POLITYCZNY FRAUCYMER,  CZYLI „BIAŁY KOGUT NA TLE NERWOWYM”

GodloStanisław Tym zauważył, że po wystąpieniu senatora Koguta w obronie życia poczętego i jego tyradzie przeciwko zapłodnieniu in vitro, spodziewać się można wniosku o zmianę narodowego godła z Orła Białego na tle królewskiej purpury na „białego koguta na tle nerwowym”. Prawda, że wiara w intelektualne kwalifikacje senatora nie jest przymusowa, ale gwałtowność emocji jego niedawnej tyrady można uznać za swoiste znamię czasu. Nadchodzi Polska, w której społeczno-polityczny prym wieść będą raczej koguty niż orły. Więcej, sądząc po aktywności pretendentek do władzy, barwa kogucia może być zastąpiona kurzą bielą i to wcale nie z powodu zwykłej kury domowej, lecz ptaka o niemałym poziomie bojowości. Jak czkawka odbija nam się echo sławionych kiedyś wielkich przewrotów społecznych symbolizowanych pieśnią rewolucjonistów, że są oto w stanie zapanować nad przyszłością ludzkości, uczynić ją lepszą i bardziej godną człowieczeństwa pod warunkiem, że otrzymają dożywotni monopol na władzę. Potem, my im już nie będziemy potrzebni do niczego, poza pomocą w recytacji wzniosłych wersetów. Czy ci bojowcy będą przychodzili do nas z lewa, czy z prawa, to jest już bez znaczenia. Większość apanaży związanych z posiadaniem władzy i tak przejdzie w ich ręce i znajdzie się poza kontrolą reszty społeczeństwa. Przypomnijny więc słowa pieśni wysławiającej kiedyś taki stan rzeczy:

Wyklęty, powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód,
Myśl nowa blaski promiennymi, powiedzie nas na bój, na trud!
Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata, przed ciosem niechaj tyran drży!
Ruszymy z posad bryłę świata, dziś niczym, jutro wszystkim my!

 

            Rzecz w tym, że przemiany konieczne i trwałe nie przychodzą znikąd i wcale nie rodzą się w głowach ideologów, ani też nie pojawiają się nagle i bez zapowiedzi. Stają się trwałe dopiero wtedy, gdy powstają w zgodzie z naturą społeczeństwa. Są też i śmiesznie nietrwałe, kiedy są tylko odbiciem żądnych władzy politków. Rzecz najdziwniejsza, że osobami, które zapowiadają, że niebawem „ruszą z posad bryłę świata”, są teraz kobiety, których gatunkowa natura jest raczej pokojowa, koncyliacyjna, mniej „kogucia”, a bardziej „kurza”. Teraz jednak wydają się markować, że nie spoczną, póki twardym bojem nie uwolnią ludu od jego ciemiężców. Jedną z nich jest Beata Szydło i jej polityczne zaplecze. Drugą stała się Ewa Kopacz ze swoim fraucymerem. Stanęliśmy w obliczu prących ku zderzeniu dwóch „damskich fal”. Używając dawnej politycznej nomenklatury, jedna z nich – to perspektywa zmiany „rewolucyjnej” i natychmiastowej symbolizowana przez Szydło, druga ma bardziej zachowaczą formę zmian powolnych a jej twarzą stała się Kopacz. Rzecz byłaby zabawna, gdyby nie to, że wszystko dzieje się wbrew logice i mechanizmom prawdziwych przemian. Obie panie nie sprawiają zresztą wrażenia, że istotnie mają rewolucyjną naturę i radykalizm we krwi, lecz raczej je markują na użytek swego politycznego zaplecza. Tak więc, czekające nas wydarzenia, to nie zwyczajne zderzenie dwóch politycznych osobowości płci żeńskiej. Te przepychanki do władzy mają w tle raczej smętny proces zanikania najważniejszej dotąd społecznej warstwy, czyli polskiej inteligencji, rozłamującej się ostatecznie na dwie bezlitośnie zwalczające się opcje. Nie wydarzyło się to w naszej historii nigdy dotąd. Przez ostatnie półtora stulecia, inteligencja wydawała się być trwale tożsama z misją niesienia ludowi „kagańca oświaty”. Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Zmieniło się to, bo – jak zauważył Rafał Ziemkiewicz – polski inteligent jest wyjątkowym konformistą. Owszem, uwielbia mieć własne zdanie, ale pod warunkiem, że jest to zdanie podzielane przez wszystkich innych. Z przejęciem powtarza więc obiegowe banały i nawet nie przyjdzie mu do głowy, aby zadać jakieś pytanie. Uwielbia chodzić w nogę, być w masie, po słusznej stronie i śpiewać w chórze”.To pogląd wyrażony przed jedenastu laty. Od tego czasu sprawa uległa znacznej komplikacji, bo też i obie postinteligenckie grupy polityków są głęboko przekonane, że to właśnie po ich stronie znalazła się ta jedyna racja.  Kiedyś, istotą wspólnotowości było przekonanie, że „bycie inteligentem” wiąże się z wykonywaniem pewnej misji. Teraz, inteligenckie niedobitki stanęły przed koniecznością opowiedzenia się po jednej ze zwalczających się na śmierć i życie „oczywistych słuszności”. Nikt nie zwraca już uwagi na kultywowaną kiedyś wspólnotę wartości. Inteligencki honor znalazł się w zaniku, a dozwolone są wszystkie chwyty, nawet brudne. Atmosfera jest taka, że zewsząd słyszy się wyrazy złości, wściekłości i oburzenia na otoczenie, pobudzające do oczekiwania na jakiegoś rodzaju głęboką i radykalną zmianę odmieniającą los tych z poczuciem krzywdy. W historii ludzkości to żadna nowość. Każda wielka formacja społeczna przekształcała się w kolejną za pomocą podobnego mechanizmu mentalnej rewolty. W ramach tych wszystkich wielkich przemian, nowy system nie wypełniał zwykle zamiarów ich inicjatorów, a zupełnie niespodziewanie przynosił korzyści nowym grupom społecznym. W tego rodzaju okolicznościach ludzie do których los się uśmiechnął stają się szczególnie znienawidzeni przez mniej fortunne otoczenie. Ci, którzy czują się wciąż „niczym” pomimo głębokich przemian, marzą już tylko o tym, aby jutro „stać się wszystkim” i odegrać się na „tamtych” za swoje mniej lub bardziej prawdziwe upokorzenie. I to za wszelką cenę. Na tym opiera się działanie omawianej kiedyś na tych łamach Reguły odwróconego optimum, regulującej mechanizm wielkich społecznych przemian.

ZmianyUtkwił mi w pamięci obraz Ewy Kopacz zaraz po tym, gdy została premierem. Stojąc oto w otoczeniu grupki prominentnych mężczyzn odniosła się do sytuacji na Ukrainie i pełnym emfazy głosem wygłosiła rzecz bardzo kobiecą i z gruntu matczyną, ale zgoła niepolityczną: „Zachowałabym się jak każda kobieta – dzieci za ręce i – do domu!”. Powziąłem wtedy wątpliwość, czy jest człowiekiem na właściwym miejscu, szczególnie w tak skomplikowanej sytuacji międzynarodowej i zawsze przecież trudnej pozycji geopolitycznej Polski, kiedy to w razie politycznego zagrożenie wzięcie dzieci za ręce i zamknięcie się z nimi w czterech ścianach domu jest akurat opcją najbliższą politycznej rejteradzie. Dalszy rozwój wypadków potwierdził tę wątpliwość, że oto gotowość polityka do poświęcenia się dla bezpieczeństwa własnych dzieci, to daleko za mało, by stać się mężem stanu. Ewa Kopacz z całą pewnością nim nie jest.  Rzecz w tym, że jeszcze dalsza od tego wzorca jest Beata Szydło – powolna w ruchach i w mowie, stale powtarzająca nie warte zapamiętania banały.

            Nie mam nic przeciwko kobietom w polityce – Margharet Thatcher w Wielkiej Brytanii, Indiry Ghandi w Indiach, pakistańskiej premier Benazir Bhutto, czy Megawati Sukarnoputri w Indonezji, ani też pierwszej kobiety na stanowisku premiera rządu w dziejach współczesnego świata – Sirimavo Bandaranaike z Cejlonu. Można nawet powiedzieć, że ze względu na to, iż polityce i żądzy władzy ulegają w pierwszym rzędzie mężczyźni, kobiety mogą w niej zrobić dużo dobrego, tyle, że muszą wtedy być naprawdę wybitne i wyjątkowo kompetenente, jeśli chcą zostać przez historię poważnie odnotowane. Mam jednak przeczucie, że nie odnotuje ona złotymi zgłoskami ani Ewy Kopacz, ani Beaty Szydło, ani też żadnej z obecnych kobiet-ministrów. Jeśli zostanie zapamiętana Joanna Mucha lub Małgorzata Kidawa-Błońska, to raczej z powodu ich urody i wdzięku, niż wielkości dokonań. Wiele bowiem wskazuje na to, że prawdziwym motorem i przyczyną nagłości wydarzeń spychających rządzących do głębokiej defensywy jest coś, czego sami nie potrafią wyjaśnić, ale przeczuwają tego następstwa. To narastające w społeczeństwie oczekiwanie na zmiany, choćby nawet na gorsze, byle można było odczuć, że jest inaczej, niż było dotąd. Historia dowodzi, że tego rodzaju oczekiwania stają się w praktyce najbardziej kosztowne.

Kobiety sukcesuNagły spadek wyborczych szans Platformy Obywatelskiej nie został poddany poważnej analizie. Media ograniczają się do okresowego publikowania wyników sondaży, nie prowadzących do głębszych wniosków poza samą tylko oceną wyborczej taktyki. Tymczasem, przyczyny tego zjawiska mogą być dwie i obie są poważną przeszkodą dla dalszych rządów środowisk związanych z tą partią. Pierwsza, to widoczny u Ewy Kopacz brak charyzmy i daru oddziaływania na słuchaczy, który to brak – jak zwykle w takich sytuacjach – przenosi się na współpracowników, irytując publiczność i prowadząc do poważnego obciążenia wyborczego. Druga, to problem o znacznie szerszym wymiarze, a mianowicie coś, co nazwać można zmierzchem polskiej inteligencji jako warstwy społecznej nadającej ton politycznym wydarzeniom. Wbrew wszelkim wcześniejszym analizom i sondażom, to Prawo i Sprawiedliwość umacnia pozycję w parlamentarnych sondażach jako najpoważniejszy kandydat do rządzenia krajem, za to inteligencka Platforma Obywatelska ją równie stale traci. Tej ostatniej, do PiS brakuje już ponad dziesięciu punktów procentowych. Zastanawiające jest, z jakiej to przyczyny nie pojawiła się żadna poważna diagnoza tej tendencji. Znamienne, że nagły spadek poparcia dla Platformy objawił się w kilka miesięcy po objęciu urzędu premiera przez Ewę Kopacz. Przed ustąpieniem Donalda Tuska, ugrupowanie było w sondażach z reguły o krok przed PiS-em i wygranie przez tę partię wyborów parlamentarnych wydawało się mniej prawdopodobne, niż lądowanie na Księżycu jej prezesa. A jednak  rzecz się zdarzyła i te same sondaże wskazują nie tylko na trwałe podupadanie Platformy w oczach wyborców, ale też i zanikanie szansy na to, że będzie w ogóle w stanie współtworzyć rząd. Po niemal roku urzędowania Ewy Kopacz jako prezesa Rady Ministrów, okazało się, że notowania jej parti nie tylko stale się obniżają, to jeszcze poziom tego poparcia spadł poniżej nigdy nie zaistniałej partii Kukiza. Czy nie jest to zjawisko warte głębszej analizy i czy nie leży ona w interesie wciąż rządzącej partii? Tymczasem, wokół sprawy panuje martwa cisza, podobna do paraliżu strachu.

Kobiece indywidualnosci            Wiele wskazuje na to, że Donald Tusk odchodząc z pozycji premiera rządu RP do Komisji Europejskiej „wymyślił” Ewę Kopacz na premiera mając na uwadze jej potencjalnie słabą pozycję wobec Bronisława Komorowskiego i jego własnego brukselskiego fotela. W trójkącie – Prezydent-Premier-Przewodniczący Komisji byłaby ona elementem najsłabszym i „nie wadzącym nikomu”. Przegrana Komorowskiego zmieniła ten obraz dramatycznie, a rządząca partia straciła najwyraźniej koncept, co z tym dalej czynić. Budowany przedtem trójkąt Belweder – URM – Bruksela, przekształcił się w cienką linię pełną fajerwerków i osobistych ambicji w miejsce realizacji poważnych programów. Niespodziewanie, punkt szachownicy, który miał być najsłabszy okazał się najsilniejszym, bo pozostał jedynym. To źle wróży polskiej polityce, ponieważ walka wyborcza przekształci się zapewne w zaciętą obronę osobitych interesów, a nie konkurencję programową. Widać to zresztą po najnowszych ruchach personalnych. Pani premier z pełną świadomością i determinacją „wycięła” największą krajową osobowość polityczną w osobie Radosława Sikorskiego i rozpoczęła konsekwentną walkę z płcią męską na ministerialnych stanowiskach, nominując na nie niemal wyłącznie kobiety i to takie, których nazwiska są nierozpoznawalne. Idę o zakład, że wielu ludzi zagadniętych na ulicy nie potrafi skojarzyć nazwisk nowych pań ministrów z ich funkcjami. Kim są bowiem dla nich: M. Omilianowska, T. Piotrowska, czy M. Wasiak? Dla pani premier, to zapewne zaleta, bo też i żadna z nich nie jest w stanie zagrozić jej własnej pozycji, jednak pogłębiająca się słabość kadrowa rządu, zestawiona z premierowaniem sprowadzającym się do podróży pociągami różnej klasy, wróży jak najgorzej. To zadziwiające, że partia, która stabilnie utrzymywała władzę przez całe osiem lat nie stara się poznać przyczyn, dla których tę władzę traci i do tego – jeśli weźmie się pod uwagę zapowiedzi PiS oraz znane już jego metody mszczenia się na przeciwnikach – przywódcy tej pierwszej mogą w przyszłości trafić do kryminału o zaostrzonym rygorze.

Klasę polityków poznaje się po liczbie i trwałości cytatów, jakie po nich pozostają. Powiedzenia takich mężów stanu, jak Winston Churchill, Charles de Gaulle, czy George Washington weszły do podręczników historii. Nawet Donald Tusk popisał się skojarzeniami, które mają szansę być zapamiętane: Zawód polityka sytuuje się między śmieciarzem a katem”., albo o śmierci Bin Ladena: „Dobro nigdy nie może być bezbronne, a zło nigdy nie może być bezkarne”, czy też:  „Każda partia ma swego Palikota”, a odpowiedź na pytanie o to, czy bardziej rajcuje go seks, czy polityka była równie szybka: Oczywiście, że seks; od polityki nigdy jeszcze nie miałem erekcji”. Problem w tym, że tego rodzaju wypowiedzi Ewy Kopacz szukać próżno. To zwykle długie i zawiłe zdania, z których trudno jest wyłuskać treść. Nawet najlepsze są trywialne: Czy widzi pan coś złego w dawaniu ludziom szczęścia?”. Albo o samej władzy: „Władza? Na mnie nie działa. Kobiety tutaj zasadniczo różnią się od mężczyzn. Jest zadanie do wykonania, no to do roboty!”. Jedno wydaje się przemyślane i być może oddające cały problem Ewy Kopacz jako funkcjonariusza publicznego: „Trudniej mnie zabić niż kota!, co świadczy też o tym, że jej motywacją trwania przy władzy może nie być cel merytoryczny, ale tylko trwanie do samego końca . To i tak lepiej, niż kolejna kandydatka na premiera, która pierwsze polityczne przemówienie rozpoczęła od niezbyt wyrafinowanej uwagi, że oto „wyszło Szydło z worka”. Rzecz jednak w tym, że trwanie na stanowisku premiera w okresie przedwyborczym osoby mdłej osobowościowo, jak też i słabej merytorycznie, to naprostsza droga do klęski. Warto tę sytuację skonfrontować z innym sformułowaniem Donalda Tuska: „Zadaniem elit jest zmiana ustroju gospodarczego, a to wymaga siły, bo ta przemiana godzi w interesy większości społeczeństwa”. Godzi się zadać pytanie o to, jaka mianowicie „zmiana ustroju gospodarczego” jest celem rządu Ewy Kopacz i jakie siły chce na to przeznaczyć? Podróżowanie pociągami pasażerskimi wzdłuż i wszerz kraju, to z całą pewnością zbyt mało by pokonać przeszkodę w postaci „interesów większości społeczeństwa” osadzonych w fakcie utrwalenia się dotychczasowego ustroju politycznego. A może to nie „pokonywanie przeszkód” jest prawdziwym celem rządu, lecz tylko trywialna chęć utrzymanie się przy władzy, nawet przy braku koncepcji jej wykonywania?

Rzady kobiet            Kobieta była premierem polskiego rządu przed ponad dwudziestu laty. Była to Hanna Suchocka, „wynalazek” Jacka Kuronia, pełniąca tę funkcję przez ponad rok – od maja 1992 roku do lipca roku następnego. Potem, szefami rządu byli już tylko mężczyźni. Redaktor Paweł Reszka znalazł proste wyjaśnienie tajemnicy odnowionej z nagła popularności polityków płci żeńskiej. „Politycy już to wiedzą – zauważył – że twarzą partii i rządu powinna być kobieta”. Powołuje się na zdanie niewymienionego z nazwiska polityka, który miał skomentować rzecz podobnie: „Donald oddał partię i rząd Ewie Kopacz. Dlaczego? Bo jak wróci, to mu wszystko Ewa odda. Tak samo jest w Prawie i Sprawiedliwości. Niby Beata Szydło jest kandydatką na premiera, ale jest jasne, że prezesem partii i liderem jest Jarosław Kaczyński. A gdyby zechciał porządzić? Szydło podzieliłaby los Kazimierza Marcinkiewicza”. Inaczej mówiąc, zdaje się twierdzić dziennikarz, tak naprawdę, rządzą w kraju mężczyźni, a kobiety to rządzenie tylko markują. Ciekaw jestem, czy wygłosiłby takie zdanie w obecności własnej żony? Reszka zresztą sprawę mocno upraszcza, dostrzegając w tym wszystkim jednolity czynnik sprawczy politycznych wydarzeń, czyli męską wolę i jakiegoś rodzaju plan gry z użyciem kobiet. Bardziej prawdopodobne jest jednak to, że żadnego planu nie ma i wszystko toczy się siłą inercji. Nie jest zresztą prawdą, że w polityce mężczyźni zawsze są lepszymi politykami niż kobiety i że nigdy nie dają się uwieść damskiej wizji świata. Istnieją dowody na to, że nieraz bywa odwrotnie, nawet w decydujących momentach historii ludzkości. Słynna skądinąd z urody i politycznej mądrości egipska królowa Kleopatra stała się przyczyną klęski Marka Antoniusza, pretendenta do cesarskiego diademu przez jeden i dotąd niewyjaśniony moment słabości okazany w bitwie morskiej pod Akcjum. W krytycznym momencie, jej okręty zgrupowane jako rezerwa strategiczna z niewyjaśnionych przyczyn rozwinęły żagle i oddaliły się z pola bitwy w kierunku Egiptu. Zakochany Antoniusz, zamiast dalej dowodzić bitwą, porzucił wojsko, przesiadł się z okrętu bojowego na szybszy transportowy i popędził w ślad za królową. Przesądziło to o wyniku całego starcia, powodując śmierć ich obojga i zapewniając Oktawianowi długoletnie panowanie nad Imperium Rzymu.

Sytuacja w Polsce jest nie tylko mniej klarowna niż sądzi Reszka, ale do tego niebezpieczna, ponieważ stanowi wynik zupełnej przypadkowości i swoistego chaosu, a nie żadnego politycznego planu polskich mężów stanu. Nie ma dzisiaj wątpliwości, że gdyby jutro Tusk wrócił do kraju, to władzy by z rąk Ewy Kopacz nie odzyskał. Również i mina Kaczyńskiego na wieść o sukcesie Beaty Szydło działającej wtedy na rzecz prezydenckiego sukcesu Stanisława Dudy – była nietęga i nie wyrażała euforii radości. Kaczyński, nie odczuwający do kobiet bliskości wie, że może spodziewać się z jej strony niepodzianek, których nie jest w stanie przewidzieć. Jeśli czeka go w przyszłości polityczna przegrana, to właśnie z ręki nieprzewidywalnej kobiety tak, jak Donald Tusk nie mógł spodziewać się tego, że skutkiem jego oferty awansowania Ewy Kopacz na stanowisko premiera, może być zastąpienie jego kolegów z rządu przez jej polityczny fraucymer.

                Ewolucja znaczenia słowa „fraucymer” jest sama w sobie znamienna. W niemieckim oryginale słowo brzmiało: Frauenzimmer, co oznaczało pokój dla dam, gdzie mogłyby nie niepokojone przez nikogo swobodnie plotkować. W polskim ujęciu, liczba mnoga została zastąpiona pojedyńczą. Frauzimmer, po spolszczeniu pisowni na fraucymer, oznacza już tylko „damski pokój”, jednak w potocznym użyciu znaczyło kiedyś tyle, co „babskie zgromadzenie”, „babskie gadanie”. W dawniejszych czasach, nieco żartobliwie zastępowało inne i poważniejsze określenie – „niewiasty”. Przywołujemy to znaczenie, by zastanowić się nad tym, czy obecny – w znacznym stopniu damski rząd – którego istotą wydaje się być zaufanie do więzów płci a nie politycznego profesjonalizmu, jest w stanie doprowadzić do wygrania wyborów parlamentarnych przez jego polityczne zaplecze, czy też przeciwnie – polska premier zupełnie nad tym nie panuje i zmierza raczej ku śmieszności i wyborczej klęsce? Wygląda na to, że ona sama i jej koleżanki chcą rządzić naprawdę i na tym polega cały problem. Nie tylko z tej przyczyny, że do wielkiej polityki nie dorosły, ani też z tego powodu, że powinna być ona monopolem płci męskiej, lecz dlatego, że jej istotą jest walka i to walka bezwzględna, która z zasady jest pozbawiona litości. Genetycznie rzecz biorąc, ta cecha jest znacznie częściej przypadłością rodu męskiego, niż płci nie bez przyczyny nazywanej „słabą”. Kobiety mają zakodowaną większą skłonność do ugody i poddawania się emocjom niż mężczyźni, co w działalności politycznej może mieć niespodziewane następstwa. To z tej przyczyny, jeśli wybitnym politykiem okazuje się kobieta, dzieje się tak wtedy, gdy wykazuje odpowiedni poziom męskiego typu agresywności. Taką były wcześniej wzmiankowane – Margharet Thatcher w Anglii, Indira Ghandi w Indiach i Benazir Bhutto w Pakistanie, lecz nie zmienia to faktu, że pojęcie „mąż stanu” jest nieodwołalnie rodzaju męskiego i nie da się go sformułować w żeński sposób tak, aby nie wykoślawić znaczenia („kobieta stanu”„żona stanu”?).

Pewien poseł PSL jest autorem definicji cech, jakie powinien mieć mąż stanu: „to kreator i realizator racji stanu, który postępuje zgodnie z interesem państwowym i dba o dobro wspólne. Mąż stanu to również człowiek charakteryzujący się oryginalnością poglądów, wizjonerstwem i ogromnym wyczuciem politycznym. To polityk, który nie baczy na bieżące nastroje społeczne, ale twardo i z ogromną konsekwencją realizuje swoje cele”. Znamienne, że nie pada tu żadne określenie sugerujące równość płci, a pojęciowy odpowiednik rodzaju żeńskiego nie pojawia się ani razu. Wszystko to jednak, nawet zwiększona aktywność polityczna kobiet, nie wyjaśnia nerwowości nastroju przedwyborczego Polaków przeczuwających, że skutkiem zbliżających się wyborów parlamentarnych może być jakiegoś rodzaju trzęsienie ziemi. Kobiety, nawet w znacznej liczbie, takiego trzęsienia wywołać nie są w stanie, więc i przyczyn zamieszania należy doszukiwać się głębiej. Trafną odpowiedź na pytanie o źródło daje na swoim blogu inna kobieta – senator i była sędzia Trybunału Stanu, profesor Maria Szyszkowska.

W komentarzu zatytułowanym „Upadek polskiej inteligencji” przypomina najpierw, że ta warstwa społeczna wywodzi się wprost ze środowisk dawnej zubożałej szlachty, a nie – jak miało to miejsce w zachodniej Europie – z zamożnych środowisk mieszczańskich. W Polsce rodzimego mieszczaństwa prawie nie było, a przeprowadzona przez carat radykalna reforma rolna uwłaszczająca chłopów pozbawiła szlachtę darmowej siły roboczej, stając się przyczyną emigracji do miast i objęcia w swoisty monopol tego, co nazywano wolnymi zawodami. To nienajlepiej płatne pozycje, lecz dające możliwość „pracy umysłowej” w miejsce fizycznej. PWN-owski Słownik języka polskiego definiuje pojęcie inteligencji jako „ogółu ludzi wykształconych i wykonujących zawodowo pracę umysłową, a Polska inteligencja dzięki wszechstronnej edukacji odznaczała się jeszcze do niedawna, w przybliżeniu do końca XX wieku, szerokimi horyzontami myślowymi”. Znamienne jest określenie „do niedawna”. Szyszkowska dowodzi, że postsolidarnościowe czasy, aczkolwiek sprowokowane przez inteligencję w ostatecznym rozrachunku nie sprzyjały tej warstwie społecznej, ponieważ „pod wpływem liberalizmu ekonomicznego, który rozkwita w Polsce po przemianach politycznych 1989 roku, wzorem do naśladowania przestał być inteligent a stał się człowiek bogaty. Rozkwita więc egoizm i swoista zgoda na to, by kierować się w życiu własnymi interesami. Zanika w warstwie inteligencji poczucie odpowiedzialności za naród”. Ten odrębny dotąd stan, nazywany dawniej „inteligencją”, znalazł się w zaniku, ponieważ wygasło nań zapotrzebowanie, a obywatele dzielą się już – tak jak w innych krajach Zachodu –  tylko na dwie wielkie grupy w zależności od ich miejsca w procesie produkcji i konsumpcji, czyli na producentów i konsumentów. Warstwa inteligencji została zepchnięta na margines i zastąpiona siłą ludzi bogatych i przebojowych, co nie znaczy, że wykształconych i wystarczająco ogładzonych. „Zresztą – dodaje Szyszkowska – poziom edukacji znacznie upadł w porównaniu nie tylko z okresem międzywojennym, lecz także z czasami PRL. Jednym z przejawów tego upadku jest zgoda na czytanie bryków zamiast powieści, których znaczenie polegało nie tylko na nauce bogatej polszczyzny”. Jako nauczyciel akademicki mogę tę diagnozę potwierdzić. Czytanie książek przez studentów praktycznie zamarło, zastąpione zapoznawaniem się z ich internetowymi skrótami. Wprawdzie znacznie zwiększyła się liczba osób z jakiegoś rodzaju dyplomem, ale nie znaczy to, że pomnożyła się liczba osób mądrych, posiadających wiedzę o otoczeniu i odczuwających odpowiedzialność za coś więcej, niż tylko one same i ich rodziny. Zniknęli przywódcy kultywujący ideały nadające sens życiu całym pokoleniom. A to otwarta przestrzeń dla ludzi nowych, pozbawionych inteligenckiego etosu. To Eldorado dla osobników o niewysokich motywacjach, wspinających się po szczeblach polityki w celach merkantylnych. Pocieszeniem jest, że to zapewne minie w następnym pokoleniu, jak również i to, że wymiana pokoleniowa następuje w coraz to krótszych interwałach. Innym pocieszeniem, aczkolwiek gorzkim, może być również prawo fizyki mówiace o tym, że aby mocno się odbić od dna, trzeba się najpierw na tym dnie znaleźć. Może więc krajowi jest niedaleko do poziomu odbicia się z dna, po czym ujrzy przed sobą zupełnie nową przyszłość?

By Rafal Krawczyk

1 Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.