Siergiej Witte, zmarły 15 marca 1915 roku hrabia i polityk, minister finansów w latach 1892-1903 i premier rosyjskiego rządu w okresie rewolucji 1905 roku tak oto podsumował w swoich wspomnieniach kwintesencję rosyjskości: „Co tak naprawdę podtrzymywało imperium rosyjskie? Nie tylko głównie, ale wyłącznie wojsko. Kto stworzył Cesarstwo Rosyjskie, przekształcając na wpół azjatyckie carstwo moskiewskie w najbardziej wpływowe, najbardziej dominujące, największe mocarstwo Europy? Tylko siła wojskowych bagnetów. Świat chylił czoła nie przed naszą kulturą, nie przed nasza zbiurokratyzowaną Cerkwią, nie przed naszym bogactwem i pomyślnością. Chylił czoła przed naszą potęgą”. Słowa Wittego mogłyby nie być dzisiaj warte uwagi, choćby ze względu na to, że padły przed ponad stu laty, gdyby nie to, że są wciąż użyteczne dla zrozumienia dzisiejszego postępowania Moskwy. Świadczą też o tym, że Rosja od samych swoich początków ulegała i wciąż ulega utopijnej ułudzie, że do stania się światową potęgą wystarczą same tylko bagnety i nic więcej – żadna wspólnota spajająca mieszkańców wokół idei Ojczyzny, żaden rodzaj wyższej kultury ni znamion rozwiniętej cywilizacji. W rezultacie, Rosja jest jedyną wielką przestrzenią świata nie uformowaną w ostateczny kształt, albowiem nie posiada ani jej pełnej treści ani też wymaganej kompleksowości. Co więcej, przez pięćset lat istnienia przekonanie o tym, że do mocarstwowości wystarcza tylko odpowiednia liczba bagnetów zawsze sprowadzało się do niewybrednej maksymy: „jeśli się nie będą ciebie bali, to się będą z ciebie śmiali”. Dzisiaj, rosyjskie władze dążą za wszelką cenę, aby tę pozycję odzyskać i do tego w podobnie zbrojny sposób, nie bacząc na to, że czasy się zmieniły i sama tylko siła bagnetów nie wystarcza by osiągnąć trwale jakokolwiek międzynarody cel, przy czym wcale to już nie chroni przed śmiesznością. Skłania to tez do domniemania, że przed Rosją i Rosjanami rysuje się ponura przyszłość. W historii ludzkości, społeczne konstrukcje państw mających znamiona utopii bywały różnorodne. Jej rosyjska formuła ma tak wiele cech szczególnego rodzaju utopii, że warto się nad tym zastanowić głębiej.
W języku potocznym słowo „utopia” to coś znacznie więcej, niż władza wywoływana strachem. Jego konotacja znaczeniowa jest raczej idealistyczna, a nie militarystyczna. Wedle definicji tego pojęcia, to projekt albo zamierzenie utworzenia idealnego i pozbawionego wad ustroju, który miałby opierać się na trzech filarach: sprawiedliwości, solidarności oraz równości wszystkich jego uczestników. W tradycji historycznej utrwaliło się uznawanie za utopię wszelkie społeczne konstrukcje zmierzające do stworzenia ustroju bez wad i słabości, który istnieć może tylko jako swoista fikcja w wyobraźni ludzi, ale nigdy w rzeczywistości. Termin pochodzi od tytułu książki Utopia, opblikowanej w 1516 roku przez Thomasa More’a (Tomasza Morusa), szesnastowiecznego angielskiego myśliciela, pisarza i polityka, członka Izby Lordów i królewskiego kanclerza, skazanego na koniec na ścięcie za zbytnią niezależność poglądów. Autor miał szczere przekonanie o możliwości wprowadzenia jego koncepcji w życie i wcale nie uważał jej za utopijną w dzisiejszym znaczeniu słowa. Ustrój jego Utopii, to socjalizm drobnych producentów, rolników i rzemieślników. Tomasz Morus uważał szerszą działalność przemysłową za zło. W stworzonym w jego wyobraźni ustroju wszyscy pracują, lecz tylko sześć godzin dziennie, żyją skromnie, żywią się tak samo i ubierają jednakowo. Ponad wszystko, cenią sobie czystość i moralność, a cudzołóstwo karane jest śmiercią. W zasadzie, ludzie są wolni, ponieważ niewolnikami są tylko wojenni jeńcy. Ustrój jest hierarchiczny, ale swoiście demokratyczny. W społecznej piramidzie najważniejsza jest rodzina, a demokracja polega na tym, że każde trzydzieści rodzin wybiera jednego przedstawiciela, a nad zespołami takich „trzydziestek” miałby czuwać przełożony (protofilarcha). Sam szczyt należy do władcy, którego rola nie jest jednak jasna. Prawa w takim państwie miałyby być nieliczne i proste. Panować powinna tolerancja religijna, bo religii jest tam kilka, chociaż ateizm surowo zabroniony. Kapłanów, którzy, nie posiadaliby żadnych przywilejów nie obowiązywałby jednak celibat i wybierani byliby przez samych wiernych.
Po przestudiowaniu cywilizacji islamu (Islam jako system społeczno-gospodarczy, Warszawa 2012) narzuca mi się skojarzenie, że marzenia angielskiego utopisty są w gruncie rzeczy bliskie realizacji w społeczeństwach muzułmanów i może dlatego świat ma tak wielkie z nimi problemy, bo też i islam – w swej domniemanej doskonałości – stał się przy tworem zupełnie niereformowalnym, okazując się przy tym ustrojem niebezpiecznym dla reszty ludzkości.
Z całą pewnością, konstrukcją zatrącającą o utopijne koncepcje był również komunizm, ale i sama przedkomunistyczna Rosja przez całe pięćset lat istnienia żyła w przekonaniu, że reprezentuje ustrój zbliżony do ideału, tyle, że był on zdefiniowany na szczególny sposób, a niektórzy jej mieszkańcy wyłączeni z pełni praw niedostępnych dla nich z samej istoty ich „nierosyjskości”. Na przykład, dla Polaków oczekujących na obdarowanie ich jakiegoś rodzaju autonomią w następstwie klęski Rosja w wojnie krymskiej, car Aleksander II miał w czasie wizyty w Warszawie w 1856 roku do powiedzenia tylko jedno: „żadnych marzeń panowie, żadnych marzeń!”, Nie przeszkadzało mu to uznawać kraj, którym rządził za rodzaj raju na ziemi. Jak skomentował to historyk – „liberalny” i „proeuropejski” car Aleksander II w stosunku do Polaków zamierzał pozostać wschodnim despotycznym władcą”, ale też nie przeszkadzało mu to uważać Rosji za państwo na swój sposób idealne. W jego rozumieniu, Polakom wolność nie należała się z powodu ich ustawicznych buntów i powstań. Nie miał jednak nic przeciwko liberalizacji ustroju rosyjskich Inflant (Estonia i Łotwa), czy Finlandii. Bo też i wedle niego prawdziwy raj, to sprawiedliwe „każdemu według zasług”, a w jego mniemaniu Polacy przestrzeni rosyjskich ideałów żadnych zasług nie mieli.
Pogląd na perspektywę zbliżania się przez mieszkańców globu do swego rodzaju raju sformułował amerykański politolog Francis Fukuyama w ramach głośnej przed ćwierćwieczem wizji, że oto świat zbliża się do sytuacji swoistej obfitości wolności i swobody działania oraz wchodzi w przestrzeń końca własnej historii. Miałaby ona polegać na tym, że nie będą już zdarzać się wielkie wydarzenia w rodzaju wojen czy rewolucji, a sam świat będzie dążył do coraz większej równowagi. Fukuyama sformułował tezę, iż proces historyczny – w sensie tworzenia nowych jakości – zakończył się wraz z upadkiem komunizmu, czyli systemu państw innej utopii, nazywanej „realnym socjalizmem” oraz przyjęciem przez większość krajów zasad liberalnej demokracji. Ona sama, a także rynkowy porządek gospodarczy mają być najdoskonalszym z możliwych systemów politycznych. Jego niepełna idealność polegać miałaby tylko na tym, że chociaż można go stale poprawiać wraz z doskonaleniem się człowieczeństwa oraz jednostki ludzkiej, to jednak sama demokratyczna i liberalna istota pozostanie już bez zmian. Można to określić właśnie mianem „końca historii” w tym znaczeniu, że będzie ona jakoś toczyć się dalej, ale nic tak naprawdę nowego w tej przestrzeni się nie wydarzy. W ówczesnym (rzecz ukazała się przed ćwierćwieczem) przekonaniu Fukuyamy, współczesna demokracja jest już tylko niegroźnym zbiorem politycznych instytucji powołanych do obrony uniwersalnych praw ludzi uświęconych zapisami Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Istotą procesu miałby też stać się rozwój mechanizmu osłabiania siły państwa na rzecz kontrolnych uprawnień obywateli jako jedynej formy legitymizacji rządów. Ten niegdysiejszy (autor dziś tego poglądu już nie podtrzymuje) „koniec historii”, to więc nie tyle fizyczny koniec świata, ile moment jego dotarcia do poziomu, poza którym już nie będzie niczego nowego, a rozwój systemu sprowadzi się tylko do jego doskonalenia. W tym rozumieniu, świat zmieni się o tyle, na ile ustrojowa konstrukcja będzie stawać się coraz bardziej wysublimowana.
Od przepowiedni Fukuyamy minęło dwadzieścia pięć lat, ale zdążyły ugruntować się już dwie wielkie przestrzenie – Rosji oraz świata islamu – które najwyraźniej zdążają w przeciwnym kierunku niż przepowiedziany przez niego „koniec historii”. Wszystko pcha je raczej do „czołowego zderzenia” z resztą świata, aniżeli do włączenia się w nurt demokratycznych przemian. Kwestią przyszłości islamu zajmiemy się osobno. Zastanowimy się nad fenomenem rosyjskości – podobnym i jednocześnie głęboko od tego ostatniego odmiennym.
W połowie lipca 2015 roku media doniosły, że między innymi w następstwie zachodniego embarga, spadku cen ropy naftowej i gazu oraz głębokiej dewaluacji rubla, już dwadzieścia milionów Rosjan, czyli ponad piętnaście procent społeczeństwa, żyje w warunkach skrajnego ubóstwa. Od takich warunków droga do utopijnego raju jest tak samo daleka jak do demokratycznego „końca historii”. Rosyjska emigrantka Irina Pawłowa komentuje to w ten sposób, że w swojej społecznej rzeczywistości Rosja całkowicie odstaje od wizji Fukuyamy w tym znaczeniu, że doświadcza właśnie swoistej odwrotności tego „końca historii”, który okazuje się być ani rajem, ani też przystanią liberalnej demokracji, ale zdążaniem do jakiegoś rodzaju katastrofy. Ewoluuje bowiem w kierunku ostatecznego załamania nadziei na włączenie kraju w główny nurt światowych oraz ku jakiegoś rodzaju końcowi poprzez hołdowanie „zniewoleniu społeczeństwa, prowadzącemu do dalszej jego degradacji, niebezpiecznej przy tym zarówno dla niej samej, jak i dla całego świata. Zachód – dodaje autorka tych słów – „zaledwie zaczyna rozumieć powagę problemu, który obecna Rosja przynosi światu”. Groźba polegać miałaby na tym, że jeśli jego reszta będzie podążać ku coraz doskonalszym stosunkom międzyludzkim, to jednak Rosja zapewne pójdzie w kierunku przeciwnym. Taki zwrot nieuchronnie prowadzi do starcia, w którym ta ostatnia wcale nie jest bez szans (przynajmniej na początku) ze względu na zupełny brak przygotowania ze strony Zachodu. Może tak być też i z tej przyczyny, że poza samą tylko retoryką, nie tylko nie kwapi się on do podjęcia kroków mogących naprawdę zaszkodzić Putinowi, lecz podejmuje takie, które „jedynie wzmacniają jego pozycję w oczach ludności”. Wygląda na to, że Zachód nie potrafi wyobrazić sobie własnego życia bez takiej Rosji jaką zna, a projekt stworzenia jednej, olbrzymiej strefy ekonomiczno-kulturowej rozciągającej się od portugalskiej Lizbony po rosyjski Władywostok nigdy nie poszedł do kosza.
- Pawłowa zauważa również, że w tego rodzaju sytuacji „najważniejsze staje się odnalezienie ‘klucza’ prowadzącego do zmiany polityki obecnych rosyjskich władz, podważenia stalinowskiej tożsamości kraju i unicestwienia obrazu świata, który Kreml usiłuje utworzyć”. Niestety, dodaje, analitycy zachodni dali się urzec myśli, że Rosja od 1991 roku jest już na właściwej ścieżce. To przekonanie uległo pewnemu zachwianiu w związku dojściem Putina do władzy oraz w następstwie wojny czeczeńskiej i obecnej wojny z Ukrainą, jednakże świat Zachodu wciąż nie zdaje sobie sprawy z tego, że problem tożsamości współczesnej Rosji ma głębsze korzenie, niż same tylko losy pierestrojki. Od czasów założyciela imperium – Iwana Groźnego, istotą „rosyjskości” była niezmiennie niepodważalna i trwała wyższość interesu państwa, rozumianego jako jego biurokracja, nad interesem mieszkańców, co jest akurat zupełną odwrotnością idei liberalnej demokracji zachodniego typu. Dlatego, zdaniem Pawłowej, zachodni specjaliści łatwo dali się zwieść pozorowi sądząc, że pierestrojka, to po prostu proces przejmowania przez Rosję zachodnich wartości demokratycznych, nie zaś dokładnie zaplanowany kamuflaż, mający na celu skanalizowanie energii mieszkańców tam, gdzie potrzebują tego dawne sowieckie służby specjalne, które starają się odnaleźć w zupełnie nowych warunkach współczesnego świata. Obecne postępowanie Putina staje się bardziej zrozumiałe, jeśli popatrzymy na nie w takim właśnie świetle. Zamiast ryzykować utratę władzy i apanaży grożące dawnej sowieckiej elicie w ramach zasad demokratycznej rotacji, znacznie bezpieczniejsza jest dla nich sytuacja, kiedy KGB oraz inne służby specjalne przestają być służbą dla państwa, lecz powracają do ich tradycyjnej roli wzorowanej na czasach dawnej Rosji carskiej stając się po prostu samym państwem i jego biurokracją. Kiedyś jeszcze stał nad nimi wszechmocny car, dzisiaj w jego miejscu nie ma nikogo, bo też i Władimir Putin nie jest carem, lecz człowiekiem, który ze służb specjalnych się wyłonił i rządzie w ich imieniu. Tak zorganizowany kraj może stać się dla świata groźny z tej przyczyny, że doświadczenie historyczne Rosjan sprowadza się do przekonania, że tylko taki rodzaj Rosji jest trwały, której sąsiedzi się boją, a jej własna ludność stale zajęta wojennym pogotowiem nie ma czasu na zastanawianie się nad swoim losem. Koresponduje to z inną, utrwaloną w historii tego kraju tradycją, że oto pojęcie obywatelstwa nigdy nie doczekało się tam uznania. To, czego władza wymagała od Rosjanina nie wiązało się z jego obywatelskim poczuciem obowiązku względem kraju oraz innych mieszkańców kraju, ale było zależnością pionową – od władzy nieodmiennie ucieleśnianej w osobie władcy i jego biurokracji. Jak zauważył w swoich wspomnieniach cytowany Siergiej Witte: „w przysiędze wojskowej, którą ponawiano po zgonie każdego władcy, jako że składana była na wierność jego osobie, cesarz występuje jako samowładca, o ojczyźnie zaś nie wspomina się ani słowem. Zadaniem wojska było zabezpieczenie „interesów Jego Cesarskiej Mości” oraz praw i przywilejów należnych Najwyższemu Samodzierżawiu, Potędze i Władzy Jego Cesarskiej Mości”. Przysięga po prostu traktowała państwo jako domenę cesarza: wspominała o państwie tylko raz, pospołu z carem, a ponadto w kontekście zakładającym tożsamość interesów”.
Wedle definicji samego pojęcia „ojczyzna”, obywateli łączy z nią pozytywna więź emocjonalna, uprawniająca do pisania słowa z wielkiej litery – „Ojczyzna”, co ma podkreślić szacunek jakim jest otaczana.
Społeczeństwa Zachodu są jednak w sobie tak zadufane, że patrzą na resztę świata przez okulary własnej kultury i sobie znanych wartości. Nie zauważają tego, że w rosyjskiej strefie kulturowej słowo „ojczyzna” jest używana rzadko i z niejaką trudnością. Oto pierwsza zwrotka rosyjskiego hymnu:
„Rosja to nasze święte mocarstwo,
Rosja to ukochany nasz kraj.
Potężna siła woli, wielka chwała
Są twoją własnością po wsze czasy!”
Charakterystyczne, że w pierwszym zdaniu hymnu w miejscu słowa „ojczyzna” znajdują się słowa o „świętym mocarstwie” oraz „potężnej sile woli”, a miłość jawi się jako uczucie do ukochanego kraju – Rosji, ale nie nazwanego ojczyzną. W drugiej zwrotce pojawia się również nie jako słowo o własnym znaczeniu, lecz tylko jako „ojczysta ziemia”:
„Od mórz południowych do polarnej krainy
Rozciągnęły się nasze lasy i pola.
Tyś jedna na świecie! Jedynaś ty taka,
Chroniona przez Boga ojczysta ziemio!”
Słowo „ojczyzna” pojawia się jeszcze w refrenie, ale odniesione jest nie tyle, jak w krajach Europy – do symboliki narodu i jego państwa, ale zostaje zdefiniowana jako „związek bratnich narodów” oraz „ludowa mądrość dana od przodków”.
„Chwała Ci, nasza wolna Ojczyzno,
Prastary związku bratnich narodów,
Ludowa mądrości dana przez przodków!
Chwała ci, kraju! Jesteśmy z ciebie dumni!”
Specyficznego smaku nabiera w tym kontekście informacja, że jedna zwrotka tekstu przygotowywanego jako hymn Rosji już po upadku ZSRR została ostatecznie odrzucona i nie weszła w jego skład. Można domniemywać, że została nie została akceptowana właśnie z tej przyczyny, że określenie „Ojczyzna” było nazbyt jednoznaczne, wiążąc je przy tym ze wspólnotą symboli, a przede wszystkim z „trójkolorową flagą”.
„Rosyjski orzeł unosi się wysoko
Jego potężne skrzydła rozpościerają się nad nami
Trójkolorowy symbol Ojczyzny
Prowadzi narody Rosji do zwycięstwa”
Nie sposób byłoby wyjaśnić w jaki to sposób „rosyjski orzeł”, który „unosi się wysoko” może prowadzić „narody Rosji do zwycięstwa”? Zresztą, jakiego zwycięstwa? Rosyjski orzeł jest tu tylko jeden, a narodów Rosji wiele i od razu nasuwa się pytanie o powód, dla którego inne „narody Rosji” swojego własnego orła mieć nie mogą. Okazało się to przy tym nazbyt daleko idącym skojarzeniem z „tricolorem” Rewolucji Francuskiej, która na swoich sztandarach niosła hasła „wolności, równości i braterstwa”, ale odnosiła je tylko do narodu francuskiego, nie zaś do mieszkańców francuskiego imperium. Uznano to za zbyt ryzykowne jak na kraj o tak wielonarodowej i wielokulturowej tradycji. Tyle, że sama wielokulturowość oznacza, że nie można do całego kraju przypisać tylko tej jednej narodowości, rosyjskiej. Oznacza to również akceptację faktycznego braku tożsamości Rosji jako ojczyzny wszystkich jej mieszkańców. Przyjęty w 2000 roku nowy tekst hymnu mówi już tylko o zaletach ojczyzny, czyli Rosji „rozległej i wspaniałej”, która powierzona została przez Boga wszystkim pokoleniom. Dosyć to enigmatyczne przesłanie.
Jest prawdą, że Rosja jest tworem szczególnym w skali światowej. Położona pomiędzy Europą i przestrzenią o czysto azjatyckich cechach (Chiny, Mongolia, Japonia, świat islamu) nigdy nie stała się czymś o wyraźnej tożsamości kulturowej. Zawsze pozostała tworem zarówno świeżym, jak i nie dookreślonym. Jej problemem było też i to, że – aczkolwiek sama Moskwa stanowiła kiedyś najbardziej na wschód wysuniętą rubież kijowskiej Rusi – to realny z nią kontakt utraciła wraz z XIII-wiecznym najazdem mongolskim. Tak, jak Moskale stali się w Azji jej zachodnią rubieżą, tak Mongołowie stanowili najbardziej na zachód wysuniętą forpocztę samej azjatyckości. Z tego swoistego mariażu powstał twór ze swej natury nietrwały, ponieważ – jak sformułował to kiedyś Feliks Koneczny – „nie można być cywilizowanym na dwa sposoby”. Przekleństwem Rosji stała się jednak taka właśnie konieczność w postaci wiecznej dwoistości. Nigdy nie posiadła dawnej tożsamości europejskiej Rusi, ani też cech z gruntu azjatyckich Chin. Do Europy odczuwała obcość powiązaną z kompleksem niższości, w stosunku do Chin, ta sama obcość emanowała „europejskim” poczuciem wyższości. Zaprowadziło to ją w ślepy zaułek kulturowej chwiejności. Starając się jednak mimo wszystko być się tworem „cywilizowanym na dwa sposoby” – nigdy nie stała się ani częścią Europy, ani też Azji. To przekleństwo prześladuje ją do dzisiaj. Nakładając to na samą historię Rosji, da się zaobserwować jej ustawiczne miotanie się pomiędzy Wschodem i Zachodem i to praktycznie od samych początków jej odrębności od dawnej Rusi Kijowskiej, czyli od czasów Iwana Groźnego.
Konkluzja jest oto taka, że żaden z wielkich przełomów dokonujących się w państwie moskiewskim i później – w rosyjskim, nie miał wiele wspólnego z wartościami powszechnie uznawanymi za europejskie, ale też nie posiadał walorów kulturowego wyrafinowania dostrzegalnych w historii Chin, Indii, czy Japonii. Nie będąc ani europejską, ani dostatecznie azjatycką, Rosja zawsze pozostawała prostacką z obu punktów widzenia. W ramach tej konstatacji oraz mentalno-kulturowego pomieszania przestaje być zaskoczeniem, że „niewielu specjalistów jest skłonnych przyznać – pisze w tym kontekście Pawłowa – że pierestrojka była operacją zaplanowaną przez KGB i skierowaną na przejęcie władzy nad sprywatyzowaną własnością państwową”, a wydarzenia sierpnia 1991 roku nie były dążeniem do demokratycznej rewolucji, lecz dobrze przemyślaną operacją mającą na celu skanalizowanie masowego entuzjazmu związanego z odnową i nadziejami na reformy w kierunku oczekiwanym przez służby specjalne. „Dzisiaj – dodaje – prawdziwa polityka Kremla, to zestaw operacji specjalnych”, lecz żeby to zrozumieć „należy uczynić to, czego zachodni specjaliści robić nie chcą: rozpoznać ścieżki, którymi podąża Kreml dla odtworzenia stalinowskiego modelu władzy”. Nie było to, jak spodziewał się Zachód, systemowe zerwanie z azjatycką przeszłością i ostateczny dryf ku europeizacji, lecz przeciwnie – kolejna próba odnalezienia dla siebie tej dwoistości miejsca zajmowanego w cywilizacyjnej przestrzeni pomiędzy Wschodem a Zachodem od samych początków państwowości.
Wszystko to wyjaśnia też i to, że Putin oraz jego pseudoimperialna polityka znalazła tak wielkie poparcie wśród wyedukowanych Rosjan, a nie tylko pośród prostego ludu. Brak wyrazistej tożsamości kulturowej rodzi bowiem niepewność, że oto rozwój wypadków – przy braku optymizmu co do przyszłości – prowadzi do chaosu i zachwiania tego, co było zawsze najważniejszym zwornikiem „rosyjskości”, to jest powszechnego uznania jej mocarstwowej pozycji w polityce zagranicznej. Wielu inteligentów, akceptuje argument Kremla, że na Ukrainie Rosja nie walczy z Ukraińcami, ale w istocie – z Amerykanami. Wtedy, dla wielu z nich, Putin okazuje się mniejszym złem niż amerykańskie zagrożenie. Tym sposobem – twierdzi Pawłowa – wszyscy Rosjanie zostają zjednoczeni wspólnotą celu w postaci „fundamentalnego osłabienia Zachodu, a przede wszystkim Stanów Zjednoczonych, po to by poszerzyć rosyjskie wpływy zagranicą i uczynić Rosję jak kiedyś światowym centrum antyzachodnich sił”. Są zjednoczeni wokół celu w postaci dążenia do osłabienia Zachodu, a przede wszystkim Stanów Zjednoczonych. Dla jego osiągnięcia, moskiewska propaganda nie zamierza rewitalizować swego rodzaju „łagodnej” sowieckiej antyzachodniości z okresu po śmierci Stalina, ale przeciwnie – powraca do argumentacji czasów samego stalinizmu. „Dzisiaj – dodaje Pawłowa – jest dostrzegalny sposób, w jaki Kreml oraz jego informacyjna awangarda przedstawia problem Ukrainy tylko jako kwestię ‘faszystowskiej junty’ oraz rodzaj jego walki z nazistowskim zagrożeniem”.
Inna rosyjska dziennikarka Irina Kiriłowa, na stronie internetowej Snob.ru, sugeruje, że rosyjscy inteligenci wspierają Putina nie dlatego, że popierają jego imperializm, ale czynią tak ze strachu przed destabilizacją. W ich „rosyjskiej świadomości” dominuje przekonanie, że oto „kraj jest otoczony przez wrogów i jakiekolwiek osłabienie władzy centralnej prowadzi do unicestwienia go przez nieprzyjaciół Rosji”. Jeśli więc nawet uważają, że Putin w swojej polityce błądzi, to nie należy dążyć do zastąpienia go kimkokolwiek innym ze względu na warunki o wojennym charakterze, nie bacząc na to, że nawet jeśli takie zjawisko daje się dostrzec, to jest to następstwo agresywnej polityki Rosji, a nie jest jego przyczyną.
Drugim problemem jest szczególny sposób widzenia świata przez edukowanych Rosjan, nawet tych, którzy aktywnie uczestniczyli w pierestrojce. Motywem inteligencji, nawet tej jak na rosyjskie warunki pod wieloma względami liberalnej, jest w gruncie rzeczy marzenie o przywróceniu w jakiejś formie ponadnarodowego tworu w rodzaju Związku Radzieckiego. Kiriłowa zauważa, że da się to wyjaśnić. Skoro dzisiejsze władze nie oferują żadnej wizji przyszłości, inteligentom pozostaje ucieczka do zmitologizowanej przeszłości. Ten rodzaj społecznej wyobraźni jest celowo podtrzymywany przez Kreml. Wielu Rosjan jest przekonanych, że restauracja ZSRR jest możliwa, tyle, że ma to bardziej formę przeczucia, niż konkretnego programu. To z tej przyczyny aneksja Krymu została przyjęta z tak wielkim entuzjazmem jako krok w oczekiwanym kierunku, prowadzący do przypomnienia obrazu Związku Radzieckiego jako odmiany Rosji tak potężnej, że wolnej agresji z jakiejkolwiek strony.
Trzeci element układanki, to tradycja, w ramach której rosyjska inteligencja zawsze uznawała za trudne, czy nawet wręcz niemożliwe oddzielenie własnych indywidualnych emocji od ich identyfikacji z polityką zagraniczną imperialnego państwa. „Nie jest to tylko – zauważa Kiriłłowa – rezultat typowej ‘imperialnej świadomości’, ale w najogólniejszym sensie wyraża się poczuciem, że rosyjskość polegała zawsze na tym aby narodowe emocje były związane z państwem i jego strukturami, a nie z samą tylko etnicznością Rosjan”. Dowodzi, że przyczyną tej sytuacji jest pewna cecha tego społeczeństwa w postaci silnej atomizacji mieszkańców. Między Rosjaninem a jego państwem nie ma nic, nie istnieje żadna zapora, ani przegroda. „Zwykły człowiek doskonale rozumie własną niemożność wpływania na wydarzenia, ponieważ w tej ‘walce tytanów’ zwykła osoba jest bezbronna i tej bezbronności świadoma”, a rosyjskie państwo zawsze potrafiło wykorzystać fakt, że wykształceni Rosjanie są dotknięci tego rodzaju świadomością w znacznie większym stopniu niż reszta mieszkańców kraju. Nie idzie o usprawiedliwienie zjawiska, ponieważ ludzie wykształceni nie mają zwyczaju wierzyć w cokolwiek, lecz „wierzą tylko w to, w co wierzyć chcą”.
Według autorki tych słów, kryje się za tym inna ważna kwestia. Za umiejętnością podtrzymywania bezbronności własnego społeczeństwa i jej wykorzystywania jako instrumentu władczej biurokracji podąża również znakomita umiejętność zrozumienia mentalności ludzi Zachodu, a w szczególności jego słabych stron w postaci tendencji do widzenia reszty świata jako rodzaju repliki własnych wartości. To z tej przyczyny moskiewscy propagandziści nie obawiają się Zachodu w żadnej mierze, bo też i rozumieją, że w gruncie rzeczy nie mają powodów do obaw. Tyle, że istotą jest odmienne spojrzenie na te same wydarzenia. Z punktu widzenia Zachodu, po roku 1991 nastąpił proces „cywilizowania Rosji”. Rosyjski pogląd na te same wydarzenia jest inny, a jej propagandziści oceniają je jako antyzachodnie przegrupowanie sił oraz zwarcie szeregów w celu dalszej z nim walki. Wszystko to nie wróży dobrze europejskiemu pokojowi, ale też źle wróży samej Rosji. Jak długo, wobec widocznej degrengolady społeczno-gospodarczej będzie ją stać na markowanie, że wziąż jest supermocarstwem? Pięć, czy dziesięć lat? Ten horyzont „możności” łączy się przecież z narastającą jej niemożnościa udawania kogoś, kim nie jest. Co więc pojawi się w miejscu Rosji, kiedy już Rosji nie będzie?
W świetle prowadzenia Petru przez Pro Civili {Paweł Rabiej} czyli WSI, Petru ewidentnie reprezentuje Wschód. Biorąc pod uwagę proamerykańskość Kaczyńskiego – ewidentnie reprezentuje on Zachód.