WEJDĄ? NIE WEJDĄ? CZYLI HUMANITARYZM PO ROSYJSKU.
„Wejdą? Nie wejdą? Wejdą? Nie wejdą?” Piosenka z takim refrenem rozbawiła kiedyś do łez sopocką publiczność. Był rok 1981 i szło wtedy o to, czy nastąpi sowiecka interwencja wojskowa w reakcji na szybko rosnące poparcie Polaków dla „Solidarności”. Rosjanie nie weszli, ale zastąpił ich dzielny „generał-patriota”, który w porę wprowadził stan wojenny, z którego to kraj obudził się na dobre po dziesięciu latach wraz z wyborami 1990 roku. Teraz, to samo pytanie dotyczy Ukrainy, ale w znacznie bardziej dramatycznych okolicznościach. Wydarzenia dziejące się na wschodzie tego kraju w niczym już nie przypominają kabaretu, który można byłoby skwitować refrenem dowcipnej piosenki. Tam ludzie giną naprawdę. Gdyby ktoś przespał ostatni rok i obudził się słysząc, że oto Putin zamartwia się pogarszającą się sytuacją humanitarną w rejonie Doniecka i Ługańska, mógłby dać temu wiarę. Trudno przecież byłoby się mu domyślić, że jest wywołana jego własną agresywną polityką wobec Ukrainy. To on jest autorem niepokojów na Krymie i promotorem jego aneksji. To on jest aniołem stróżem wschodnioukraińskich separatystów. To on ich tam posłał i on ich stale dozbraja w najnowocześniejsze rodzaje broni, zdolne do strącania samolotów pasażerskich. Jego dzisiejsze drapowanie się w szaty Chrystusa Frasobliwego, staje się śmieszną dwulicowością podniesioną do potęgi. Nie idzie tu tylko o oceny moralne, bo te najwyraźniej rosyjskiego przywódcy nie interesują. Rzecz rozegra się zapewne na płaszczyźnie opłacalności, rozumianej na rosyjski sposób. Spróbujemy zastanowić się nad tym, co i dlaczego Putinowi się opłaca, a co musi uznać za nieprzekraczalny koszt oraz czy w ogóle panuje nad sytuacją, a nie jest tylko niewolnikiem okoliczności? Spojrzymy na sprawę z dwóch punktów widzenia – krótkookresowych interesów Rosji i konsekwencji tych wydarzeń w dłuższym okresie.
1. Mocarstwa kolonialne przed I wojną światową.
Nasuwa się spostrzeżenie, że problemem Rosji jest to, że nie potrafi być niczym innym, jak tylko uzbrojonym po zęby imperium, nawet wtedy, gdy czasy wojowniczych imperiów dawno się skończyły. Upadek ZSRR oraz dojście do władzy „gołębi” w osobie Jelcyna i jego współpracowników, budowało nadzieję świata, że Rosja może zacząć się upodobniać do krajów zachodniej Europy. Pod wpływem tych nadziei pojawiła się nawet mapka, pokazująca jedną przestrzeń „Euroazjatyckiego Zachodu”, rozciągającego się od Portugalii po Kamczatkę. Takie traktowanie Rosji, to nadzieja pozostała po czasach, kiedy to Rosja była w kolonizacji świata prawdziwym partnerem zachodnich potęg. Dzisiaj, potęg kolonialnych nie ma, przetrwała tylko Rosja i to z tej tylko przyczyny, że różniła się tym, że zamiast je eksploatować gospodarczo i traktować za źródło surowców, zajmowała tereny z nią sąsiadujące po to, by je podporządkować i rusyfikować. Zamiast imperium kolonialnego typu, podobnego do Imperium Brytyjskiego, stworzyła jednolitą potęgę terytorialną. Ta potęga była jednak zawsze pozorna, bo opierała się na ryzykownym zabiegu włączania w krwioobieg państwa i aklimatyzowania, jako Rosjan, żywiołów o najprzeróżniejszym pochodzeniu etnicznym i kulturowym. To, co je dzisiaj spaja w całość, to poczucie szczególnego rodzaju wspólnoty w panowaniu nad innymi, będącej tylko odciskiem tego zjawiska. Żaden inny poważny proces nie miał tam miejsca, a strach odczuwany przez sąsiadów stał się jedynym spoiwem nadającym jej tożsamość, pozbawioną jednak głębszej kulturowej treści. O ile istnieje Rosja, o tyle – wbrew tezom Huntingtona – cywilizacji rosyjskiej nie ma. Jak powiada encyklopedyczna definicja, „cywilizacja stanowi najwyższy poziom organizacji społeczeństwa, z którym identyfikują się jej członkowie”. Według F. Konecznego, „cywilizacja, to metoda ustroju życia zbiorowego”, czyli zasady określające sposób współżycia członków zbiorowości oraz posiadania wspólnej palety pojęć abstrakcyjnych, do których się odwołuje. Rzecz w tym, że Rosja nie spełnia warunków żadnej z definicji. Wiadomo, że poziom organizacji społeczeństwa jest tam, w relacji do innych, tak niski, że trudno nawet zastosować do niego słowo „organizacja”. Nie można uznać jej za rodzaj „najwyższego poziomu organizacji społeczeństwa”, skoro zawsze wygrywała w konkursie poziomów najniższych i była wzorcem dezorganizacji. Ilustrację zjawiska podaje rosyjski historyk, opisujący wykonanie wyroku śmierci przez powieszenie, wydanego przez carski sąd na przywódcach powstania dekabrystów z 1825 roku. Michaił Heller, autor „Historii imperium rosyjskiego”, pisze o tym tak: „Zachowała się relacja mówiąca o tym, że trzem skazańcom urwał się stryczek. Siergiej Murawjow miał powiedzieć – ‘mój Boże, w Rosji nawet powiesić przyzwoicie nie potrafią!’. Brakowało zapasowego sznura, pora była bardzo wczesna i trzeba było czekać na otwarcie sklepów”. Warto pamiętać, że Rosja, była już wtedy największym pod względem obszaru imperium świata. Skoro tego rodzaju zdarzenie nie było w jej dziejach incydentem, ale wciąż powtarzającą się zasadą, czy można uznać, że wypełnia znamiona bycia odrębną cywilizacją? Rosja nie odpowiada też warunkom definicji Konecznego, albowiem w tym kraju nie istnieje i nigdy nie istniała żadna „metoda życia zbiorowego”, prócz wszechwładzy rządzących oraz umiejętności wzbudzania strachu wśród sąsiadów. Dzisiejsze postępowanie Putina i jego gwardii świadczy jednak o szczególnym zamiarze, niemającym wiele wspólnego z budowaniem odrębnej cywilizacji. Rosja, po prostu nie umie być niczym innym, jak tylko terytorialnym imperium, a sami Rosjanie nie potrafią sobie wyobrazić innego obrazu „matuszki Rossiji” jak tylko groźnej dla innych potęgi. W rezultacie, masowo popierają Putina, ponieważ wydaje się im, że wypełnia ich nadzieje czynami. Każdy skrawek czyjegoś terytorium, w chwili przyłączenia do Rosji, był zawsze uznawany za imperialny sukces. Nie zauważają tylko tego, że ich imperialne ambicje są – w porównaniu z przeszłością – bardzo skromne i na dzień dzisiejszy ograniczają się do wschodnich obrzeży Ukrainy, zupełnie nie pasując do niegdysiejszych ambicji opanowania Indii i panowania nad połową świata. Rosyjska dyplomacja jest jednak urządzeniem wszechstronnym. Nie tylko spełnia funkcję łącznika pomiędzy własnym krajem a światem zewnętrznym, ale jest również doskonałym instrumentem prowokacji. Z początkiem ukraińskiego kryzysu, wywołanego próbą narzucenia Ukrainie prorosyjskich władz, polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych otrzymało z Moskwy notę o zupełnie zadziwiającej treści. W oficjalnym piśmie, podpisanym przez władze Dumy Państwowej Rosji, złożono propozycję rozbioru Ukrainy. Padły konkrety. Zaproponowano Polsce bezpośrednie przejęcie pięciu ukraińskich obwodów i podzielenie się resztą z Rumunią, Rosją i Węgrami. Co ciekawe, w internecie, już miesiąc wcześniej pojawiła się mapa nowych granic wschodniej Europy z naniesionymi korektami, uwzględniającymi zamierzony rozbiór Ukrainy. Mapa pokrywała się z propozycjami Rosjan. Czy to tylko prowokacja, sondaż polityczny, czy też próba pokazania, że w gruncie rzeczy wszystkie kraje są siebie warte i dbają wyłącznie o swoje partykularne i najbardziej przyziemne interesy? Jeśli tak, to Putin zawiódł się sromotnie. Na jego projekt rozbioru Ukrainy zareagował tylko premier Węgier, żądając dla siebie dawnej Ukrainy Zakarpackiej, która przed I wojną światową była częścią habsburskich Austro-Węgier. Proponowana przez Rosję mapa rozbioru Ukrainy, świadczyła nie tyle o prawdziwych jej zamiarach, ile o stanie umysłu samych Rosjan. Z całą pewnością, jej autorzy nigdy nie zamierzali wypełnić rozbiorowych założeń, wiedząc doskonale, że prawdziwym celem ich nacjonalizmu jest udowodnienie, że wszyscy mieszkańcy Ukrainy, może z wyjątkiem „galicyjskich banderowców”, to w rzeczywistości Rosjanie, którzy nie zdają sobie tylko sprawy ze swojej prawdziwej tożsamości. Obfity przydział ukraińskich ziem dla Polski, nie tylko dawnej Galicji i Wołynia, ale również Podola bracławskiego i zachodniej Kijowszczyzny, powiększony o „kolonię” w postaci reszty kijowskiej Ukrainy, to tylko dymna zasłona dla próby zagrania na najniższych atawizmach Polaków. Niektórzy pamiętają, że przed I wojną światową aż 20 procent mieszkańców Kijowa uważało się za Polaków i mówiło na codzień po polsku. Byli przy tym nie tylko inteligencką i górną warstwą tego miasta, lecz w ich rękach znajdowała się większość lokalnej przedsiębiorczości. Polskojęzyczne szyldy i reklamy były rzeczą zwyczajną. Tyle, że rosyjscy oferenci nie wzięli pod uwagę tego, że od czasów „polskiego Kijowa” minęło już ponad sto lat, urodziło się i zmarło kilka pokoleń i miała miejsce trzykrotna zmiana granic i wejście kraju w obręb zachodnich wartości. Polacy są narodem wystarczająco doświadczonym rozmaitymi niespełnionymi mirażami i pomysłami bez sensu. Taką, całkowicie pozbawioną sensu ofertą była propozycja wspólnego z Rosją rozbioru Ukrainy. Szło tylko o to, by rozbić jednolity front proukraiński, skrywając jednak prawdziwe przekonanie, że oto Rosji należy się cała Ukraina, a nie tylko jej wschodni fragment. Ciekawe przy tym, że żadnej oferty nie otrzymała Białoruś, kraj najbardziej dla Rosji „zasłużony”. Ciekawe też, że pozytywnie zareagował na nią tylko premier Węgier, Orban, za cenę mirażu uzyskania pasemka terenu, powiększającego jego niewielki kraj zaledwie o mały spłachetek cudzej ziemi. Nić łączności pomiędzy Rosją a Węgrami Orbana, dowodzi tylko o istnieniu między nimi pewnego poziomu wspólnoty mentalnej, przy braku łączności intelektualnej z resztą świata, a węgierski premier ostatecznie skompromitował się w oczach cywilizowanej części Europy.
2. Oferta Rosji z kwietnia 2014 roku w sprawie rozbioru Ukrainy.
Przewrotność rosyjskiego pomysłu na rozbiór Ukrainy polegała też na tym, że jego pomysłodawcy z góry wiedzieli, że propozycji nie podejmie ani Polska, ani Rumunia. Kalkulowali, że zarówno Kijowszczyzna, jak i Odessa i tak przypadnie im samym z braku innych kandydatów do aneksji. Wtedy, szanse pozostania niepodległym państwem miałby tylko zachodni skrawek Ukrainy, należący kiedyś do Austrii, a wcześniej do Rzeczypospolitej i niestanowiący nigdy przedtem przemiotu rosyjskich żądań. Rosja nigdy, nawet w okresie największej potęgi, nie występowała z pretensjami terytorialnymi w sprawie „rosyjskości” dawnej wschodniej części Galicji, przyjmując do wiadomości, że nie ma ona z nią nic wspólnego, będąc też centrum znienawidzonego ukraińskiego nacjonalizmu. Na pierwszy rzut oka, mocarstwowe postępki Putina mogą budzić obawy Europy, a nawet strach o jej własną przyszłość. Patrząc jednak na zagadnienie z dłuższej perspektywy, można dojść do zupełnie innego wniosku. Putinowe potrząsanie szabelką, to rozpaczliwe przyznanie, że dla jego Rosji nie ma we współczesnym świecie miejsca i to jest dla niego samego i popierającego go społeczeństwa bardzo zła wiadomość. Najgorsza przyszłość wcale nie czeka Ukrainy, ale samą Rosję. Putin i jego rodacy zdali sobie sprawę z tego, że ich kraj, uznawany przez nich za integralne przedłużenie dawnej Rosji i Związku Radzieckiego, czyli imperiów na globalną miarę, nie jest tak traktowany ani przez sąsiadów, ani przez inne liczące się kraje świata. Odkryto, że Rosja straciła imperialny impet z tej przyczyny, że znacznie spóźniła się z adaptacją do sytuacji, w której nie ma już miejsca na imperia, jeśli ich potęga polega na wielkości zajmowanego obszaru i gotowości wystawienia licznej armii. Dzisiejsza Rosja wydaje się być gotowa do kolejnej wojny o swoją pozycję, chociaż taka wojna jest pozbawiona sensu. Niedawne zajęcie Krymu, odtrąbione tam jako imperialny sukces, przyniosło tylko dodatkowe koszty i kłopoty. Okazało się przy tym wyczynem przekraczającym rosyjskie możliwości organizacyjne. Zerwane dawne drogi zaopatrzenia nie zostały zastąpione nowymi, bo w rosyjskim interiorze zawsze brakowało wolnych zapasów, poza składami broni i amunicji. Tymczasem Krym, to kraina turystyki, pełna dawnych greckich i tatarskich pozostałości, a nie wojowania. Z czego będzie żył teraz, kiedy nikt rozsądny nie skieruje tam swoich wakacyjnych pieniędzy? Co czeka Rosję, prężącą muskuły, która stara się sprawiać wrażenie wszechmocnego mocarstwa? Jedyna racjonalna konkluzja prowadzi do perspektywy wewnętrznego kryzysu i rozpadu i to wcale nie w tak dalekiej przyszłości. Putinowskie sankcje w postaci embarga nałożonego na zachodnie produkty żywnościowe, to przysłowiowa kula w płot. To reakcja typowo propagandowa. Putin swoim dekretem chciałby sprawić wrażenie, że Rosja jest pod każdym względem pełnoprawnym światowym partnerem. Rzucił wyzwanie największym potęgom gospodarczym, ustawiając je w ramach swego żywnościowego embarga w jednym szeregu. Obłożył nim Unię Europejską, Stany Zjednoczone, Kanadę, Australię i Norwegię, czyli klub najbardziej rozwiniętych krajów świata. W 2013 roku, rosyjska gospodarka była dopiero dziewiątą w kolejności w światowym rankingu, z PKB o wielkości zaledwie 1 899 mld dolarów. Była przy tym na tak względnie wysokiej pozycji jedynie dzięki wysokim cenom ropy i gazu. W dawniejszym okresie, kiedy te ceny były znacznie niższe, z trudem mieściła się w drugiej dziesiątce największych gospodarek świata. Jest bowiem kolosem na dwóch nogach, zbudowanych nie z gliny, ale z cen surowców energetycznych. Poza nimi i niektórymi rodzajami wyposażenia wojennego, nie produkuje żadnych atrakcyjnych dla świata towarów. Dla porządku dodajmy, że największymi potęgami gospodarczymi była wtedy Unia Europejska (17 577 mld dolarów) oraz Stany Zjednoczone (15 094 mld). Wszystkie kraje objęte rosyjskim embargiem dały w zeszłym roku Produkt Krajowy Brutto w wysokości 34 643 mld USD, czyli niemal dwadzieścia razy większy niż rosyjski. Zachodnie stanowisko podziela też Japonia. Jest jeszcze nieobjęta rosyjskimi sankcjami, ale sama przyłączyła się do zachodnich. Jako trzecia gospodarka świata jest siłą potężną, trzykrotnie większą niż rosyjska. Inaczej mówiąc, Rosja, w swojej ripoście wobec zachodnich sankcji, to nie więcej, niż 3-4 % siły gospodarczej wszystkich krajów, które są otwarcie jej działaniom przeciwne. Pozostają jeszcze Chiny, które zajmują w konflikcie stanowisko wyczekujące, ale to również gospodarka dwukrotnie większa, niż Rosji. Ta ostatnia, wedle samych tylko ekonomicznych porównań, mogłaby być zrównoważona przez jedną tylko zachodnią gospodarkę, a mianowicie Australii (1488 mld dolarów wobec 1899 mld PKB Rosji). Rosyjska, jest większa od australijskiej zaledwie o 20%, lecz i o niebo mniej nowoczesna. Inaczej mówiąc, gdyby Rosja sąsiadowała z Australią, jej embargo mogłoby mieć dla tej ostatniej równoważne znaczenie, jednak zastosowane wobec całego Zachodu, powiększonego jeszcze o Japonię, przestaje być zrozumiałe w kategoriach czysto ekonomicznych. To tylko w biblijnej historii, Dawid pojedynczym czynem unicestwił Goliata. Trzeba się więc zastanowić nad tym, co naprawdę za tym wszystkim stoi? Mapa proponowanego rozbioru Ukrainy zawiera najwyraźniej putinowski „program minimum”, z którego rosyjski przywódca nie będzie zapewne chciał zrezygnować. Patrząc z tej perspektywy, poniósł jednak zupełną klęskę. Przyłączył Krym, ale nic więcej. W Doniecku i Ługańsku sprawy idą źle. W zaplanowanych do przyłączenia i widocznych na mapie dalszych czterech obwodach (Sumy, Charków, Zaporoże i Chersoń), prorosyjska irredenta nawet nie drgnęła. W Odessie, podarowanej na mapce Rumunii razem z Mołdawią i Naddniestrzem, trwała niespełna tydzień. Słowem, klapa, podobna jak ze wspomnianym wcześniej wieszaniem dekabrystów. A trzeba pamiętać, że prorosyjskie nastroje w tych regionach były z początku autentyczne, a nie tylko wydumane. Trzeba mieć prawdziwy talent, by za cenę narażenia się opinii całego świata, uzyskać aż tak mało. Dlatego, moim zdaniem, Putin na wschód Ukrainy wejdzie. W tej sytuacji wejść musi, jeśli ma nie narazić się na kompromitację w oczach nacjonalistycznie roznamiętnionych rodaków. Tyle, że nie zdaje sobie sprawy z kosztów. A może jest jeszcze inaczej? Może to tylko ucieczka do przodu, przed niebezpieczeństwami, które dostrzegał już znacznie wcześniej, lecz nie był w stanie im zaradzić? Tęsknota za utraconą przez Rosję imperialną pozycją wyzierała z postępowania Putina od dawna, właściwie już od pierwszego dnia przejęcia władzy z rąk Jelcyna. Ambitne zamiary zderzyły się z rzeczywistością, na którą rządzący Rosją przed Putinem postanowili zamknąć oczy, z racji swojej bezradności. Putin i jego otoczenie doszli jednak do wniosku, że przed Rosją innej drogi nie ma, niż tylko ryzyko rzucenia wyzwania zasadom rządzącym współczesną cywilizacją. Co mogło ich tak przestraszyć, że postanowili rzucić kraj samotnie do frontalnej walki z całą resztą świata? Odpowiedź na zadane pytanie jest w gruncie rzeczy prosta. Stoi za tym wyłącznie polityka, rozumiana do tego na szczególny, rosyjski sposób. Polityka, która uznaje pierwszeństwo formalnej potęgi opartej na strachu i sile armii, niepotrafiącej wykorzystać ani potencjału społecznych sił kraju, ani też możliwości gospodarczych. Tutaj, Rosja zawsze znacznie odstawała od krajów Zachodu, o czym świadczy porównanie wzrostu PKB w przeliczeniu na jednego mieszkańca Rosji w relacji do krajów Europy zachodniej w okresie dla kontynwntu najważniejszym, to jest intensywnej XIX-wiecznej industrializacji, czyli wtedy, gdy rodziła się dopiero potęga Zachodu.
Produkt krajowy brutto na jednego mieszkańca krajów Europy w latach 1830-1890
(w dolarach amerykańskich w cenach 1960 r.)
To, co uderza w porównaniach, to długookresowa stagnacja gospodarcza Rosji, kompensowana tylko rozwojem terytorialnym. W okresie europejskiej rewolucji przemysłowej XIX wieku, PKB na głowę mieszkańca Rosji był praktycznie w stagnacji, podczas gdy zamożność Włochów wzrosła półtorakrotnie, a Francuzów, Niemców i Anglików dwukrotnie. Pomimo wysiłków i komunistycznej rewolucji, sytuacja się nie zmieniła też i później, kiedy gospodarka Rosji w XX wieku, już jako ZSRR, wedle formalnie liczonych wskaźników, miała dorównać europejskim potęgom. Okazało się to jednak zupełną fikcją i w 1991 roku rozpadła się jak domek z kart. Dzisiaj, to nieco ponad 3 procent możliwości ekonomicznych wszystkich krajów rozwiniętych. W klasyfikacji zamożności obywateli, czyli przeliczenia wielkości PKB na jednego mieszkańca, w 2013 roku Rosja znalazła się daleko, aż na 57 miejscu, wyprzedzona przez Polskę o dziesięć pozycji. Nominalny dochód roczny jej obywatela wynosił niespełna 18 tysięcy dolarów. Mieszkaniec Singapuru uzyskiwał ich niemal czterokrotnie więcej (65 tysięcy), Luksemburga pięciokrotnie więcej (79 tysięcy). Rosja jest potęgą w wydobywaniu ropy naftowej i gazu ziemnego. Jeśli jednak zestawić dochód Rosjanina z roczną kwotą przypadająca na innego naftowego potentata – arabski Katar, to różnica okazuje się miażdżąca – 18 tysięcy Rosjanina do 99 tysięcy dolarów mieszkańca Kataru, czyli niemal sześć razy (!) wiecej. Wszystko to oznacza, że Rosja, kraj potencjalnie bogaty, jest trwale źle rządzony. Jaki więc może być cel jej parcia do konfrontacji i rzucenia wszystkich posiadanych środków do walki z Ukrainą wbrew całemu cywilizowanemu światu? Prawdopodobna przyczyna putinowskiej nerwowości tkwi w ostatnich danych ekonomicznych Rosji. Zanim rozpoczęła się jej awantura z Ukrainą, gospodarcze prognozy były nieciekawe. Forbes, już rok temu obniżył rokowania tempa wzrostu rosyjskiej gospodarki do niewiele powyżej 1%, uznając to za następstwo słabszego zbioru zbóż – z przewidywanych 92 mln ton, do 75 milionów. Przyczyny rosyjskich problemów gospodarczych są jednak znacznie głębsze i dają o sobie znać w wielu przekrojach, a najbardziej jaskrawo przy okazji światowej konkurencji w eksploatacji złóż łupkowych. Z tego względu, Stany Zjednoczone po raz pierwszy wyprzedziły Rosję w produkcji gazu ziemnego i ropy naftowej, pomimo tego, że – jak się szacuje – to własnie Rosja jest w posiadaniu największych na świecie złóż skalnych łupków. Tyle, że do tego potrzeba najnowocześniejszych technologii, którymi Rosja nie dysponuje i od których się właśnie odcina ukraińską wojną. Według szacunków Międzynarodowego Funduszu Walutowego, technologiczne zmiany na międzynarodowym rynku energii nieuchronnie spowodują recesję w jej gospodarce i pojawienie się kolejnych trudnych do rozwiązania problemów. Jedynym wyjściem jest – według ekspertów – coś, co jest niemożliwe do wprowadzenia w dzisiejszej i nie tylko dzisiejszej Rosji – całkowita zmiana modelu gospodarczego w kierunku udoskonalenia systemów zarządzania, głębokiej poprawy warunków dla inwestorów, ochrony prawa własności i przejrzystości działań. To wszystko jest jednak dokładną odwrotnością rosyjskiej tradycji państwowej i biurokratycznych nawyków, kiedy to interes państwa, rozumianego tam przede wszystkim jako jego polityczna reprezentacja, przeważał nad mechanizmami gospodarki oraz interesami tej ostatniej. Rosją, a do niedawna i Ukrainą, zawsze rządził jakiś rodzaj kleptokracji, licznej warstwy ludzi nie kryjących tego, że posiadanie władzy, to nic innego, jak tylko prawo do okradania tych, którzy przy władzy nie są. To właśnie ta zasada doprowadziła do tego, że społeczną energię trzeba eksportować w postaci coraz to nowych zdobyczy terytorialnych, a nie używać na wewnętrzne cele rozwojowe. Upadek ZSRR spowodował typową dla Rosji „smutę”, wyrażającą się w jej historycznej sprzeczności – braku możliwości zwiększenia efektywności gospodarki i społeczeństwa i jednocześnym upadku jej międzynarodowego autorytetu. Tak było w czasie Wielkiej Smuty po śmierci Iwana Groźnego, a sytuacja powtarzała się później wielokrotnie – po klęsce w wojnie krymskiej w latach 1853-56, w wydarzeniach po I wojnie światowej i po rozwiązaniu ostatniego tworu wielkoruskiego, jakim był Związek Radziecki. Nieodmienną reakcją na tego rodzaju wydarzenie było dążenie do wzmocnienia siły militarnej kraju i odzyskania utraconych terenów nawet, jeśli etnicznie były nierosyjskie. Putin usiłuje wejść w buty poprzedników, posługując się nacjonalistyczną retoryką „zbierania ziem ruskich”, ale ta retoryka w niczym nie zmienia rosyjskich możliwości gospodarczych. Rosja nadal pozostaje tylko niewielką częścią gospodarki światowej, a skutkiem ukraińskiej awantury i zachodnich sankcji będzie z całą pewnością pogłębiająca się recesja, skutkująca jej dalszym osłabieniem. Co wtedy? Rodzi się uzasadnione przypuszczenie, że w ramach tych dramatycznych sprzeczności, Rosja stoi w obliczu destrukcji państwa. Trudno przewidzieć, jaką przybierze to formę, bo takiej sytuacji ten kraj nie przeżywał nigdy wcześniej. „Smuta”, to tylko przejściowa zapaść, jednak ta dzisiejsza zapaść wcale nie wydaje się być przejściową, skoro Putin zdecydował się na krok w gruncie rzeczy rozpaczliwy, to jest na otwartą inwazję na sąsiednie państwo. Ma zamiar triumfalnie przynieść Rosjanom nowe zdobycze. Powstaje pytanie o to, jakie to będą zdobycze? Stawiam dolary przeciwko orzechom, że jeśli rosyjski przywódca wyda rozkaz inwazji na Ukrainę, a moim zdaniem nie ma innego wyjścia, jeśli chce przetrwać jako nieomylny car, pójdzie więc dalej, niż tylko do Ługańska i Doniecka. Nigdy nie skrywał prawdziwego zamiaru, to jest aneksji wszystkich terenów zaznaczonych na przedstawionej wcześniej mapie kolorem czarnym – od granicy ukraińsko-białoruskiej po Krym. Posiada przy tym, gotową do akcji, dywizję sprawnego wojska stacjonującą w mołdawskim Naddniestrzu, może więc uznać, że jej równoległa akcja od zachodu przyniesie dodatkową korzyść w postaci zajęcia Odessy, na mapie darowanej Rumunii. Jest to racjonalne o tyle, że rozszerzenie akcji zbrojnej na Odessę nie wiąże się już z żadnymi dodatkowymi kosztami międzynarodowymi, skoro i tak one nastąpią wskutek zajęcia wschodniej Ukrainy. Tym sposobem, Rosja powiększyłaby wymiernie swoje terytorium, odcięła Ukrainie od dostępu do Morza Czarnego i uczyniła z niej państwo znacznie słabsze. Ukrainie pozostałaby tylko połowa obecnego stanu posiadania i zaledwie dwadzieścia milionów ludności. Zamiast być największyn państwem Europy z liczną ludnością, stoczyłaby się do wielkości Rumunii. Za to Putin, miałby czyste sumienie i mógł narodowi pokazać prawdziwą twarz imperatora. Jeśli tego wszystkiego nie zrobi i nie przyniesie wielbiącym go Rosjanom nowych nabytków, jego dni są policzone. Więcej, policzone są też dni samej Rosji jako pierwszoligowego gracza światowej polityki. Tyle, że to ligowe członkostwo było pełną fikcją. Rosja, podobnie jak było to z urwanym stryczkiem dekabrystów, nie jest przygotowana do działań konstruktywnych. Jej dni są policzone tak czy owak. Świadczy o tym los niedawno zdobytego Krymu. Bieżący sezon turystyczny, to na Krymie zupełna klapa. Zamiast zwykłej obecności dwóch milionów turystów (głównie z Ukrainy), na plażach pusto. Zamiast obiecywanej pomocy z Moskwy, rejony sąsiadujące z Krymem usiłują wykorzystać jego turystyczną zapaść i przyciągnąć gości do siebie, jego kosztem. Jako alternatywa wobec Słonecznego Półwyspu reklamuje się sąsiedni Kraj Krasnodarski, położony na wschód od Krymu, znany też jako Kubań i najwyraźniej starający się skorzystać z kłopotów sasiada. Zaprasza na wczasy z bezpłatymi hotelami. Turysta ma tam robić, co uważa za stosowne, a mieszkanie otrzyma za darmo. Rzecz tylko w tym, że jest ich tam, w porównaniu z setkami hoteli Krymu, bardzo niewiele, a i chociaż klimat z pozoru podobny, to nizinny, a krajobrazy zupełnie inne niż bajkowe widoki greckich starożytności i dawnego krymskiego chanatu. Jego infrastrukutura jest raczej rolno-przemysłowa i wcale nieturystyczna, a historia, co dla turystów istotne, zupełnie inna. Krym pełen jest egzotycznych zabytków. Kraj Krasnodarski, zdobyty przez Katarzynę II jako pustkowie, prawie nie ma historii. Z tej przyczyny, do 1920 roku, Krasnodar nosił nawet nazwę Jekatinodar, wyróżniał się bowiem tylko tym, że był „darem Katarzyny”. To jednak za mało jak na wymagania współczesnych turystów. Ukraińcy, w obecnej sytuacji i tak nie mają po co tam jechać, a dla samych Rosjan, to żadna atrakcja, skoro nie interesuje ich nawet sam Krym. Od spędzania wakacji we własnym kraju, wolą Turcję, Cypr i Egipt. Teraz, ten ich cały świat rozpada się na kawałki za cenę wątpliwego sukcesu w postaci uczynienia z bratniego ukraińskiego narodu zaciętego wroga. Wątpliwe, by Rosja potrafiła wydobyć się z zapaści, w którą wprowadziła się na własne życzenie, realizując nierealne imperialne marzenie z zupełnie innej epoki. Dla Europy jednak, wbrew jej strachliwej wobec Rosji postawy, otwierają się zupełnie nowe perspektywy. Rozpad Rosji, to przecież szansa na prawdziwe zagospodarowanie jej bogactw. A to, że Putin miał zupełnie inne zamiary, na Historii nie zrobi żadnego wrażenia.
Bardzo dobry tekst i naprawdę, BARDZO dobry serwis. Z przyjemnością dodaję do zakładek.
Przyłączam się do kolegi Michała. Także tekst mi się podoba a analiza sytuacji jest znacznie głębsza niż sam jej dokonywałem.
Świetny blog. Lepszy niz dwagrosze, z ktorych tu trafilem 🙂
Pozdrawiam autora i dodaje do ulubionych.