Zmarły przed dwudziestu laty rosyjski historyk i eurazjata Lew Gumiłow, lubił eksponować przykłady wrodzonej rzekomo Rosji tolerancyjności wobec innych kultur. Na tę okoliczność przytoczył nawet zdarzenie mające o tym świadczyć i posłużył się tradycją stosunków rosyjsko-ukraińskich. Oto do historii przeszło to, jak tolerancyjność rozumiał kozacko-ukraiński hrabia Bezborodko, pełniący przy carycy Katarzynie funkcję kanclerza. Ubrał to w powtarzaną później często frazę: „Jak matuszka-caryca zachocze, tak haj i bude”, czyli „jak matuszka caryca zechce, tak i będzie”. Historyk, zdarzenie podał jako przykład rosyjskiej otwartości i tolerancyjności w relacjach z innymi narodami, albowiem Bezborodko wypowiedział wiernopoddańcze słowa po ukraińsku, nie zaś po rosyjsku i nikt mu tego nie wypomniał, ani też nie zwolnił z z państwowej funkcji. W ślad za nim, Putin jako dzisiejszy car Rosji, daje nam do zrozumienia, że we wschodniej Europie pokój nastanie dopiero wtedy, kiedy wszystko będzie tak, jak on sam „zachocze”, a państwo ukraińskie pozostanie w objęciach Rosji w formie, jaką on mu nada. Rosyjska szkoła tolerancji polega na tym, że wszyscy, którzy godzą się być Rosjanami, otrzymują również prawo do uciskania innych. Reszta pozostaje tylko uciskana i bez prawa do odczuwania radości z panowania nad nie-Rosjanami .
Samemu Putinowi wydawało się do niedawna, że jest przebieglejszy od reszty świata i trzyma w kwestii ukraińskiej wszystkie karty w rękach. Pierwotnym zamiarem była przy tym błyskawiczna aneksja wiekszości ziem ukraińskich, by rozmawiać z innymi już tylko z pozycji siły i faktów dokonanych. Godząc się na ostatnie mińskie spotkanie, wciąż wyobrażał sobie siebie samego jako jednego z trzech muszkieterów rządzących dzisiejszą Europą, tyle, że on sam miałby być nie tylko muszkieterem przebieglejszym, ale i pod każdym względem silniejszym, a także jedynym posiadaczem muszkietu. Równość pozostałych miałaby polegać na tym, że mają swobodne prawo z nim się zgadzać. W rok po pojawieniu się ukraińskich ambicji niepodległościowych wyraźnie jednak widać, że te swoje mocarstwowe możliwości przeszacował i dzisiaj nie bardzo wie, jak się wycofać, by nie ponieść nadmiernych kosztów i nie utracić twarzy. Chyba jest jednak już na to za późno i koszty poniesie, a z nim poniesie je sama Rosja. Dodajmy, że to koszty niewspółmiernie wysokie w relacji do osiągniętych dotąd, w gruncie rzeczy bardzo skromnych, rezultatów.
Wzajemny stosunek Niemiec i Rosji miał w sobie zawsze coś z fochów zagniewanych kochanków. Z kolei, podejście Francuzów do rosyjskiego niedźwiedzia miało wszelkie znamiona perwersji. Od czasów napoleońskiej klęski pod Moskwą i zdobycia przez Rosjan Paryża, są targani sprzecznymi uczuciami – podziwu wobec ich siły i brutalności, ale i głęboko skrywanej pogardy za wrodzone Rosji prostactwo. Te międzynarodowe układy zawsze też cechowała ograniczona racjonalność. Rosyjsko-niemieckie zależności wzajemne można tłumaczyć tym, że współpraca dwóch narodowości legła u podstaw pierwszych imperialnych kroków cara Piotra I i dała Rosjanom odpowiednią siłę w czasie rozbiorów Polski, bez których ich kraj nie stałby się europejskim mocarstwem. Prusom, przyniosła w ramach tych samych rozbiorów szansę na przekształcenie się z niewielkiego i prowincjonalnego państewka w mocarstwową niemieckość. Rosyjska historia przyniosła też Niemcom zupełnie niespodziewany sukces w osobie Katarzyny, nazwanej tam Wielką, osadzonej na rosyjskim tronie, ale przecież rodowitej Niemki ze Szczecina. Mało kto, nawet w samej Rosji wie, że nie miała w żyłach nawet jednej kropli rosyjskiej krwi. Zależności były zresztą wielostronne, ponieważ od czasów Piotra I, to właśnie inflanccy Niemcy zaopatrywali Rosję w polityczne kadry, których tam wciąż brakowało i bez czego nigdy nie mogłaby się stać światowym imperium. Wyższych urzędników i oficerów niemieckiego pochodzenia było w carskich czasach więcej niż rodowitych Rosjan, bo i ówcześni mieszkańcy Rosji, to w swej masie głównie zahukani analfabeci łatwo poddający się manipulacji. W istocie, Rosja stała się europejskim mocarstwem dzięki europejskim Niemcom, a nie azjatyckim Rosjanom.
W swej istocie Rosja, to kraj euroazjatycki, a nie europejski. Jego fasadowa potęga została zbudowana przez renegatów z dawnych niemieckich Inflant. Ma prawo mieć w pamięci, że zawdzięcza im mocarstwową pozycję i olśniewające zwycięstwa. Nie bez przyczyny przecież rosyjska armia, najpotężniejsza z sojuszniczej koalicji, wkraczała w 1813 roku pod wodzą cara Aleksandra I do Paryża, witana z honorami godnymi wielkiego zwycięzcy. To on, car Rosji, był najważniejszym autorem pokoju wiedeńskiego, uratował Francję przed ostateczną klęską, utrwalił potęgę Prus i ustalił granice, a także polityczny kształt ponapoleońskiej Europy na całe stulecie. Tyle, że w tej Europie, rosyjski car czuł się bardziej Europejczykiem niż Rosjaninem i do samej Rosji powracał niechętnie, nie ukrywając lekceważenia i pogardy dla samej rosyjskości.
Być może, to z tej historycznej nauczki wynika również niezwykłe poświęcenie Angeli Merkel, która jak zwykły śmiertelnik, a nie przywódca najpotężniejszego kraju Unii Europejskiej, spędziła bezsenną noc w Mińsku w imię zaspokojenia kompleksów rosyjskiego przywódcy, też i po to, by mógł we własnym i swego kraju imieniu ogłosić kolejne wielkomocarstwowe zwycięstwo Rosji. Dzisiaj, na międzynarodowej i krajowej arenie, Władimir Putin kształt tego zwycięstwa stara się ponad miarę wyolbrzymić, lecz – jeśli przymierzyć to do niedawnego mocarstwowego zadęcia – wiele wskazuje, że przegrywa na całym froncie i jest daleki od osiągnięcia zamierzonych z początku celów.
Niedawna wizyta niemieckiej kanclerz Merkel i francuskiego prezydenta Hollanda w Moskwie miała podobnie wielkorosyjskie tło i była tylko słabym usiłowaniem wpływania zachodu Europy na wydarzenia na jej wschodzie. Zwracaliśmy uwagę, że tego rodzaju zadanie jest niewykonalne, jeśli nie współgra z kulturową istotą zagadnienia. W przypadku Rosji z całą pewnością nie współgra i to jest właśnie sprawa o największym znaczeniu w krótkiej jeszcze historii XXI wieku. Z pozoru, już sam fakt, że pomimo rosyjskich kłamstw i ostentacyjnego lekceważenia faktów przez Putina, to oni pojechali tam, a nie On tu, miałby świadczyć za siebie. Miała to być również zgoda na rosyjskie rozumienie jednostronności partnerstwa. Jednak zakończony tydzień temu całonocny szczyt w białoruskim Mińsku skłania do ostrożnych, ale i odmiennych konkluzji. Nie jest przy tym ważne, co na ten temat mówią media zainteresowane głównie sensacyjną stroną spotkania. Na jego koniec, sam Putin przedstawił się swoim rodakom jako wielki zwycięzca, ale w istocie to jego zwycięstwo jest mocno wątpliwe. Skoro bowiem, przy wątłych argumentach na poparcie rzekomego zwycięstwa, rosyjski przywódca dalej wypina pierś do orderów i historycznej pamięci, znaczy to również, że kryje się w tym jakieś drugie dno, które świadczyć może o czymś wręcz przeciwnym, niż o uzasadnionym prawie do poczuciu triumfu.
Rosyjski prezydent w wystąpieniu z 17 kwietnia 2014 roku swoje cele wyłożył przecież bez ogródek: „Bolszewicy, Bóg ich osądzi, włączyli w skład Ukrainy ziemie rosyjskie, które teraz są południowym wschodem Ukrainy”. W myśl tego rozumowania, dzisiejsza Ukraina, to zlepek odrębnych, ale czysto rosyjskich tworów: Noworosji i Małorosji niezrozumiałych pozostałości w postaci Zakarpacia i Ukrainy właściwej, czyli dawnej wschodniej Galicji. Według tego poglądu, narodu ukraińskiego po prostu nie ma i nigdy nie było. Mieszkańcy terenów nadczarnomorskich, to Noworosjanie, czyli dawni rosyjscy osadnicy na ziemiach zdobytych na Turcji przez Katarzynę II, ludność Kijowszczyzny, to Małorosjanie, czyli również Rosjanie, tyle, że z inicjatywy Bohdana Chmielnickiego uwolnieni z rąk polskich okupantów z czasów I Rzeczypospolitej i posługujący się tylko lokalną gwarą. Rreszta, to nic nie znacząca pozostałość po panowaniu miedzywojennej Polski w dawnej Galicji oraz Węgier na Zakarpaciu.
Przypomnijmy też, jakie były pierwotne cele putinowskiej Rosji w stosunku do dzisiejszej Ukrainy. W pierwszym rzędzie szło o rzecz podstawową, czyli uznanie ukraińskiego państwa za twór najzupełniej sztuczny i niewart istnienia oraz podzielenie go pomiędzy sąsiadów. Dzisiaj, cele Rosji są już znacznie skromniejsze i sprowadzają się do uznania aneksji Krymu oraz posiadania wpływu na tylko dwa ukraińskie dotąd obwody -doniecki i ługański. To jednak tylko nieco mniej, niż dziesiąta część najszerzej formułowanych wobec Kijowa pretensji terytorialnych. Na początku, miało być przecież tak, że cała Noworosja byłaby włączona do Rosji, a tak zwana Małorosja związana z nią bezpośrednimi więzami, a marginalną Galicję i zupełnie małe Zakarpacie niech sobie wezmą Polacy i Węgrzy. Z Ukrainy miało nie pozostać nic, nawet wspomnienie. Tymczasem dzisiaj zamierzenia są znacznie skromniejsze i nie wiadomo czy wciąż realne, natomiast Ukraina zaustniała w świadomości Zachodu jako odrębne państwo i naród. Z punktu widzenia Putina, to nigdy nie miało się zdarzyć.
Sprawa wydawała się dziecinnie prosta. Należało tylko dać szansę ukraińskim Rosjanom i Małorusom, rzekomo cierpiącymi opresję obcego ucisku i tęskniącymi za Rosją oraz zrealizować ich marzenia połączenia z macierzą. Przyjdzie moment, myślał zapewne Putin, kiedy nikłe ukraińskie poczucie wspólnoty ulegnie rozkładowi, a najważniejszą stanie się kwestia języka rosyjskiego oraz interesy lokalne. Rosjanie zawsze utożsamiali narodowość z samym tylko językiem, a nie posiadaniem narodowej świadomości. Nie poznali najwyraźniej historycznych doświadczeń w tej kwestii. Nie dostrzegli, że mieszkańcy Irlandii, zarówno ci z północnej, jak i południowej części wyspy, używają na codzień angielszczyzny, co nie przeszkadza im być też i zaciętymi wrogami. Jedni są irlandzkimi nacjonalistami, drudzy – brytyjskimi. Jak określić ich narodowość wedle rosyjskiej matrycy, skoro mówią tym samym językiem i mieszkają na tej samej wyspie? Podobnie i elita współczesnego Pakistanu, która posługuje się indyjskim językiem hindi nazywanym tam „urdu”, ale nie przeszkadza jej to w budowaniu głębokiej wzajemnej wrogości pomiędzy Pakistańczykami a Indusami, powstałej na kanwie odmienności kulturowych. Rosjanie nie pofatygowali się nawet, by przed rozpoczęciem operacji próby podziału Ukrainy dokonać rzetelnej analizy, a ich rozbuchane nadzieje spełniły się właściwie tylko w stosunku do Krymu. Inną jest sprawą, że straty jakie mieszkańcy tego ostatniego ponieśli w rezultacie odłączenia od Ukrainy i przyłączenia do Rosji, mogą być w przyszłości źródłem wielu niespodzianek.
Cały problem błędnej rosyjskiej kalkulacji w sprawie Ukrainy sprowadzić można do tego, że zastosowano swoiste wishful thinking w miejsce poważnego rozpoznania. Putin, w swym nacjonalistycznym amoku założył, że wszyscy rosyjskojęzyczni mieszkańcy Ukrainy to Rosjanie, którzy przywitają włączenie ich w skład Rosji z entuzjazmem, a sam akt inkorporacji będzie tylko militarnym spacerkiem. Zawiódł się srogo. Najpierw, nie udała się próba wzniecenia antyukraińskiego powstania w Odessie, a potem operacja „wyzwolenia” Doniecka i Ługańska, która po całym roku walk doprowadziła do opanowania przez Rosjan i siły prorosyjskie zaledwie jednej trzeciej obydwu regionów. Dla ratowania twarzy w kraju, Putin zgodził się więc na warunki ostatniego porozumienia w Mińsku i polecił mediom, by przedstawiać je jako wielki i osobisty sukces. Tymczasem, w zestawieniu z pierwotnymi zamiarami, to obraz zupełnej klęski. Nie tylko nie została zajęta Noworosja, co wydawało się z początku oczywistością, ale Rosjanie nie wywalczyli nawet połączenia lądowego Doniecka z wcześniej zajętym Krymem. Nie wzięli bowiem pod uwagę innych statystyk. Na pytanie zadane mieszkańcom Ukrainy o narodowość, Ukraińcy okazali się większością praktycznie wszędzie z wyjątkiem samego Krymu. Nawet w „sztandarowych” obwodach – donieckim i ługańskim prawie 60 procent mieszkńaców uznawało się za Ukraińców, w obwodzie odeskim było ich ponad 60 procent, a w domniemanej „Małorosji” aż ponad 90 procent, podobnie jak i w dawnej Galicji. Na pierwszy rzut oka widać, że – z wyjątkiem Krymu – nie ma tam warunków wspomagających wzniecenie narodowo-wyzwoleńczego powstania nawet z dobrze zaplanowaną pomocą zewnętrzną.
Wiele wskazuje na to, że Putin podjął antyukraińskie działania bez poważnego rozpoznania i na podstawie błędnej historycznej wyobraźni Rosjan, a zajęcie przez jego ludzi reszty Ukrainy bez użycia silnych oddziałów regularnej armii okazało się niemożliwe. Wydaje się, że Zachód też to zrozumiał i zdał sobie sprawę z tego, że posiada wystarczająco silne narzędzia, by zapobiec zajęciu Ukrainy przez Rosjan bez uciekania się do akcji zbrojnej. Merkel i Holland nie będą umierać ani za Mariupol ani za Odessę, ale pytanie o to, za co ma dzisiaj zamiar umierać Putin stając się zakładnikiem własnych buńczucznych deklaracji, pozostaje wciąż otwarte. Nie jest przypadkiem, że w trakcie mińskiego spotkania kamery wychwyciły moment, kiedy z wielką nerwowowością zaciskał tak mocno dłoń, że aż złamał tkwiący w niej długopis.
Mapka 4 pokazuje na czym polegał problem trudności w kształtowaniu się tożsamości zarówno Rosji, jak i Ukrainy. Obydwa kraje położone były na skraju wielkich kompleksów leśnych i niezmierzonego stepu kończącego się gdzieś na chińskiej granicy. Dawna Ruś, protoplasta dzisiejszej Ukrainy, powstała na obszarze terenów leśnych przez wieki borykających się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem ze strony ludów stepowych. Ten sam problem dotyczył też i Moskwy. Historia regionu spowodowała, że sama Moskwa na prawie trzy stulecia poddała się stepowej władzy Tatarów, podczas gdy środkowa i zachodnia część dawnej Rusi wybrała opcję leśno-zachodnią. W tamtych czasach, oznaczało to wejście w skład Rzeczypospolitej Polski i Litwy. Ostatecznie, naskutek jej rozbiorów, cała dawna Ruś znalazła się jednak w granicach carskiej Rosji, ale przez te czterysta lat odmiennych doświadczeń, z dawnej Rusi zdążyły się wyłonić dwa, różniące się od siebie narody – rosyjski i ukraiński. Pierwszy był, jeśli tak można powiedzieć, wspólnym tworem Rusinów i Mongołów, drugi tychże Rusinów oraz Litwinów i Polaków. Pierwszy był więc w swej istocie częścią Azji, drugi – Europy. Rzecz jednak pogmatwała się nie tylko w następstwie rozbiorów Polski, ale równoległego do tego wydarzenia zdobycia przez Rosję tureckiego dotąd czarnomorskiego stepu i koniecznością jego zasiedlenia. Osadnikami byli zarówno Rusini z dawnej Rzeczypospolitej, jak i terenów leśnych podanych Moskwie, co spowodowało, że dzisiaj nie czują się do końca ani Rosjanami, ani też Ukraińcami. To jednak w niczym nie pomaga Putinowi, by dokonać ich aneksji.
Ukraińskie dylematy nigdy nie były pozbawione podstaw i zawsze jednakowe: wybrać opcję zachodnią w postaci Polski, przez którą Ukraińcy byli z reguły traktowani jak obywatele trzeciej kategorii i poddawani polonizacji, czy też odwrócić się ku wschodowi, czyli Rosji, która gotowa była im nadać wszelkie prawa przynależne Rosjanom, jednak pod warunkiem ich rusyfikacji. W odczuciu samych Ukraińców, ten dylemat do dzisiaj nie uległ zmianie, co również wyjaśnia fakt, że Polska w rozwiązywaniu ukraińskiego węzła gordyjskiego nie może uczestniczyć jako podmiot w pełni obiektywny. Nie uczestniczy zesztą nie tylko dlatego, że robić tego nie powinna, lecz z tej przede wszystkim przyczyny, że nie ma niczego Ukrainie do zaoferowania prócz wątpliwej jakości wspomnienia wspólnoty dziejów. Ta sytuacja powoduje, że Ukraina nie ma gdzie się geopolitycznie podziać. Jej wystąpienie z rosyjskiej sfery wpływów nie byłoby zastąpione wejściem w skład Zachodu, lecz tylko wciąż ponawianymi mglistymi obietnicami i to wcale nie wiadomo czego. To typowy historyczny klincz, którego nikt nie rozwiąże, póki nie rozwiąże się sam. Z tego punktu widzenia, polski udział w negocjacjach z Rosją byłby balastem dla obu stron – dla Polski, ale też i dla samej Ukrainy, która musiałaby wziąć na siebie jakieś zobowiązania wobec Warszawy, z których nie będzie w stanie się wywiązać. Wniosek jest taki, że w sprawie ukraińskiej niewiele da się zrobić aż do czasu, kiedy rosyjskie zamiary się jakoś wyklarują i zderzą z możliwościami. Zamiast więc uczestniczyć w jałowych negocjacjach, musimy cierpliwie czekać na rozwój wypadków. Na decyzje przyjdzie czas.
Jest przy tym jeszcze jedno tło omawianej sprawy. To rola samego Putina jako przywódcy Rosjan pragnących powrócić do roli groźnych, choć nieokrzesanyh imperialistów. Ich narodową cechą, prócz tak rozumianego nacjonalizmu, był dodatkowa i silna motywacja, polegająca na wrodzonej chęci rabowania innych. Rosjanie, w sensie umiejętności gospodarowania, nie są w żadnym zakresie odbiciem Europy, lecz mongolskiego stepu, którego imperialną istotą był korzystanie z możności zajmowania bogactw innych, bez czego pozostawaliby nędzarzami. Pojęcie „smuty”, towarzyszące Rosji zawsze w okresach wielkich załamań sprowadzało się do żalu wynikajacego z bezsilności patrzenia na dostatek sąsiadów. W tej poetyce, radość, jaka następuje po smutku „smuty”, to powrót możliwości niszczenia i rabunku, którego krzywym odbiciem jest również dzisiejsza ruina terenów Donbasu zajmowanych przez siły prorosyjskie. W tradycji rosyjskiej, nie istnieje radość z budowania, silne jest natomiast poczucie satysfakcji z niszczenia bogactwa innych. Ten plan Putinowi się jednak nie powiódł i nawet przewidywana próba zajęcia rosyjskojęzycznych terenów Łotwy i Estonii wydaje się mało prawodopodobna. Dla niego samego wróży to źle. Putin nie jest bowiem ani patriotą, ani nacjonalistą. To dawny gangster z KGB, nastawiony na przetrwanie. Interesuje go władza, a nie Rosja. Mówią, że po piętnastu latach panowania należy do najbogatszych ludzi świata. Wbrew pozorom, to żaden powód do radości, skoro już zna los innego bogacza – libijskiego Kaddafiego. Putin, nawet gdyby zechciał od władzy odejść, to jednak nie ma dokąd się bezpiecznie oddalić. Za dużo ma i za dużo wie. Podobnie jak Kaddafi, skazał się na los jedynowładcy aż do końca. Doświadczenie historyczne jest tu jednoznaczne: ludzie tego pokroju nigdy nie umierają w łóżku i nie dożywają własnej emerytury. W przypadku Putina, to nie tylko sprawa jego spokojnego snu, ale również kwestia czasu. Boże młyny już rozpoczęły zresztą swoją pracę w postaci niepowodzeń na Ukrainie, a i sam Putin to czuje. Zapewne z tego powodu złamał w Mińsku długopis. Nad złymi przeczuciami nikt nie potrafi do końca zapanować…