DWUZNACZNE (RE)SENTYMENTY, CZYLI FRANKIŚCI WSZYSTKICH KRAJÓW ŁĄCZCIE SIĘ!

Przeciwienstwa
„Człowiek resentymentu wie tylko,
że nie może znieść, że ktoś inny ma więcej.
Do szału doprowadzają go cudze możliwości”

               Słowa wypowiedział w 1940 roku, w czasie hitlerowskiej ofensywy na zachodzie tragicznie, zmarły holenderski pisarz. Doskonale pasują do atmosfery, która objawiła się w Polsce w trzy pokolenia później, chociaż kraj w niczym przecież nie przypomina Holandii. Tyle, że liczba rodaków do których cytat pasuje okazała się na tyle duża, by ich reprezentacja mogła wziąć udział w rządzeniu krajem. Wstrzymamy się więc z realizacją sugestii ‘Krzysztofa’, czytelnika który chciałby, żeby zamiast omawiania spraw krajowych zająć się problemami współczesnego świata i pytaniem dokąd on właściwie zdąża? Zrobimy to dopiero w kolejnych tekstach. Dzisiaj, rozważymy kwestię nagłego wzrostu nietolerancji wobec poglądów innych ludzi, ujawnionej z niespotykaną dotąd siłą. Tak silne uczucie, jeśli pojawia się w większej skali, może zmienić losy narodu. Rzecz nabiera znaczenia, gdy uświadomimy sobie, że polska tradycja kulturowa wiązana jest właśnie z zasadą tolerancyjności wobec poglądów innych ludzi, idei i narodowości. Taką miała być Pierwsza Rzeczpospolita, akceptująca w swej różnorodności inne narody i odmienne wyznania. Wzorcowo tolerancyjni okazali się również Polacy w okresie Solidarności, którzy zamiast poświęcić się krwawej zemście zdecydowali się żyć obok dawnych katów pozostawionych przy życiu i dobrach. Pojawiło się jednak ostatnio coś zupełnie nowego i bardzo bliskiego pojęcia ‘resentymenty’. To nie to samo, co „zwykła” nietolerancja. Ta opiera się na utrwalonych przez pokolenia poglądach, natomiast to o czym mówimy, to coś znacznie więcej, to pozbawiona podstaw rozumowych chęć czynienia jakiegoś rodzaju zła, czystej destrukcji w miejsce wysiłku przekonywania innych. W znacznej części społeczeństwa ujawniło się coś, co przywodzi na myśl swoistą niezdolność zrozumienia interesów innych ludzi i dopuszczenia myśli, że oni też mają prawo mieć odmienne poglądy i kierować się własnym punktem widzenia.

            Społeczeństwo, to taki rodzaj menatalnej konstrukcji, która pozwala istnieć obok siebie osobnikom nie tylko nie zgadzającym się z powszechnie przyjętym poglądem na świat, lecz posiadającym odmienną jego interpretację. Chciałoby się zapytać, jaka reakcja z naszej strony jest wtedy właściwa oraz zastanowić nad korzyściami jakie możemy odnieść ze zrozumienia inności? Czy tylko przyswojenie sobie nowej wiedzy? A może od państw narodowo jednolitych lepszy jest świat wielokulturowy? Jeszcze do niedawna za dogmat uważano dążenie Europy do przekształcenia się ze związku państw narodowych w jeden wielokulturowy twór. Rzecz w tym, że unijni przywódcy nie zdali egzaminu z historii uznając, że to właśnie wielokulturowość jest prawdziwie trwałym dążeniem Europejczyków. Nagła eksplozja niechęci do muzułmanów zachwiała tym przekonaniem w takim stopniu, że dzisiaj już nawet nie wiadomo, w jakim kierunku podążamy i z jakiej przyczyny niektóre kraje powracają w objęcia nacjonalizmu. Zastanowimy się więc nad Europą w kontekście ewolucji poglądów samych Europejczyków.

            Prawda historyczna jest taka, że rzekomo odwiecznemu dążeniu Europejczyków do wielokulturowości przeczą ich dzieje. To bez wątpienia nieprzerwana historia powstawania narodów oraz ich państw w realizacji przekonania, że dopiero zrodzenie się w nich świadomości narodowej nadaje prawdziwą tożsamość. Już w czasach starożytnych istniała tendencja do przekształcania ludów podbijanych przez Rzymian w jeden łaciński naród. I tak się na koniec stało, a sam rozpad imperium spowodował tylko wyłonienie się z niego kolejnych narodów, tyle, że z tej samej rodziny językowej – Włochów, Francuzów, Hiszpanów i Portugalczyków. Idea narodu etnicznego rozniosła się na wschodnią część kontynentu i tereny zamorskie tworząc Amerykanów, Kanadyjczyków i Brazylijczyków. Dzisiaj, mieszkańcy tych krajów nie mają wątpliwości, że tworzą odrębną narodowość i nie są luźnym zlepkiem przypadkowych etniczności. Idea przeniosła się również do naszej części Europy modelując w podobny sposób Czechów, Węgrów i Słowaków. Z Polakami problem okazał się trudniejszy ze względu na rozmiary ich państwa oraz skomplikowaną wieloetniczność dawnej Rzeczypospolitej, ale sama tendencja pozostała niewzruszona i niedługo przed ostatnim rozbiorem świadomi jej obywatele uznawali siebie samych za pełnoprawny naród. „Wiwat król, wiwat naród, wiwat wszystkie stany!” – wołano po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja.

            Warto pamiętać, że w procesie ewolucji w kierunku jednolitego państwa narodowego Polska była mocno spóźniona, a pełną  w tej przestrzeni spójność osiągnęła dopiero w następstwie powojennej zmiany granic. Inaczej mówiąc, etniczna jedność kraju jest jeszcze bardzo świeżej daty. Historyczne opoźnienie nie było bez znaczenia, ani też nie powstało bez przyczyny. Kraje zachodniej Europy przekształcały się w państwa narodowe naskutek wzorców ukształtowanych przez Wielką Rewolucję Francuską. Te, które tego nie uczyniły – jak na przykład Austro-Węgry – po I wojnie światowej uległy rozpadowi na mniejsze, ale już narodowe państwa, a Rosja, której ta idea była zawsze obca, nigdy nie stała się państwem prawdziwie europejskim. W przypadku monarchii Habsburgów jej narody zasiliły siedem odrębnych, ale dość jednolitych organizmów państwowych. Głęboki zawód spotkał za to wschodnieuropejskich Żydów, którzy pomimo próby powołania do życia organizmu państwowego nazwanego przez twórców „Judeopolonią” i mającego sięgać „od morza do morza”, ulegli zbyt wielkiemu rozproszeniu, by móc utworzyć w Europie własne państwo. A państwo narodowe, to jednolite terytorium wypełnione jednym rodzajem uznanej przez wszystkich mowy.

            Oryginalnie europejska myśl oparcia integracji na dobrowolnym związku narodów stała się też podstawą Wspólnoty Europejskiej, w ramach której zrzekały się one części swojej suwerennośc na rzecz Brukseli. Nie wszystkie jednak były w jednakowej sytuacji. Dawne państwa kolonialne – Wielka Brytania i Francja w okresie rozpadania się ich światowych imperiów otworzyły się na przyjmowanie dawnych ludów kolonialnych w przekonaniu, że szybko ulegną naturalizacji. Okazało się, że w praktyce bywało różnie, a w przypadku mniejszości muzułmańskiej dysponującej bardzo silnym etnosem własnym okazało się to wręcz niemożliwe. Dodatkowo, pojawiły się problemy wraz z rozszerzeniem Unii na wschód. Różnice pomiędzy „starymi” i „nowymi” krajami nie sprowadzają się do poziomu zamożności, ale są również widoczne w przestrzeni pojmowania „wielokulturowości”. Byłe mocarstwa kolonialne, jak też i Niemcy, które otworzyły się na masową imigrację anatolijskich Turków, pragnęły siłą państwowej perswazji łagodzić napięcia wynikające z oporu napływającej ludności wobec naturalizacji. Nowe kraje członkowskie, a później także i Chorwacja, Rumunia, a także Bułgaria, nie były nigdy metropoliami kolonialnymi, nie miały problemów z ludnością napływową i wciąż trwały w formie państw narodowych. Sprawa pewnie by się jakoś ułożyła sama, gdyby nie inwazyjna imigracja muzułmanów, która sprawiła gwałtowne narastanie trudności w asymilowaniu wielkiej rzeszy ludzi szacowanej na ponad milion rocznie i napływających z „od zawsze” nieprzyjaznych Europie regionów. Próba rozciągnięcia odpowiedzialności za chaos na unijne kraje nie posiadające kolonialnego doświadczenia przekształciła się w głęboki kryzys samej Unii, który może doprowadzić do znaczego osłabienia więzów samej integracji.

Austro-węgierska mozaika etniczna w 1910 roku i współczesna Europa państw narodowych
2000px-austria_hungary_ethnic-svgSimplified_Languages_of_Europe_map.svg

            Wydawać się mogło, że rozpad Austro-Węgier na narodowe jednostki państwowe oraz etniczna jednolitość Polski po 1945 roku zamknęły ostatecznie okres europejskiej historii, kiedy to interesy dynastyczne i pretensje historyczne dominowały ponad narodowościowymi faktami. Powstanie Unii Europejskiej było tej sytuacji konsekwencją o tyle, że miała być jednak związkiem suwerennych narodów, nie zaś jakiegoś rodzaju ponadnarodowym państwem federalnym. Idea załamała się w obliczu brytyjskich problemów z postkolonialnymi mniejszościami, francuskich z arabskimi muzułmanami, a niemieckich z napływającymi gastarbeiterami z Turcji. Ojczyzna tych ostatnich była tylko przez krótki czas uznawana za wzorzec procesu europeizacji, nie pozostając nim długo, a przesunięcie islamu w przestrzeń świeckości okazało się tylko częściowo skuteczne. Dzisiaj obserwujemy jej dryf raczej w przeciwnym kierunku. Rzecz jednak się stała, a największe unijne państwa – Wielka Brytania, Francja i Niemcy nolens volens stały się nie tylko wielokulturowe, ale i gotowe do uznania tej cechy za uniwersalny wzorze do naśladowania dla całego kontynentu. Wobec gwałtowności procesu migracyjnego i spodziewanej kolejnej fali przybyszów próbowano robić dobrą minę do złej gry i zachęcić do wielokulturowości wszystkie inne państwa członkowskie. Udało się to tylko w stosunku do Szwecji, Danii i Holandii, ale i tam cierpliwość rdzennej ludności jest już mocno nadszarpnięta. Jeśli dodamy do tej listy te, w których problem odmiennych mniejszości nie jest XX-wiecznym importem, lecz dawnym bagażem historycznym, to okaże się, że nie za bardzo chcianych przybyszów musi cierpieć nie tylko Francja, Holandia, Niemcy, Wielka Brytania, dzisiejsza Austria i Dania, lecz także Bułgaria (Turcy), Grecja (Albańczycy), Litwa (Polacy, Rosjanie), Łotwa, Estonia, Ukraina i Białoruś (Rosjanie), a nawet Islandia i Irlandia (Polacy). Różnica pomiędzy wymienionymi z początku, a pozostałymi jest zasadnicza: pierwsi borykają się z obcym kulturowo żywiołem azjatyckim, drudzy ponoszą tylko skutki otwarcia wewnątrzunijnych granic, co było wkalkulowane w samą ideę Unii, w której skład wchodzą etnicznie podobne narody. Efekt jednak jest taki, że wielosetletnia praca Europejczyków, by ustanowić granice państwowe zgodnie z granicami językowymi ulega ruinie i kontynent jest na skraju powrotu do sytuacji sprzed kilkuset lat. Czy jesteśmy w stanie uświadomić sobie, że przyszła Europa może już wcale nie być europejska, lecz stanie się jakimś tworem hybrydowym? Paradoksalne, że stosunkowo wolne od problemu są kraje przyjęte do Unii po 2004 roku.

            Wszystko to dzieje się wraz z narastaniem rozmaitych resentymentów. To słowo, którego znaczenie warto dobrze rozumieć. Gwałtowność z jaką pojawiło się zjawisko była nie tylko niespodzianką, lecz istnieją obawy, że mieliśmy nieprawdziwy obraz własnego społeczeństwa, nie zdając sobie sprawy, że jest on w gruncie rzeczy inny, niż ten, który kreśliła polska tradycja historyczna. Resentymenty, to jedno z tych pojęć, którego większość użytkowników języka polskiego dobrze nie rozumie i to do tego stopnia, że ma zwyczaj używać je w innym, nawet przeciwnym znaczeniu. W debacie publicznej powstało z tej przyczyny tak wielkie zamieszanie, że ludzie o odmiennym sposobie widzenia świata uznali się za rozgrzeszonych ze wszystkich niskich emocji, które sami kierują pod adresem innych. Zamiast tolerancji i wzajemnego wspierania, otworzyła się puszka Pandory.

Słowo resentyment pochodzi z francuszczyzny (ressentiment, to ‘odczucie’, ‘uraza’) i wcale nie oznacza na nowo przeżywanego sentymentu do kogoś, czy też nagle odnowionej życzliwości. To coś zupełnie przeciwnego – to uraza, niechęć, pretensja. Oznacza też awersję, nieprzychylność, nieżyczliwość, sceptyczność, uprzedzenie i wrogość. Strach pomyśleć jakie mogłoby to przynieść skutki, gdyby tego rodzaju resentymenty opanowały większość polskiego połeczeństwa. Wojna domowa gotowa!

Samo pojęcie pochodzi z przestrzeni filozofii. W ujęciu Nietzchego resentyment jest równoznaczny iluzji – tworzeniu wydumanych wartości pełniących rolę rekompensaty za własne ograniczenia i niemożności. Często jest ilustrowany bajką Ezopa o lisie i kwaśnych winogronach. Gdy nie mógł ich dosięgnąć, odszedł, przekonując siebie, że napewno były kwaśne. Psychologia nazywa to „dziecięcą reakcją na motywy których realizacja jest zablokowana”. Filozofowie uznali, że odgrywa ważną rolę pocieszenia w obliczu niespełnionych oczekiwań. Wiąże się też z urazą wobec świata, żalem do życia, co powoduje, że za obiektywne dobro uznaje się tylko własne, choćby wydumane cnoty, a za zło te, które jako zbyt wymagające znalazły się poza naszym zasięgiem. Ma to jednak również funkcję leczniczą, ponieważ pozwala ludziom słabym tę swoją słabość uszlachetnić i moralnie uzasadnić, podbudowując przy okazji skrywaną gotowością do zemsty.

Na pułapkę resentymentu jesteśmy narażeni niejednakowo. W stosunkach społecznych na odczuwanie tej emocji najbardziej wystawieni są ludzie pełniący ważne społeczne funkcje. Żyją w świecie codziennych sprzeczności. Reprezentując jakąś instytucję, sami czują się zobowiązani do emocjonalnej wstrzemięźliwości wymagającej panowania nad pożądaniem i chciwymi marzeniami. Te jednak nie znikają, są tylko skrzętnie ukrywane. Z reguły, prowadzą do zachwiania obiektywnego spojrzenia na otoczenie, budząc rodzaj agresywnej złości. Rzecz w tym, że polską tradycją stało się również utożsamianie się wielu mieszkańców z przestrzenią polityki nawet wtedy, gdy nie mają na nią wpływu, ale pragnąc czuć się uczestnikami potrzebują jakiegoś surogatu władzy. Taka sytuacja szczególnie szybko budzi złe emocje, ponieważ żyjąc fałszywą wyobraźnią ludzie mylą ją z rzeczywistością, co prowadzi do irytującego życia w ułudzie.

Max Weber definiował pojęcie w nieco innym kontekście, doskonale w Polsce znanym jako „bezinteresowna zawiść”. Jest zagadką z jakiej przyczyny zjawisko można u nas dostrzec nawet nieuzbrojonym okiem. Nie doczekało się poważnej analizy i wciąż jeszcze gra głównie rolę szkodliwej wiedzy obiegowej. Z tej przyczyny, Polacy stają się czasem ludźmi emanującymi gromadną złością, której źródła nie mają z pozoru wyraźnego uzasadnienia. Powstaje wrażenie, że ze szczególnym nasileniem zjawiska mamy do czynienia w dzisiejszej Polsce i że będzie ono dyktowało rozwój wydarzeń jeszcze przez dłuższy czas. Wiele wskazuje też i na to, że uległo utrwaleniu i zakorzeniło się w społecznych poglądach.

ZawiscZawiść, zazdrość, niechęć, uraza i nieprzychylność, to siostry tych samych emocji. Rzecz jednak w tym, że są emocjami naturalnymi, a próba przekształcenia życia w ugrzeczniony twór pachnie sztucznością. Równie sztucznym pomysłem jest lansowana w Europie tak zwana wielokulturowość i związany z nią dogmat politycznej poprawności. To idea, wedle której nowoczesne społeczeństwo powinno cechować się pełną aprobatą dla grup wyznających odmienne systemy norm i różne oceny tych samych wydarzeń. To w gruncie rzeczy kwintesencja sprzeczności wobec utrwalonych zasad współżycia w ramach narodowych wspólnot. Nie po to narody łączyły się w takie właśnie spójne całości ludzi żyjących razem ze względu na wspólnotę przekonań, by teraz burzyć dotychczasowe doświadczenie. W dzisiejszym świecie Zachodu trwałymi społeczeństwami wielokulturowymi są tylko dwa z nich – amerykańskie i kanadyjskie. Jest to o tyle naturalne, że są następstwem dobrowolnej imigracji ludzi z różnych stron świata. Z kolei, w obszarach innych kultur – rosyjskiej, indyjskiej, czy nawet chińskiej, wielokulturowość ma charakter trwały, ale głębokie odmienności i różnice są wciąż niezabliźnione. W  Europie, wszczepienie wielokulturowości w krajach dotąd jednonarodowych, to pomysł bardzo świeżej daty, bo dopiero z drugiej połowy XX wieku. Problem w tym, że większość państw członkowskich wywodzi się z tradycji wręcz przeciwnej. Jej istotą była budowa jednolitości opartej na silnych więziach etnicznych i narodowych. Do takich należy Polska, która jest krajem zasadniczo unitarnym. Dodajmy jednak, że jest tak dopiero od niedawna. Przed 1945 rokiem, również i ona była wielonarodowa i wielokulturowa. Najpierw, była to Rzeczpospolita Obojga Narodów, cechująca się wbrew nazwie kulturową i religijną troistością. Ludność dzielono wedle wyznań, a nie używanego języka. Istniały co najmniej trzy odmiany jej mieszkańców – katolicy, prawosławni i protestanci. Inna jednak była już sytuacja w dwieście lat poźniej. Ortodoksyjne prawosławie skurczyło się do rozmiarów jednego województwa (mścisławskie), w całej reszcie kraju dominował katolicyzm oraz grecko-katolicka odmiana wschodniej ortodoksji. W Drugiej Rzeczypospolitej sytuacja staje się bardziej klarowna – w zachodniej części kraju i jego centrum dominuje żywioł polski, we wschodniej – białoruski i ukraiński. W pełni jednolitą Polska stała się dopiero po ostatniej wojnie światowej w rezultacie wielkiego przesunięcia jej granic i masowych przesiedleń.

Wraz z ofertą przesiedlenia pewnej liczby muzułmanów do Polski, kraju który stał się przeciwieństwem wielokulturowości, zrodziło się pytanie o to, czy ma ona jakieś logiczne uzasadnienie, skoro jednym z mitów założycielskich była właśnie ucieczka od państwa wielonarodowego ku pełnej jednolitości? Istnieje też inny aspekt tej przemiany wynikający z tego, że hitlerowskie zbrodnie, a potem stalinowskie represje, spowodowały niemal całkowite wyniszczenie rodzimych elit. Szacuje się, że potomków herbowej szlachty nie pozostało w kraju więcej niż trzy procent społeczeństwa (w I Rzeczypospolitej było ich jedenaście procent), znaczy ona przy tym niewiele, ponieważ jej miejsce zajęła inteligencja sowiecko-komunistycznej proweniencji oraz jej potomkowie.

Ewolucja zróżnicowania etnicznego I, II i III Rzeczypospolitej. 

Katolicy, unici i prawosławni w XVIII wieku
Religie_w_I_Rz-plitej_1750.svgNarodowości II Rzeczypospolitej
comment_alTMMh4M4ZZWIzIuI9zEKl4c2bcY0i9A

Śladowe mniejszości w dzisiejszej Polsce
mapa

Jak więc w świetle najnowszej historii kraju można wyjaśnić to, że większość dzisiejszych elit stoi murem za europejską polityką wielokulturowości, co nie jest korzystne dla państwa polskiego w jego obecnej jednonarodowej formule? Czytając ich opinie przyszło mi na myśl skojarzenie z esejem Witolda Jedlickiego z 1962 roku zatytułowanym „Żydy i chamy”. Tekst odnosił się do walki politycznej, która toczyła się wewnątrz PZPR w okresie gomułkowskim, kiedy zwalczały się dwie frakcje: jedna zwana też puławianami, druga – natolińczykami. Pierwsza powoływała się na ponadnarodowy internacjonalizm, druga na głęboką, choć komunistyczną polskość. Różnił je nie tylko skład narodowościowy, ale również i struktura klasowa. Pierwsza była nasycona inteligencją, ale z braku rodzimej zastąpiona po części żydowską tradycją intelektualną importowaną z ZSRR. Druga nie ukrywała swego prostacko-nacjonalistycznego pochodzenia. Jednak w istocie dzieliło je wszystko. Pierwsza była odpowiednikiem dawnych „wyższych sfer”, druga – proletariackiego potencjału siły, lecz pozbawionego intelektualnej finezji. Bezpośrednim źródłem tej zupełnie nowej sytuacji było wykrwawienie się lepiej edukowanych sfer w czasie wojny, w warszawskim powstaniu i w okresie stalinowskich represji. Oto jak wydarzenia sprzed lat oceniła Magda Figurska (Salon24.tv): W międzyczasie niezliczone rzesze biedoty czyli Chamów oraz stosunkowo nieliczne, ale dość spore jednak ilości polskich Żydów przeszły na wiarę sowiecką i mimo wzajemnej wrogości wspólnie stworzyły na ruinach II RP i grobach żołnierzy wyklętych bardzo wygodne dla siebie państwo satelickie Moskwy. Oczywiście podstawą tej wygody była zwykła grabież codzienna, wsparta przez cały czas niszczeniem tradycji polskiej oraz ludzi tę tradycję reprezentujących”. Echo tego podziału dotrwało do ostatnich wyborów i jest coś na rzeczy, skoro jedni są przez przeciwników określani unijnymi internacjonałami, drudzy – lokalnymi prostakami. To brzmi trochę jak dawny podział na „światowych inteligentów” obcych prawdziwej polskości i „prowincjonalnych nacjonalistów”, patriotów, lecz ze swej natury mało lotnych. W ostatnich wyborach, po raz pierwszy w historii kraju, ci drudzy uzyskali niekwestionowaną władzę budząc głębokie obawy wśród tych pierwszych. Jakie ta ocena może mieć zastosowanie do wydarzeń, których jesteśmy świadkami, skoro nie ulega wątpliwości, że prawdziwa społeczność żydowska została niemal całkowice wyniszczona w czasie wojny? Jakim więc sposobem mogły tak długo przetrwać dawne uprzedzenia?

Wedle znawców zagadnienia, szczególne miejsce w tym procesie mieliby odgrywać tak zwani frankiści, czyli osiemnastowieczni Żydzi, wyznawcy nauk Jakuba Franka, których losy przedstawiła niedawno Olga Tokarczuk w obszernym dziele Księgi Jakubowe. Istotą frankizmu było świadome dążenie do zerwania z żydowską tradycją, przyjęcie chrześcijańsko brzmiących nazwisk i wtopienie się w polskie społeczeństwo. Trzeba wiedzieć, że stara Rzeczpospolita była pod względem społecznej stratyfikacji tworem bardzo ciasnym, więc społeczność żydowska znalazła w niej szczególne umiejscowienie. W państwie tolerującym dwoisty tylko podział na szlacheckich „panów” i chłopskich „chamów” z trudem mieściły się inne rodzaje napływającej do kraju ludności – ormiańskiej, tatarskiej, czy żydowskiej, nie mieszczącej się w takiej dychotomicznej strukturze. Władza wybrnęła z tego tak, że stosunkowo nielicznym Ormianom i Tatarom sukcesywnie nadawano herby szlacheckie, obdarzając też obywatelstwem i prawem posiadania ziemi. Społeczność żydowska była jednak zbyt liczna, by nie zagroziło to pozycji samej szlachty, obmyślono więc dla niej osobną ścieżkę. Pozwolono rządzić się jej własnym prawem talmudycznym, co dawało polskim Żydom specjalny status społeczny. Znalazła się jednak grupa, która pod wodzą Jakuba Franka, przybysza z terenów turecko-ottomańskich, zechciała skorzystać z szybkiej ścieżki naturalizacji. To kilkanaście tysięcy osób, które znalazły się pod opieką wpływowych magnatów i biskupów, pragnących pozyskać nowe owieczki. Trzeba dodać, że po konwersji na katolicyzm, frankiści otrzymywali również nazwiska swoich patronów oraz prawo do używania ich rodowych herbów. Tak potoczyły się losy conajmniej kilkunastu tysięcy ludzi, którzy do połowy XVIII stulecia uważali się za stuprocentowych Żydów. Oto jak rzecz opisuje „Wikipedia”: „Niektórzy z polskich hierarchów katolickich zachęceni przychylnym stanowiskiem frankistów wobec katolicyzmu, dostrzegli możliwość doprowadzenia do ich konwersji, co miało zapoczątkować chrystianizację żydów”. W nadziei na rozprzestrzenienie „prawdziwego Słowa Bożego”, biskupi gorąco poparli frankistów. Dla powiększenia ilości zwolenników Jakuba Franka, biskup Dembowski zorganizował nawet publiczną dysputę pomiędzy frankistami a talmudystami, w wyniku której kilkuset z nich publicznie przyjęło chrzest. Zostali obsypani łaskami i przywilejami po to, by zachęcić kolejnych. Niektórzy zostali przez swych chrzestnych rodziców adoptowani do herbów i otrzymali szlachecko, a nawet arystokratycznie brzmiące nazwiska. Sam Jakub Frank stał się Józefem Dobruckim i zaczął tytułować się „generosus”, co jest lacińskim odpowiednikiem „dobrze urodzonego”.

Teoretycznie, problem z polskimi frankistami powinien na tym się zakończyć, gdyby nie pewna cecha opinii publicznej, którą laipidarnie sformułował niemiecki poeta i filozof żydowskiego pochodzenia, Heinrich Heine. Sam w 1825 roku zaraz po ukończeniu studiów przyjął chrzest w obrządku protestanckim. Skomentował to jednak dość pragmatycznie: „Chrzest daje bilet wejścia do kultury europejskiej”.  W innym miejscu dodał jednak nie mniej ważną konkluzję stwierdzając, że pomimo aktu chrztu w Europie „nigdy nie można przestać być Żydem”. Wiele wskazuje na to, że ten rodzaj polskiego antysemityzmu, który pojawia się dzisiaj, nie jest skierowany przeciwko ortodoksyjnym i talmudycznym Żydom (których w kraju praktycznie nie ma), ale przeciwko tym, którzy są uważani za „farbowane lisy” i do których łatwo zaliczyć potomków frankistów, także i tych, którzy przyjęli nazwiska Krasickich czy Potockich. Podejrzliwość co do prawdziwości ich „polskości” wciąż tli się w społecznej świadomości pomimo tego, że konwersja ich przodków na chrześcijaństwo miała miejsce dziesięć pokoleń temu. Jedną ze słynniejszych frankistek była żona Adama Mickiewicza – Celina Felicja Franciszka Józefa z domu Szymanowska. Wieszczowi wypominano to do końca życia, a niektórzy nawet dzielili się podejrzeniem co do „czystości” pochodzenia jego samego.

Czaszka            Jak to się wszystko ma do aktualnej sytuacji politycznej w Polsce? Wydaje się, że echo podejrzliwości w kwestii „prawdziwego” pochodzenia części polskiej inteligencji daje wciąż o sobie znać, a umowny (to znaczy elastyczny) podział na „żydów” i „chamów” wcale nie poszedł do lamusa. To o tyle zrozumiałe, że gwałtownie garnące się dzisiaj do polityki gorzej wykształcone warstwy odnalazły wygodne narzędzie dla doszukiwania się żydowskich korzeni u wszystkich lepiej edukowanych konkurentów, niezależnie od ich prawdziwego pochodzenia. A że sprawa nie jest całkiem wyssana z palca, pole do nagonki jest otwarte i do tego bezpieczne. Możemy wyrazić tylko nadzieję, że czas wzajemnego zrozumienia nadejdzie i przekształci swary we wspólny wysiłek na rzecz prawdziwie europejskiej przyszłości kraju.

By Rafal Krawczyk

1 Comment

  • To, ze ludzie maja dosc bycia okradanym przez elity nie jest jakas bezpodstawna nienawiscia. Jest to naturalna reakcja na niesprawiedliwy podzial dobr w naszym kraju. Krajem rzadzi uwlaszczona na majatku panstwowym UBecja. Kto tego nie widzi jest slepy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.