek, wszystko to dawało Berlinowi atuty do odegrania w historii integracji niezwyczajnej roli. Również i premier Donald Tusk, w swej grze z Rosją o Ukrainę, miał na celowniku formułowanych argumentów w pierwszym rzędzie Angelę Merkel, a nie innych przywódców Europy. Zdawało się, że i w tej kwestii, nasz zachodni sąsiad stanie na wysokości zadania i odegra rolę podobną do USA. Z tej przyczyny prywatka, jaką urządził w Petersburgu Putin dla swego przyjaciela Gerharda Schrödera – byłego niemieckiego Bundeskanclerza, stała się wydarzeniem nie tylko towarzyskim, lecz punktem wyjścia dla ponownego zadania sobie pytania o miejsce i rolę Niemiec w Europie.
Fetowanie Schrödera w Petersburgu i jego wsparcie dla działań Rosji na Ukrainie nie zrobiłyby może tak wielkiego wrażenia, gdyby ich centrum nie stała się właśnie osoba byłego kanclerza, na swój sposób symbolizującego zarówno niemiecką europejskość, jak i rodzaj atawistycznej miłości Niemców do Rosji w każdej postaci. Nie jest tu sprawą najważniejszą, że to już tylko były Bundeskanclerz, ale ważne jest przede wszystkim to, kim został potem. Po opuszczeniu fotela kanclerza, Rosja rychło powołała go na prezesa – z punktu widzenia interesów Polski – niesławnej pamięci spółki zarządzającej Gazociągiem Północnym – przeprowadzonym na dnie Bałtyku za cenę tak znacznych kosztów, że sprowokowało to uzasadnione domniemanie o zamierzenie okrążenia środkowej Europy i powiększania skali politycznych nacisków. Pikanterii dodaje fakt, że podwodna rura nie mogłaby zostać zbudowana bez swoistej pomocy ze strony ówczesnego, lewicowego rządu Leszka Millera. To on zdecydował o rezygnacji przeprowadzenia do Polski gazociągu z Norwegii, który wobec międzynarodowego zakazu krzyżowania przesyłu gazu uczyniłby budowę Nordstream’u niemożliwą. Miller nie ukrywał przy tym nigdy ani swoich rosyjskich sympatii, ani też atencji do samego Schrödera i do przedkładania uroków gazu rosyjskiego ponad norweski. Znamienne, że Miller przestaje być, jak to ma w zwyczaju, krotochwilny, ilekroć słyszy pytanie o jego rolę w zanniechaniu tego przedsięwzięcia. Sztywnieje i robi się nawet bardziej nerwowy niż wtedy, gdy jest pytany o moskiewskie dolary, które woził kiedyś w plastikowych torbach jako funkcyjny sekretarz PZPR. Nie tłumaczy się nawet z tego, na jakiej mianowicie podstawie prawnej nie wystąpił wtedy o – konieczne dla innych – dewizowe pozwolenie. Zdaje się uznawać za normalne, że w tamtych czasów, towarzysze wydawali je sobie sami. Jednak, rezygnacja z „norweskiej rury”, to nie kwestia etyki, ale samej istoty narodowego interesu. Warto zauważyć, że pomimo świętowania w tym roku ćwierćwiecza odzyskania niepodległości, nasz suwerenny kraj nie potrafił przez ten czas usamodzielnić się od Rosji pod względem zaopatrzenia w surowce energetyczne. Zawsze było do tego niby blisko, tyle, ale zawsze też coś nagle stawało na przeszkodzie. Rodzi się z tego nie tylko wniosek, że „rosyjskie licho” w postaci wpływowego lobby w Polsce nigdy nie usnęło, ale również pytanie o rolę w tej sprawie Niemiec, bez których Gazociąg Północny powstać by nie mógł? Sprawa staje się szczególnie drażliwa w obliczu sytuacji na Ukrainie, grożącej powstaniem nowej przepaści pomiędzy cywilizowaną częścią Europy a Rosją Putina.
Warto przypomnieć, że Niemcy miały od zawsze problem ze swoją tożsamością. Powstały jako rezultat rozpadu imperium Karola Wielkiego, koronowanego w 800 roku przez samego papieża i namaszczonego na prawowitego następcę starożytnych cesarzy Rzymu. W traktacie w Verdun (843), imperium podzielono na trzy części. Żart historii sprawił, że kontynuatorem starożytnej „rzymskości” została nie romańska (Francja czy Włochy) część dziedzictwa Karola, ale niemiecka, która nigdy w granicach łacińskiego Rzymu się nie znalazła. Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego stało się na niemal tysiąc lat symbolem trudnego do zrozumienia paradoksu: miało być dziedzicem łacińskości i tradycji Imperium Romanum, ale językiem jego codzienności były języki niemieckie, a obszarem, na którym w istocie niosło cywilizacyjną misję był europejski wschód, a nie dawne tereny rzymskie. Swoistym symbolem tej „nowej rzymskości” Niemiec, było ich parcie na wschód i europeizacja Słowian poprzez germanizację. Jej ostatnim przyczółkiem tego „nowego Rzymu”, stał się Wiedeń, romantyczna stolica wielonarodowego Cesarstwa Austrii. Języków codziennego życia większości mieszkańców, było tam wiele: węgierski, ukraiński, polski, serbski, czeski, słowacki, słoweński i rumuński, ale językiem polityki i kultury był tylko niemiecki, a Wiedeń nie ukrywał tego, że ostatecznym jego celem jest germanizacja całego regionu. O łacinie już całkiem zapomniano. Po upadku wielorasowego państwa Habsburgów w wyniku I wojny światowej, tę swoistą misję niemieckości, jako pośrednika między europejskim wschodem a zachodem, znowu przejęły Niemcy, stając się najważniejszym krajem dla procesie integracji kontynentu i iego germanizacji. Tyle, że nigdy nie potrafiły wyzbyć się, w gruncie rzeczy irracjonalnej, głębokiej sympatii do Rosji i wszystkiego, co rosyjskie. Dodajmy, że z wzajemnością. Od czasów Piotra I, nazwanego Wielkim z tej przyczyny, że budował potęgę Rosji w oparciu o niemieckie wzorce, język jego pruskich przyjaciół stał się językiem dworu, a najwyższe stanowiska w państwie piastowali „nowi Rosjanie” niemieckiego pochodzenia. W przeciwieństwie do buntowniczej Polski, najwyższym stopniem zaufania Petersburga cieszyły się w państwie Romanowów dawne niemieckie Inflanty, z których czerpano liczne i lojalne kadry rządzące imperium Rosjan. Wystarczyło urodzić się w łotewskim dzisiaj Dyneburgu, zamiast w sąsiednim, lecz polskim Brasławiu, by drzwi do kariery stawały otworem. Z tej przyczyny, po trzecim rozbiorze Polski, elita powiatu uprosiła Petersburg o przyłączenie go do niemieckiej Kurlandii i tym sposobem również i oni – z potencjalnych buntowników – przekształcili się w bogobojnych, niemieckopodobnych obywateli Rosji, zatrudnianych wszędzie tam, gdzie innym Polakom był wstęp wzbroniony.
Ta historia ma bezpośredni wpływ na to, że oto w obliczu ukraińskiego kryzysu, unijne przywództwo Niemiec gdzieś się zapodziało i nikt nie potrafi go dzisiaj odnaleźć. Oto bowiem największa potęga kontynentu znalazła się w rozkroku pomiędzy oczekiwanym od niej wspieraniem Ukrainy w jej europejskich ambicjach, a wstydliwie skrywaną atencją do Rosji i jej ekspansji. A na Ukrainie, interesy tej ostatniej stanęły w rażącej sprzeczności z europejskimi. Nagle, kraj nad Dnieprem okazał się nie tyle samą tylko próbą dla przeciwnych stron – Rosji i Unii Europejskiej, ile próbą prawdziwej europejskości Niemiec. Ta sytuacja doprowadziła do nagłego impasu. Niemcy, najpotężniejszy kraj Europy, zmieniły się nagle w politycznego strusia chowającego głowę w piasek, a z Angeli Merkel nie można wydobyć żadnego wiążącego stanowiska w tak gorącej i istotnej sprawie zarówno dla Rosji, jak i dla Europy. Dla Rosji, to kwestia jej być albo nie być w jej próbie powrotu do imperialnej pozycji. Dla zjednoczonej Europy, odrodzenie się na jej wschodniej granicy dawnej potęgi typu sowieckiego, oznaczałby powrót do stanu wyjściowego. Warto pamiętać, że bez nagłego zniknięcia Związku Radzieckiego z mapy kontynentu, nie byłby nigdy możliwy Traktat w Maastricht i powstanie jednolitej europejskiej struktury, jak też nie byłoby możliwe jej rozszerzenie po Niemen, Bug i Prut.
W tej grze nie idzie o samą tylko Ukrainę, lecz o przyszłą mapę Europy. W tej sytuacji, niemieckie chowanie głowy w piasek staje się podwójnie wymowne. Podobne stanowisko zajmował kiedyś Metternich, dobrze opisany przez historię austriacki minister spraw zagranicznych, który w ponapoleońskiej Europie został zapamiętany wraz ze swoim żartem, że ma oto w biurku dwie szuflady: jedną „na sprawy nie do załatwienia” i drugą, na takie, „które załatwiły się same”. Wynikało z tego, że w międzynarodowej polityce najskuteczniej jest nie robić nic i czekać na to, jak rzeczy potoczą się same. Dzisiejsze Niemcy wydają się oczekiwać na to, że „sprawy ukrańskie załatwią się jakoś same”, bez konieczności ich zaangażówania i narażenia się Putinowi. Zapewne tak jest, tyle, że „załatwią się” wtedy na korzyść Rosji, a niekorzystnie dla europejskiej wspólnoty zintegrowanych narodów. Z całą pewnością, po tego rodzaju kompromitacji nieudolności i niemożności, zjednoczona Europa przestanie być uważana nawet za potencjalne mocarstwo. Jak powiada wiejskie porzekadło: „ i co z tego, że stodoła duża, kiedy próżna?”. Dla Polski, to sytuacja niezwykle groźna, bo stać się może nie – jak dzisiaj – wschodnią rubieżą zachodniej potęgi gospodarczej, ale znowu – jak bywało w jej histori – klinem wbitym pomiędzy interesy Rosji i Niemiec. A taka kombinacja nigdy dobrze Europie nie służyła.
Możliwy jest też inny scenariusz. Oto Niemcy, postawione przed twardym wyborem: inwestycje w Rosji, czy też utrzymanie przywództwa w Unii, wybiorą jej przywództwo za cenę schłodzenia niemiecko-rosyjskich sympatii i ograniczenia krótkookresowych korzyści. Nie ulega wątpliwości, że upublicznienie gorącej przyjaźni Putina i Gerharda Schrödera, miało służyć pokazaniu niemieckim wyborcom, że opcja wznowienia tradycji rosyjsko-niemieckiej przyjaźni na szkodę Europy jest znów otwarta. Jakie okoliczności musiałyby zajść, by niemiecki wyborca putinowską ofertę odrzucił i poparł (co brzmieć może paradoksalnie) opcję Tuska oraz przystał na korzystny dla Europy podział Ukrainy i – w konsekwencji – ostateczne włączenie się Niemiec w polityczny i mentalny obszar Zachodu? Piszę „przystał na podział”, a nie na jej terytorialną integralność, bo też i w obliczu ujawnionej wewnętrznej niespójności tego kraju, jest ona dzisiaj nierealna. W obecnej konstalacji międzynarodowej, utrzymanie jedności Ukrainy nie jest możliwe i pozbawione racjonalnych podstaw. Rzecz idzie tylko to, jak wielki kawał kraju zostanie od niej oderwany i przejdzie pod rosyjską kuratelę. Zamiary rosyjskie są jednoznaczne: minimum, to odcięcie od Kijowa tych wszystkich części, w których przeważają prorosyjskie sympatie. Oznacza to utrzymanie się państwa ukraińskiego tylko w granicy środkowego Dniepru i utratę jego dostępu do Morza Czarnego wraz z wielkim portem Odessy. Granicą zachodnich wpływów Rosji stałaby się wtedy dopiero Mołdawia i Rumunia. Najgorszy scenariusz nastąpi jednak wtedy, gdy Niemcy będą nadal udawać, że sprawa ich nie dotyczy i z ich przyczyny Unia Europejska nie zrobi nic. Wtedy, skończy się to również zajęciem Kijowa, a rosyjskie wpływy oprą się o wschodnią granicę dawnej II Rzeczypospolitej. Z samej Ukrainy pozostanie tylko kadłubowe państwko, ograniczone do dawnej Galicji i Wołynia ze Lwowem i Łuckiem.
Prezenter telewizyjnego programu „Biznes i świat” w rozbrajający sposób oburzał się niedawno na ukraiński parlament. „Nie mogę zrozumieć” – mówił podniecony – „że w chwili, gdy narastają niepokoje na wschodzie kraju, ten udaje się na urlop, tylko dlatego, że zbliża się długi weekend”. Ja to jednak zrozumieć mogę, ponieważ jest to postępowanie utrzymane w ramch metternichowskiej logiki. Jeśli nie ma się rzeczywistego wpływu na bieg wydarzeń, udawanie, że się go ma, staje się męczące i stresujące. Klucz do rozwiązania „kwestii ukraińskiej” nie znajduje się przecież na Ukrainie, lecz leży w rękach Rosji lub (i) Unii Europejskiej. W ramach samej Unii, znajduje się natomiast w rękach Niemiec. Tylko z ich stanowiskiem Putin się liczy i temu celowi służyło fetowanie Schrödera. Tyle, że ten kij ma dwa końce. Rola inteligentnego idioty nie przystoi najpotężniejszemu państwu Europy i doprowadzając do kompromitacji całej polityki europejskiej, może w ostatecznym rozrachunku przyczynić się do jej radykalnej przemiany wewnętrznej, w której Niemcy przestaną odgrywać rolę pierwszoplanową. Kompromitacja jest uczuciem bolesnym, ale może też przynieść twórcze następstwa.