Problem, jaki mamy do rozważenia jest poważny. To społeczne i polityczne następstwa masowego napływu muzułmańskiej ludności z terenów Bliskiego Wschodu i Afryki. Źle się dzieje, jeśli kwestia o tak licznych i wielostronnych skutkach jest rozważana w kategoriach politycznej poprawności oraz moralnego obowiązku należnego ludziom, tylko dlatego, że znaleźli się w potrzebie. Europa Wschodnia, w tym Polska, są poddane krytyce za rzekomy narodowy egoizm i brak serca. To śmieszne, ponieważ cała sprawa, to nie kwestia sumienia, ale część ogromnego procesu globalnego. Globalizacja, to nie puste hasło. Niesie ze sobą bardzo konkretną treść. To między innymi, proces wyrównywania poziomów życia w całym świecie. Rzecz w tym, że może on przybierać dwoistą formę: przyspieszonego rozwoju krajów dotąd zacofanych oraz masowej migracji z miejsc zabiedzonych do bogatych. Pierwsza jest stosunkowo łagodna, ale potrzebuje czasu na absorbcję nowych wartości, druga – gwałtowna w naturalny sposób wzbudzająca konflikty i rodząca uprzedzenia. Osobny problem, to polityczna stronniczość. Niemcy odgrywają rolę dobrego, Polska i wschód Europy – złego luda. Nieuczciwość niemieckiego stanowiska polega na tym, że ich starzejące się społeczeństwo potrzebuje imigrantów, by podtrzymać pozycje pierwszej gospodarczej potęgi kontynentu, ale inne kraje tego nie potrzebują. W tej sytuacji niemieckie powoływanie się na argumenty moralne i historię innych krajów jest pozbawione podstaw i nieuczciwe. Więcej, prostym następstwem takiej polityki będzie pogłebiający się rozłam wśród państw członkowskie europejskiej wspólnoty. Pozostało przecież tylko niepełne pięć lat pomocy dla uboższych krajów członkowskich. Nie mam w tej sytuacji wątpliwości, że ich polityka sprowadzi się do przeczekania tego okresu, a potem, w obliczu niewątpliwego nasilania się imigracyjnego kryzysu, odwrócenie się do Niemiec tyłem, co już czyni Wielka Brytania. A wtedy – żegnaj Europo! Ktoś powie, że taki scenariusz jest szkodliwy, ponieważ osłabi pozycję Europy wobec agresywności Rosji. Ten ktoś musi sobie zdać sprawę, że procesy samodzielnie nie myślą, tylko się dzieją i wpływ na ich przebieg mamy bardzo ograniczony.
O tym, że media są bezlitosne, wiedzą wszyscy, ale z jakiej przyczyny bywają tak kłamliwe i jednostronne, stając otwarcie po stronie niewykształconych i nieokrzesanych oraz zupełnie kulturowo obcych imigrantów przeciwko interesom własnych społeczeństw? A do tego, przeciwko nie wszystkim z nich. Oto premier Izraela zapowiedział, że nie weźmie ani jednego imigranta, bo ma za mały kraj. Jakaś reakcja moralizatorskich redaktorów? Żadna! To z jakichś względów okazuje się być bowiem w porządku. Co na to ma powiedzieć Islandia z zaledwie kulkuset tysiącami mieszkańców, czy maleńki Luksemburg, który trudno jest nawet dostrzec na mapie? Każdy rozumny Europejczyk wie przy tym, że nasz kontynent, to wciąż jeszcze spokojne miejsce na ziemi, właśnie dlatego, że jest miejscem dla Europejczyków, a nie Azjatów i Afrykanów. W Azji i Afryce nie ma spokoju, trwa ciągła wojna, za którą nie da się zrzucić winy na dawnych europejskich kolonialistów. A jeśli nawet oni mieliby wciąż być winni, to wina nie obarcza w żadnym stopniu Polaków, Czechów, Słowaków i Węgrów, którzy nigdy kolonii nie mieli i miejscowej ludności nie gnębili. Zastanawiam się na czym może polegać w tej sprawie interes właścicieli mediów, skoro kłamią tak jednolitym frontem, starając się nam tę przyszłą wielokuturową Europę ukazać jako rzekomy raj na ziemi?
Redaktor Pałasiński w każdej kolejnej audycji pokrzykuje na widzów i poucza podniesionym głosem. Jest przy tym tak podekscytowany gwałtownością przypływu własnej dobroci dla imigrantów z Syrii, Iraku i Afganistanu, że kiedy oddaje Europę muzułmańskim uchodźcom, to fala tej miłości zapiera mu dech. Ma pretensje, że Polacy ustawiają się bokiem do problemu, a jego zdaniem powinni być frontem i z uśmiechem na ustach witać wszystkich przybyszy. Interesu dla Polski nie próbuje nawet porządnie sformułować, oprócz argumentów o charakterze salonowo-towarzyskim, że oto istota polityki zagranicznej polega na tym, że jest ona tylko wtedy dobra, gdy reszta świata nas lubi, a nie wtedy, gdy jest albo mądra, albo skuteczna. Zastanawiam się, jaki w tym wszystkim interes ma sam Redaktor, skoro tak głęboko i emocjonalnie angażuje się w sprawy dlań odległe i z pozoru bez znaczenia? Nie jest ani Syryczyczykiem, ani obywatelem Afganistanu, więc czemu tak bardzo go bolą trudności procesu ich dążenia do Europy, bez żadnych przy tym gwarancji, że kiedykolwiek staną się prawdziwymi Europejczykami? Czy napewno idzie tylko o bezgrzeszność redaktorskiej duszy?
Głośne okrzyki Palasińskiego można by przypisać jego własnym emocjom i jakiegoś rodzaju osobistemu stosunkowi do problemu, ale pojawiła się w tej debacie też inna kwestia, znacznie bardziej groźna. To cenzurowanie tekstów. Nie wiadomo przy tym przez kogo i wedle jakich kryteriów. Jest zrozumiałe, że z internetu wycofuje się teksty obraźliwe, czy wulgarne, ale zamknięcie wypowiedzi tylko z tej przyczyny, że – aczkolwiek rzetelnie uargumentowana – to niezgodna z głównym nurtem argumentacji. Pachnie to na milę polityką i do tego pachnie brzydko. Koledzy Redaktora wytrwale tropią nieprawomyślne poglądy i na przykład bardzo wnikliwą analizę problemu autorstwa Iwony Koniecznej po prostu usunęli. Najpierw stronę szumnie otwarto pod nazwą „TAK dla uchodźców – NIE dla rasizmu i ksenofobii”, po czym okazało się, że jest przeznaczona tylko dla klakierów. Tekst Koniecznej był bardzo merytoryczny i trafny i w ciągu kilku godzin istnienia otrzymał ponad 600 like’ów. Okazało się jednak, że takich tekstów „obiektywni” twórcy strony nie tolerują. Propaganda ma służyć tylko propagowaniu multikulturowości i niczemu więcej. Dlaczego? Tego już nie wyjaśnia nikt.
Przygotowując ten wpis poczułem się w niecodziennej sytuacji. Prawie każdego dnia muszę zmieniać wstęp, by dostosować do stale zmieniającej się sytuacji w kwestii tak zwanych uchodźców. Piszę „tak zwanych”, ponieważ stało się w polityce normą, że niewiele używanych pojęć ma jeszcze jakiś związek z ich pierwotnym znaczeniem. Słownikowo – „uchodźca”, to ktoś, kto uchodzi z miejsca zamieszkania ze względu na wygnanie lub zagrożenie życia. Ważne jest właśnie to, że skądś uchodzi, a nie to dokąd zmierza. Obecna sytuacja jest natomiast zupełnie inna. Ci ludzie doskonale wiedzą dokąd zmierzają i dlaczego, a patriotyzm związany z krajem ich „uchodźstwa” musi być dla nich kwestią drugorzędną, skoro nagminnie niszczą dokumenty tożsamości tak, aby nie wiadomo było z jakiego kraju pochodzą. Oni bowiem nie „uchodzą”, lecz „przychodzą”, a cel ich podróży jest nieprzypadkowy i nie ma żadnego związku, ani z krajem pochodzenia, ani też z rodzajem krzywd tam doznanych. Wszyscy dążą do jednego, nawet wtedy jeśli muszą przemierzyć dwa tysiące kilometrów. Do Ameryki droga zamknięta Oceanem, więc gdyby nie Kanał La Manche, ich „uchodźstwo” kończyłoby się zapewne na Wyspach Brytyjskich. W sytuacji jego istnienia z konieczności kolejnym docelowym marzeniem stają się Niemcy i Szwecja, bo daja tam jeszcze szybko zasiłki, chociaż ze znajomością języka u nich albo kiepsko, albo wcale. W związku z tą imigracyjną sytuacją, liczba Brytyjczyków optujących za opuszczeniem Unii gwałtownie wzrosła.
Niemcy mają jednak inną przewagę nad resztą kontynentu – to kraj wystarczająco ludny (ponad 80 milionów mieszkańców) aby pomieścić falę odmieńców i wystarczająco zamożny, aby zaspokoić ich oczekiwania. Ktoś powie: jak to? Niemcy tak postępują, ponieważ przyjęli wcześniej setki tysięcy Turków i tureckich Kurdów, mają więc w sprawie doświadczenie. Otóż, mają, ale zupełnie odmienne od dzisiejszego. Turcja, szczególnie w okresie fali emigranckiej do Niemiec, była w świecie islamu jedynym krajem, który pomimo swojej muzułmańskości uznawał – zgodnie z europejskimi wzorami jej twórcy, Kemala Paszy „Ojca Turków” – religię za prywatną sprawę jednostki, tak jak to ma miejsce w świecie Zachodu. Tego poglądu nigdy nie podzielała reszta świata islamu, nie podzielają jej więc ani Syryjczycy, ani mieszkańcy Iraku, Libii, ani Arabii Saudyjskiej. W innych regionach poza samą Turcją – religia, państwo i człowiek, to wartość jedna, ta sama i nierozerwalna, a przewodnikiem ludzi jest imam – przewodnik modłów, a nie pisarz, polityk czy intelektualista. Kto się muzułmaninem urodził pozostać nim musi do końca życia, a kobiecie pod groźbą kary śmierci nie wolno związać się z chrześcijaninem. Islam jest religią zbiorową, a nie indywidualną, więc problemu nie zmienia miejsce zamieszkania. Napływający do Europy muzułmanie będą poddawani tej samej presji ze strony współplemieńców, jak ma to miejsce w krajach ich pochodzenia. Kiedyś, obiegła polską prasę informacja o zakochanej parze – ona była Francuzką zrodzoną z muzułmańskich rodziców, a on Polakiem. Ślub wzięli, ale z punktu widzenia szariatu był nielegalny, jako że małżonek nie przeszedł na islam. Dla własnego bezpieczeństwa musieli zmienić nazwiska i ukrywają się gdzieś we wschodniej Europie. Czeka nas więc zaiste piękna perspektywa „prawdziwego mutikulti”, tak oczekiwanego przez poprawnościowe media.
Dla Gazety Wyborczej sprawa jest, jak zwykle, prosta. „Dlaczego Polacy boją się uchodźców”? – pyta i sama sobie odpowiada: „Ponieważ charakteryzuje ich konserwatywny światopogląd oraz martyrologiczny narcyzm”. Inaczej mówiąc człowiek nowoczesny i prawdziwy Europejczyk, to zacięty przeciwnik narodowości jako takiej oraz dozgonny zwolennik multikulti. Polak natomiast, poddaje się tej nowoczesności z takim trudem, że trzeba go w jego poprawności ostro kontrolować i dyscyplinować.
Zagadkowe, że zachodnie elity polityczne unikają debaty na temat problemu imigracji, a także indentyfikacji jej przyczyn. Takie akcje są podejmowane tylko „na niby” i to dwutorowo, ale też i całkowicie werbalnie, bo pozbawione związku z rzeczywistością. Po pierwsze, jak zwykle, na czoło wysuwa się obowiązująca w Europie poprawność, w związku z czym każde podważanie braku europejskiej polityki wobec zjawiska imigracji jest uznawane za brak kultury i elementarnej ogłady. Drugi argument jest poważniejszy, bo mówi o konieczności identyfikacji źródła kryzysu i wskazuje na wojnę w Syrii jako prawdziwą przyczynę exodusu, zapominając przy tym, że pierwsza wielka fala migracji przyszła do Europy z Afryki, a nie z Azji. Naszym zdaniem, przyczyny tej wędrówki ludów są znacznie rozleglejsze i poważniejsze niż same tylko lokalne konflikty zbrojne i sprowadzają się do głębokiej różnicy cywilizacyjnych ciśnień. Jakiś żart historii spowodował, że dwa wielkie i najbardziej w stosunku do siebie odmienne systemy kulturowe, tak odmienne, że właściwie odwrotne – Zachód i świat islamu, stykają się ze sobą wzdłuż granicy o długości kilku tysięcy kilometrów – od Gibraltaru po Bosfor i góry Kaukazu. Zachód nie ma tak głębokiego konfliktu przekształcającego się w krwawy spór z żadną inną cywilizacją współczesnego świata. Kiedyś, obie kultury trwale dzieliło Morze Śródziemne, ale od niedawna już tej roli nie spełnia, bo zrobiło się za małe. I to jest główna przyczyna całego zamieszania. Brak uznania takiej właśnie „całej rzeczy istoty”, będzie zapewne owocować kolejnymi falami przybyszów. W tak krótkiej formie, jaką jest blog, brakuje miejsca na szersze rozważania, poświęcimy więc tej sprawie kolejny tekst.
„Coraz więcej ludzi w Republice Federalnej Niemiec wychodzi jednak na ulice i głośno mówi, że polityka wielokulturowości się nie sprawdziła” – przyznaje niemcoznawca, prof. Piotr Madajczyk. Do czego więc zmierza manifestowana euforia z przyjmowania nowych mieszkańców z arabskiej części świata, tym bardziej, że dotąd i to bez nagłości inwazji, ich liczba i tak stale rosła i od stycznia tego roku przekroczyła 500 tysięcy. We Włoszech, Luksemburgu, Norwegii, Słowenii, Szwajcarii i Hiszpanii, odsetek muzułmanów, to wciąż jeszcze tylko 2-4%, ale już w Austrii, Francji i Niemczech, to 5-10%, na Cyprze 20-30%, a w Macedonii i Bośni od 30 do 50 procent. Albania jest w większości muzułmańska (80-90%), podobnie jak Kosowo (90-95%), Turcja i Azerbejdżan (95-100%). Całkowicie wolne od islamu pozostaje więc w Europie tylko jej wschodnia część – od Finlandii na północy, po Węgry i Rumunię na południu. Czy i to się niebawem zmieni?
Komentarz Newseeka do przedstawionych mapek jest jednoznaczny. „Jeśli Europa nie poradzi sobie z falą uchodźców z Afryki i krajów Bliskiego Wschodu, to grozi jej katastrofa. Na unijne granice wrócą kontrole, do władzy dojdą partie skrajne i cała UE może posypać się niczym domek z kart”. Przed ostatnim exodusem w Europie było ponad 40 milionów muzułmanów, czyli około 8 procent jej mieszkańców, sprowadzanych do jej zachodniej części od czasów II wojny światowej. Najpierw, byli to weterani z armii europejskich. Druga fala, to imigracja zarobkowa lat 60-tych, kiedy to gospodarcze ożywienie wymagało nowych rąk do pracy. Szczególnie Niemcy organizowały na żądanie pracodawców masową migrację z Turcji, a argumentem były znacznie niższe oczekiwania płacowe Turków, niż Greków, czy Hiszpanów. Do Niemiec trafiali więc ludzie ubodzy, słabo wykształceni, którzy często pierwszy raz w życiu widzieli miasto i nie znali żadnego języka procz własnej gwary. Byli wygodni, bo ich dzień sprowadzał się do kursowania na trasie między fabryką a przyfabrycznym osiedlem. Niemcy nie przeczą temu, że i dzisiaj argumentem, który spowodował przechylenie się decyzyjnej szali na rzecz imigrantów, jest brak rąk do pracy w ich kraju. Nie ulega jednak wątpliwości, że inne państwa członkowskie są im potrzebne jako przechowalnie tej siły roboczej do czasu zorganizowania im w samych Niemczech pełnej infrastruktury zarobkowej. To jednak tak bardzo wielka różnica interesów, że nie byłoby dziwne, gdyby z tej przyczyny posypała się cała Unia i podzieliła na kraje niemieckojęzyczne i resztę. Lojalność ze strony państw skandynawskich nie jest pewna przez wzgląd na ich dotychczasowe i negatywne (może z wyjątkiem Szwecji) doświadczenie z islamską imigracją zarobkową. Nie jest więc przypadkiem, że niektóre amerykańskie prognozy mówią o nadchodzącym podziale Unii na cztery strefy, z których najsilniejsza będzie niemieckojęzyczna wsparta milionami tanich robotników. Nie daje to jednak odpowiedzi na pytanie, co z Europą będzie poźniej za kolejne 20 i 30 lat?
W roku 2012 dochód na głowę Niemca wyniósł prawie 48 tysięcy dolarów. Nieco zamożniejsze były kraje Beneluksu, Norwegia i Szwecja, ale mają znacznie mniejszą liczbę ludności i nie mogą wchłonąć zbyt dużo nowych przybyszów. Polska jest większa i teoretycznie to zrobić może, ale nikt z uciekinierów nie chce do niej uciekać, ponieważ jej PKB na głowę mieszkańca jest czterokrotnie niższy od niemieckiego, a sama zajmuje w świecie dopiero 52 pozycję. Poza tym, akurat nasz kraj, jak i inne państwa Europy Wschodniej, nie jest wystarczająco rozwinięty, by potrzebować nagłego zastrzyku siły roboczej, borykając się z własnym wysokim bezrobociem. A kto by zresztą chciał uciekać do ubóstwa, gdy w zasięgu ręki jest niemieckie bogactwo? Co prawda Syria ma PKB na mieszkańca „tylko” dziesięć razy mniejszy od polskiego (13770 $ w porównaniu z 1440 $), ale jak na ambicje przeciętnego Syryjczyka to wyraźnie za mało, skoro w Niemczech przypadnie na niego kwota pięćdziesiąt razy większa od jego własnych, syryjskich możliwości. Współczesny uciekinier ucieka nie tam gdzie go nogi poniosą, ale tam, dokąd go prowadzi kalkulacja. Jeszcze większą jasność niż Syryjczyk ma przeciętny Afgańczyk, wędrujący pracowicie spod samych Himalajów aż pod Alpy, skoro jego miejscowy PKB daje mu zaledwie 666$ rocznie, a w Niemczech przypadnie na niego kwota sto (!) razy większa. Jego uciekinierstwo staje się w tej sytuacji jeszcze bardziej intensywne i dzień w dzień bardziej uzasadnione. Gadające europejskie głowy rozczulają się nad losem „uciekinierów” i rozbraja ich własne dobre serce, nie zauważają tylko jednego: to początek potopu, którego końca nie da się w przyszłości zatrzymać inaczej niż w drodze wojny. Dlaczego więc Polsce ma być spieszno do wojny?
Gwałtowny napływ muzułmanów do Europy jest tylko z pozoru zjawiskiem niespodziewanym i jest nim dlatego, że kontynentalne elity myślą kategoriami doświadczeń przeszłości i teraźniejszych potrzeb, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, że pojęcie globalizacji, to nie tylko teoria, lecz staje się właśnie faktem namacalnym. W kręgach naukowych debata toczy się na ten temat od ćwierćwiecza, nie spowodowowała jednak zlecenia poważnego zbadania skutków tego zjawiska na potrzeby polityki migracyjnej. Politycy muszą się więc z nim dzisiaj borykać na podobieństwo analfabetów i w atmosferze zupełnego braku przygotowania. Tymczasem, zjawisko ma również wymiar ekonomiczny. Islam, już od początków swego istnienia wpadł w swoistą pułapkę: za czynność pobożną uznał bowiem sprawiedliwe dzielenie tworzonego narodowego produktu, natomiast za działalność bezbożną i poddaną szeregowi ograniczeń – samo jego wytwarzanie. Mahomet ogłosił, że czynnością nawet bardziej zasługującą na śmierć niż cudzołóstwo, jest dążenie do zysku. To z pozoru bardzo ponętne, ponieważ nie tworzy konsumpcyjnej konkurencji dla stałych mieszkańców, w sposób naturalny pozostawia natomiast wiele czasu i przestrzeni na przemyślenia o niesprawiedliwości świata zewnętrznego. Przy wrodzonym islamowi przekonaniu, że jest przez Boga stworzonym systemem całkowicie doskonałym, każda nierówność dochodowa jest automatycznie tłumaczona oczywistą niesprawiedliwością ze strony obcego otoczenia, które, aby się samo wzbogacić, musi okradać wiernych Allacha. O tym wie każde muzułmańskie dziecko. Dlatego, najsilniejszą emocją muzułmanów jest złość i poczucie krzywdy. Takie emocje muszą więc się równie gwałtownie wyładować. Nie miejmy złudzeń co do siły tego wyładowania, skoro znamy już ją doskonale z losu nowojorskich wież World Trade Center.
Zagadkowe, że nawet komentatorzy w krajowych mass mediach nie dostrzegają żadnej różnicy między przyjmowaniem imigrantów z pokrewnych kulturowo dawnych ziem Pierwszej Rzeczypospolitej – Ukrainy i Białorusi i tak odmiennych oraz pod każdym względem dalekich, jak Syria, Irak, Afganistan, Libia czy Pakistan. To przecież oczywisty nonsens i zupełnie bezpodstawne stanowisko. Powstaje pytanie o co w tym właściwie chodzi i czyj interes tu przeważa? Nie rozwiązuje tego nawet to, że telewizyjny redaktor potrafi załkać nad losem ludzi wyganianych ze swoich siedzib przez rodaków i współwyznawców. Czy potrafi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to nie oni sami udzielają im pomocy – na przykład pobliskie i bogate kraje Zatoki Perskiej? Interesujące, że właśnie o to, co jest w tym najważniejsze w mediach nie pyta nikt. Dlaczego? Czy może dlatego, że serce nie ma oczu i mieści się po lewej stronie, a ta druga jest wtedy bezużyteczna? A przecież odpowiedzialność za skutki działań kolonialistów w ich dawnych koloniach powinni brać na siebie oni sami – Francuzi za Liban i Syrię, Anglicy za Irak, Afganistan i Pakistan, a Włosi za Libię, a Amerykanie za wojny w Iraku i Afganistanie. Polacy mają podstawy poczuwać się do historycznej współodpowiedzialności za Białoruś i Ukrainę, ale nie za Afrykę i Azję.
Kluczem do zrozumienia pożytecznego aspektu masowych ruchów ludnościowych, które w historii ludzkości wielokrotnie miały miejsce, jest mechanizm asymilacji przybyszy. Jeśli istnieje jakaś groźba „de-europeizacji” Europy, to właśnie w sytuacji niemożności asymilacji ich nadmiaru przychodzących z zupełnie innej tradycji kulturowej a także ze względu na ich liczbę i rodzaj. Jest pewną zagadką, z jakiej to mianowicie przyczyny europejskie media mówią o imigrantach w taki sposób, aby uniknąć analizy zagadnienia pod kątem rzeczywistej możliwości ich integracji i długofalowych następstw dla Europy? Te, nie są bagatelne. Za dziesięć lat, jeśli wydarzenia potoczą się zgodnie z życzeniami niemieckich liberałów, wspólnej Europy może już nie być, nowych muzułmanów będą miliony, a ich wrogość i poczucie obcości będzie narastać. Wschodnia część dzisiejszej Unii jest w sytuacji jeszcze gorszej, choćby z tego względu, że na inwazję tej obcej kultury jest z wielu przyczyn zupełnie nieprzygotowana.
Niedawno, szefowa unijnej dyplomacji dokonała szczególnego odkrycia. „Kryzys – powiedziała oto Mogherini – nie jest przejściowy”. Sformułowanie, to logiczny nonsens, ponieważ istotą pojęcia „kryzys” jest właśnie jego przejściowość. Kryzys, to rodzaj intensywnego, lecz krótkotrwałego odejścia od normy. Słownik określa go jako „okres przełomu, przesilenie, decydujący zwrot, a także okres załamania”. Czego przełomem i w czym decydującym zwrotem ma być obecna inwazja muzułmanów na Europę? Gdyby przyjąć określenie unijnej urzędniczki za dobrą monetę musiałoby to oznaczać, że mamy do czynienia ze zjawiskiem trwałym, a nie tylko przejściowym załamaniem. Dlaczego więc użyła słowa „kryzys”, a nie „trwały proces”? Prawda jest taka, że za parawanem tego eufemizmu kryje się bezradność, wynikająca między innymi z tak zwanej politycznej poprawności, która sprowadza się do dogmatu, by formułować myśli tak, aby spodobać się wszystkim jednocześnie. To nie tylko brak jakiejkolwiek koncepcji, ale też i niechęć do postawienia diagnozy co do przyczyn dziejących się zdarzeń. Takie podejście jest zawsze kosztowne i zapewne takie dla Europy będzie.
Jak ten „kryzys” wygląda w naturze? Oto komentarz Polaka, przekraczającego kilka dni temu granicę włosko-austriacką. „Ta potężna masa ludzi – przepraszam, że to napiszę – ale to absolutna dzicz… Wulgaryzmy, rzucanie butelkami, głośne okrzyki „Chcemy do Niemiec”. Widziałem, jak otoczyli samochód starszej Włoszki, wyciągnęli ją za włosy z samochodu i chcieli tym samochodem odjechać. Autokar, w którym się znajdowałem z grupą, próbowano rozhuśtać. Rzucano w nas gównem, walili w drzwi, żeby je kierowca otworzył, pluli na szybę. I to ma być pomysł na demografię? Te wielkie, potężne zastępy dzikusów? Wśród nich właściwie nie było kobiet, nie było dzieci – w przeważającej większości byli to młodzi agresywni mężczyźni”. W oficjalnych mediach takich informacji nie znajdziemy, ponieważ są zastępowane ideą humanitaryzmu i miłości człowieka do człowieka. Pani Mogherini, też Włoszka z pochodzenia, uspokaja przy tym, że to tylko „kryzys” i jak można domniemywać, wieczorami przy kawiorze rozmyśla o sposobach jego rozwiązania…
Polskie media naśmiewają się z ostrzeżeń przed inwazją muzułmanów. Jest nas w Europie, powtarzają, ponad pół miliarda ludzi. Nie zaszkodzi nam zastrzyk tych paru milionów „świeżej krwi”. Porównajmy więc potencjał ludnościowy Unii Europejskiej oraz sąsiadującego z nią świata islamu. Jeśli odliczyć już zasiedziałych w Europejskiej Unii muzułmanów w liczbie około 40 milionów, to samych Europejczyków mieszka tam tylko 460 milionów, a nie 500. Pozornie to i tak ogromna, bo ponad dziesięciokrotna przewaga. Tylko nie bierze się pod uwagę pewnego „drobiazgu”: liczby muzułmańskich sąsiadów, dla których – jak podkreślalismy wcześniej Morze Śródziemne przestało być barierą. Samych tylko Arabów jest w najbliższym Europie regionie 353 milionów, a jeśli dodamy niearabskich muzułmanów – Turków (80 mln), Irańczyków (79 mln), Pakistańczyków (182 mln) oraz Afgańczyków i Azerów, to okaże się, że Europa sąsiaduje z olbrzymią masą 726 milionów (!) ludzi o całkowicie odmiennej kulturze i nawykach codzienności. Łącznie z 40 milionami już mieszkającymi w Europie daje to liczbę 766 milionów, czyli niemal dwa razy większą, niż cała chrześcijańska ludność Unii Europejskiej. Czy jesteśmy zatem pewni, że możemy dzisiaj do sprawy podchodzić z lekkością ducha i brakiem niepokoju o przyszłość?
To co się dzieje wokół sprawy muzułmańskiej imigracji może być momentem dla kontynentu przełomowym i to zarówno w dobrym, jak i złym tego słowa znaczeniu. Może prowadzić bowiem do powiekszania się stopnia rozumnej solidarności, ale skończyć sie też rozpadem samej Unii. Rzecz w tym, że jak dotąd, postępowanie europejskich władz nie ma znamion żadnej logiki. Z perspekywy wielkich dziejowych procesów, to żaden zarzut, bo też i w historii ludzkości najważniejsze wydarzenia miały zawsze znamiona chaosu, a nie kontrolowanego ciągu zdarzeń. Dobrze jest jednak rozumieć o co w tym wszystkim chodzi? Inwazja germańskich barbarzyńców na starożytną Europę też rozpoczęła się od poszukiwania przez nich chleba, nie zaś stawiania politycznych żądań. Dopiero bitwa 378 roku, w której zginął cesarz Walens otworzyła drogę kataklizmowi, który zmiótł zachodnią część rzymskiego imperium tak doszczętnie, że zastąpił go na tysiąc lat europejskiem średniowieczem.
Dzisiaj, europejscy politycy pokrywają swój strach wobec faktu, że niewiele z dynamiki tych wydarzeń rozumieją i nie wiedzą jak się do nich odnieść. Niemcy, to prawda, nie przeczą, że wobec starzenia się społeczeństwa potrzebna jest im nowa fala taniej siły roboczej. Problem jednak w tym, że to nie jest zwykła imigracja zarobkowa, lecz przede wszystkim masowa inwazja kulturowa. Trzeba pamiętać, że zgodnie z zasadami islamskiego prawa muzułmanin nie może się asymilować z otoczeniem, w którym przebywa w tym znaczeniu, że przejście na przykład chrześcijaństwo i stanie się częścią społeczeństwa gospodarzy oznacza automatyczny wyrok śmierci. Muzułmanka, która znalazłaby się w Europie, nie może wyjść za mąż za Europejczyka, bo to również wyrok śmierci. Zapełnienie wolnych w Niemczech miejsc pracy muzułmanami, to w dalszych następstwach wielka kulturowa niewiadoma, która może mieć wiele groźnych następstw. Na wszelki wypadek, kłamią więc wszyscy. Kłamią media, ukrywając fakty co do prawdziwych motywów migracji muzułmanów, kłamią rzekomi uchodźcy, ponieważ w większości nimi nie są, będąc młodymi ludźmi szukającymi swego miejsca na ziemi. Kłamią publicyści i dziennikarze, nazywając ich uchodźcami, chociaż z punktu widzenia ich prawdziwych motywacji, są bardziej „przychodźcami” oczekującymi lepszego życia, niż prawdziwymi wygnańcami z krajów pochodzenia. Kłamią europejscy politycy, przekonując, że nic niezwykłego się nie dzieje i że to tylko przejściowy „kryzys”, a jeśli tylko okażemy dobre serce oraz imigrantom pomożemy, wszystko powróci do normy. Ludzie jednak mają słuszne przeczucie, że to do normy nie wróci i nic już w Europie nie będzie jak dawniej.
świetny tekst. Dzięki!
Boi się pan już bardzo, że Polska nię będzie homogeniczna?
Znajomy pracuje w firmie budowlanej, która dostała zlecenie na budowę supermarketu w jednym z biedniejszych muzułmańskich krajów, wysłano tam 18 pracowników z Polski. Przed samym zakończeniem ramadanu dostali przymusowy miesięczny urlop, bo jak sam zleceniodawca szczerze przyznał, to jest po prostu okres wycinki białych ludzi, tak bez powodu, dla zabawy, żeby odreagować (swoją drogą- zabawa w zabijanie…), a i tak w normlane dni pracy mieli ogólny zakaz oddalania się od placu budowy/swoich kwater, a jeśli już do jakiegoś sklepu trzeba było iść, czy coś, to tylko w dzień, w dużej grupie, specjalnym stroju i na chwilę; długa broda mile widziana.
Także… mniej-więcej takie pojęcie asymilacji i akceptacji odmienności mają w głowach Ci ludzie: Nie swój- to kosa. Turecki napływ na Niemcy mógł się opłacać, bo Turcy na ogół pracują, zobaczymy jak będzie w tym przypadku… Do którego roku te koczownicze niemowlaczki będą ssać „mleko” z niemieckiego cyca i czy się w ogóle tego oduczą.