GLOBALIZACJA CZY KREOLIZACJA? CZYLI ŚWIATOWE „PANY” I „CHAMY”

Kreolizacja            Intelektualna uczciwość zobowiązuje do ostrzeżenia nieostrożnego czytelnika, że zamieszczony niżej tekst może go (czytelnika) zirytować, urażając jego wyssane z mlekiem matki przekonania. Bo też i wyobrażenie Polaków o nich samych, o ich historii i dokonaniach, jest nie tylko głęboko ugruntowane, ale na ogół nieprawdziwe. Nie jesteśmy ani społeczeństwem jednolitym, ani też dobrze skonstruowanym. Z punktu widzenia porównania z innymi, polskie społeczeństwo bardziej przypomina rodzaj kastrata, niż pełnego zdrowia i tętniącego optymizmem osobnika. Na tle całej reszty świata wypadamy jak narodowy dziwoląg. Zaczniemy od kwestii globalnych, od których kraj, pomimo jego szczególnego rodzaju unikalności nie ucieknie.

Pokonanie bariery głębokich nierówności jakich doświadcza ziemski glob staje się łatwe, jeśli posłużymy się jego obrazem w rodzaju palety, odbijającej przeciętność, lecz nie pochylającej się nad losem wielkich mas ludzi. Wystarczy zresztą te wszystkie barwy mechanicznie pomieszać, a zamiast zieleni i czerwieni odróżniającą ich dusze i pozycję dochodową powstanie jednolity odcień szarości, który nie mówi nic. Tyle, że nie starcza już wtedy wiedzy, aby zrozumieć, co by to mogło oznaczać dla poddanych tego rodzaju eksperymentowi. Europa doświadczyła w 2015 roku zaledwie maleńkiej próbki czekających ją wyzwań wraz z gwałtownym i niespodziewanym naporem imigrantów. To ona zresztą pójdzie na pierwszy ogień eksperymentu, chociaż jest nań znacznie gorzej przygotowana od Ameryki. Będzie jednak pierwsza przez wzgląd na geograficzną bliskość problemu. Wyzwanie musi przyjąć, skoro Unia Europejska ma tuż za geograficzną miedzą głęboko nieprzyjazny jej świat islamu. Ten, nie straci takiej szansy jaką mu daje historia, by odbić sobie prawdziwe i wyimaginowane krzywdy oraz upokorzenia.

O globalizacji wygłaszane są zwykle same dobre opinie. W czym więc  może tkwić ta mniej przyjemna strona medalu? Unia Europejska doświadczyła próbki w 2015 roku, kiedy przez jej granice przełamało się ponad milion ludzi, nie tylko od jej mieszkańców odmiennych, ale chciałoby się powiedzieć – wręcz odwrotnych. Największa potęga gospodarcza świata okazała się wobec fenomenu nie tylko bezradna, ale również bliska paniki. Przypomnienie, że to ona sama i w imieniu całego Zachodu wyrażała kiedyś niekłamany zachwytu nad nabierającym tempa procesem globalizacji, nasuwa się w tej sytuacji samo. Brak przygotowania do akceptacji jego mniej przyjemnych stron widoczne jest w obiegowym podejściu do sprawy. Globalizacja – czytamy definicję – to ogół procesów prowadzących do coraz większej współzależności i integracji państw, społeczeństw, gospodarek i kultur, czego efektem jest tworzenie się „jednego świata”, światowego społeczeństwa; zanikanie kategorii państwa narodowego; kurczenie się przestrzeni społecznej i wzrost tempa interakcji poprzez wykorzystanie technologii informacyjnych oraz wzrost znaczenia organizacji ponad- i międzynarodowych, w szczególności ponadnarodowych korporacji”.  Napotykamy przy tym tylko bardzo ogólne zastrzeżenie, że może być ona również postrzegana jako „zjawisko powodujące wzrost nowych, nieprzewidywalnych form ryzyka oraz nierówności społecznych. Skutki tych procesów nie są do końca rozpoznane, mogą prowadzić zarówno do większej homogenizacji kultury, jak i do jej kreolizacji i zwiększenia różnorodności kulturowej”. To szeroka i rozbudowana definicja zjawiska, które było dotąd uznawane za wyłączność działalności ekonomicznej i część międzynarodowej teorii gospodarowania. Uważano, że dotyczy jedynie zwiększającej się produktywności i wymiany handlowej opartej na stabilnych podstawach instytucjonalnych, które i pozwalają jednostkom oraz firmom z różnych krajów bez przeszkód wymieniać pomiędzy sobą towary i usługi. I tylko tyle. To zatem, co zdarzyło się w poprzednim roku w postaci masowej migracji ludzi z Bliskiego Wschodu do Unii Europejskiej, głównie Niemiec, Austrii i Szwecji, było zupełnym zaskoczeniem, chociaż z punktu widzenia samej definicji zjawiska być takim nie powinno. Paul Jones, amerykański dyplomata i wysoki rangą urzędnik Departamentu Stanu zdefiniował proces w nieco osobisty sposób. „Globalizacja, to przedłużenie relacji społecznych na obszar całego świata w uznaniu, że jego przestrzeń jest zróżnicowana w naturalny sposób poprzez historyczną ewolucję oraz społecznie zrozumiała tyle, że zmienna w czasie”. To jednak podobnie ogólne stwierdzenie, jak poprzednie i w gruncie rzeczy nie wyjaśniające samego procesu, a w szczególności w świetle pojawienia się pojęcia „kreolizacja”. Jest rozumiane jako „społeczny proces mieszania wzorców obyczajowo-kulturowych”. Tyle, że w tym miejscu napotykamy na prawdziwy problem. Słowo „globalizacja” brzmi neutralnie, ale „kreolizacja” pachnie oceną i wiąże się z faktem, że mieszanie kultur nie ma wiele wspólnego z mechanicznym łączeniem odmiennych substancji. Wymaga uczestnictwa ludzi jako reprezentantów każdej z kultur, często wobec siebie wrogich, nie może więc polegać na procesie, w którym ludzie biorą tylko nieświadomy udział. Jaka jest ich rola? Czy mają jakiś wpływ na dynamikę zjawiska?

Burundi_MonacoGlobalizacja jest bodaj najmodniejszym pojęciem jakie pojawiło się w stosunkach międzynarodowych w ostatnich dekadach. Jej symbolika mówi wiele: świat oto w coraz większym stopniu stawać się będzie jednością, a koniec tego procesu, to jakiś rodzaj unifikacji w całość. W rzeczywistości, sprawa jest bardziej skomplikowana, co pokazuje mapka nierówności dochodowych. Sama grafika symbolizująca zjawisko ilustruje ideę jedności świata, ale już sąsiedni obraz uwypukla różnice w zamożności mieszkańców. W najbardziej skrajnym przypadku, czyli w porównaniu poziomu życia mieszkańców afrykańskiego Burundi z zachodnioeuropejskim Monaco, bieda pierwszych i zamożności drugich wyraża się liczbą 157 dolarów rocznie dla jednych, do aż 171 tysięcy dla drugich. Roczny dochód obywatela Księstwa jest zatem ponad tysiąc razy wyższy od tego, którym dysponuje mieszkaniec Burundi. Nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, w jaki to sposób mieliby się integrować ludzie skrajnej biedy i nieuctwa z edukowanymi społecznościami odczuwającymi dostatek i spokojny dystans do problemów świata? Jeśli dotychczasowa debata nie prowadziła do politycznych zderzeń, to tylko dlatego, że pojęciem globalizacji operowali teoretycy, ograniczając rzecz do porównań statystycznych bez konieczności analizowania społecznych konsekwencji zjawiska. Uznali przy tym, że o tak rozumianym procesie nie ma potrzeby debatowania, bo też i nie da się przeprowadzić o tym pełnego akademickiego wykładu, czy też powszechnego głosowania. Prawda, sądzono, że jest to problem światowy, lecz jedynie ograniczony do debat zawodowych ekonomistów, a reszta ludności nie ma wiele do zrobienia inaczej, niż w roli niemego świadka wydarzeń. Analizy ograniczały się do przewidywania kierunków i nasilenia przepływów funduszy kierowanych na dokapitalizowanie jednych regionów w relacji do drugich. Nikt nie brał pod uwagę czynnika ludzkiego, czyli tego, że biedni mogą gdzieś się zgromadzić, choćby tylko po to, by wyruszyć w podróż po bogactwo innych, tworząc przy tym zupełnie nowy problem globalny o daleko poważniejszych konsekwencjach. Uznawano, że tego rodzaju działania, to sprawa typowa dla granicznej kontroli zapobiegającej bałaganowi. Nagle okazało się, że w obliczu tak wielkiej gwałtowności przesunięć mas ludzi kontrolerzy stają się bezbronni.

Nieuzbrojonym okiem widać, że bogaty świat zachodni jest na inwazję międzynarodowej biedoty nieprzygotowany. Niebawem, może się okazać, że sposób w jaki dotąd postrzegaliśmy problem już nigdy nie powróci, bo sama Europa stanie się tylko narodowościowym i kulturowym tyglem dotykanym periodycznymi kryzysami, których źródło tkwi w głębokich różnicach pomiędzy „rdzennymi” mieszkańcami, a ludnością napływającą z zewnątrz. Mając w pamięci taki obraz przyszłości pozostaje znaleźć odpowiedź na pytanie, co można zrobić, aby pozwolić na pokojowe i pozbawione gwałtowności jednoczenie się ziemskiego globu, zamiast niekończącego się pasma „wrogich przejęć”? Nie jest wykluczone, że czeka nas konieczność zmiany wizerunku Europy z bogatego, lecz nieco sennego regionu na twór gotów do twardej walki o własne  interesy lub też zmierzający do eksplozji w obliczu zderzania się wielkich kultur. Na dzień dzisiejszy, celem stało się niedopuszczenie do gwałtowności procesów migracyjnych na podobieństwo roku 2015 z tej oto przyczyny, że europejska cywilizacja pod groźbą znalezienia się w obliczu niechcianej wojny nie jest dzisiaj w stanie ich opanować. Trudno się dziwić, że najmłodsi członkowie Unii Europejskiej z jej wschodniej części, których problem dotyczy jeszcze w małym tylko stopniu, podchodzą do tego rodzaju wizji bez entuzjazmu.

Rzecz wydawała się niegroźna dopóty, dopóki mieszkańcy najbiedniejszych regionów nie zdawali sobie sprawy nie tyle z istnienia tej różnicy ile z łatwości z jaką w dzisiejszych warunkach można pokonywać przestrzenie dzielące kontynenty. Kiedy to pojęli, ruszyli do osiedlenia się w otoczeniu bogactwa. To, że Europa dała się wydarzeniem zaskoczyć źle świadczy o jej przywódcach, bo też rachunek był tu zawsze prosty i nie pozostawiał złudzeń co do przyczyn masowości oraz jednostronności tego rodzaju ruchów migracyjnych. To, czego doświadcza dzisiaj sam rdzeń Unii Europejskiej w postaci gwałtownego napływu ludności z najbiedniejszych krajów wschodniej półkuli, może w niedługiej przyszłości rozszerzyć się na cały świat, stając się problemem prawdziwie globalnym.

            Sam fakt nieprzygotowania bogatego Zachodu na niespodziewaną inwazję afro-azjatyckiej biedy jest zadziwiający też i z tej przyczyny, że ma on długie kolonialne doświadczenie i bogatą literaturę, tyle, że ta ostatnia koncentrowała się zwykle na różnicach w zamożności, a nie na ich następstwach. Zresztą, nawet dzisiejsi możni tego świata (na przykład potężny business niemiecki) postrzegają problem głównie w kategoriach migracji siły roboczej, a nie wynikających z tego wstrząsów kulturowych. To było przyczyną kontrolowanego przyjęcia przez Niemcy setek tysięcy pracowników tureckich i taki też jest powód obecnego zaskoczenia tempem i rozmiarami migracji ludzi z Afryki i Bliskiego Wschodu. Przed czterdziestu laty proces poddawał się kontroli, bo istniało po drodze wiele narodowych granic, które były barierą dla spontaniczności migracyjnych ruchów. Dzisiaj granica Unii jest tylko jedna i do tego dziurawa jak sito. Tyle, że zapotrzebowanie niemieckiej gospodarki na siłę roboczą ma się nijak do struktury zupełnie nie poddającego się kontroli exodusu ludności muzułmańskiej do Europy.

            Globalizację postrzegano jako problem wymagający samej tylko ekonomicznej analizy, nie żadnej innej. Mało kto zdawał sobie sprawę z rozmiarów wyzwania w innych przestrzeniach – kulturowej, nieprzygotowania demokratycznych struktur, następstw politycznych, czy demograficznych, a także historycznego tła procesu. Powszechnie uważano, że w wymiarze ruchów ludności jest ona tylko logicznym następstwem masowej turystyki, wzmożonego tempa przemieszczania się ludzi, komercjalizacji kultury i ekspansji konsumeryzmu opartego na sile środków masowej komunikacji. Najbardziej powszechne było zakładanie czterech i to dosyć bezpiecznych dla Zachodu scenariuszy rozwoju tego zjawiska. Wszystkie cechowała zagadkowa beztroska w oczekiwaniu względnej gładkości procesu. Poza tym, brano pod uwagę tylko jeden kierunek ewolucji, to jest sposób w jaki wartości i wzorce zachodnie miałyby być absorbowane przez resztę świata. Dostrzegano cztery warianty procesu:

  • wariant globalnej homogenizacji sprowadzający rzecz do zanikania lokalnych kultur i zastępowania ich wzorami zachodnimi;
  • wariant nasycenia kulturowego, którego cechą ma być ich powolne przenikanie w ciągu kilku pokoleń eliminujące stopniowo lokalne wzorce;
  • wariant deformacji kulturowej polegający na swoistej dyfuzji odmienności, w ramach której kultura zachodnia jest przyjmowana po przefiltrowaniu, powodując jednak, że tylko niektóre z lokalnych wartości utrzymują swoją pozycję;
  • wariant amalgamacji kulturowej, kiedy to kultura zachodnia zostaje wzbogacona o elementy kultury peryferii, a te przyjmują jej wzorce selektywnie w ramach swoistego współistnienia z lokalnymi wzorcami;

Zabrakło w tym ważnej kwestii, a mianowicie odwagi spojrzenia w przyszłość z perspektywy tego, że oto globalizacja z udziałem wielkich mas ludzi może dokonywać się żywiołowo i trzeba ten żywioł jakoś zdefiniować, jeśli jest zderzeniem, a nie tylko naturalnym skutkiem oddziaływania cywilizacji zachodniej. Świat zaczyna więc cierpieć z powodu braku wyobraźni jego przywódców.

Spróbujemy zilustrować dylematy zderzania się ludzi i ich poglądów na przykładzie, który wymaga opuszczenia poziomu procesów globalnych i zejścia na szczebel lokalny, gdzie zjawiska są łatwiej uchwytne, a ich znaczenie pozwala się lepiej ocenić. Poprzednio rozważaliśmy społeczno-polityczny fenomen XVIII wiecznej absorbcji ludności pochodzenia żydowskiego, zwanej ‘frankistami’, przez obcy jej dotąd polski żywioł katolicki i to nie tylko pod kątem samej treści zjawiska, ale też nieprawdopodobnej trwałości jego echa. Daje ono o sobie znać do dzisiaj i stało się nawet jedną z przyczyn perturbacji politycznych i zmian składu ekipy rządzącej. Następstwem dawnej absorbcji ludzi zmieniających wyznanie z judaizmu na katolicyzm było to, że jej oddziaływanie ograniczyło się do warstw inteligencji. Ludność żydowska, w przeciwieństwie do miejscowej, nigdy nie zajmowała się rolnictwem, lecz zawodami dającymi perspektywę mniej ciężkiej pracy i wyższych dochodów. To pozostawiało czas na inteligenckie rozważania. Skutek kulturowy zjawiska był przez to wielokrotnie większy, niż mogłoby to wynikać z samych tylko proporcji liczbowych.

Jest wiele przyczyn, dla których „problem polski” jawi się światu jako rodzaj dziwolągu nie przystającego do powszechnych oczekiwań. Kwestia globalna sprowadza się do pytania w jaki sposób można zintegrować społeczeństwa znajdujące się na krańcowo odmiennym etapie rozwoju, ale nasza, lokalna jest zupełnie inna. Interesująca byłaby odpowiedź przeciętnego Polaka na pytanie o to, który z podanych wcześniej wariantów globalizacji jest gotów akceptować? Amalgamację kulturową? A może wariant homogenizacji lub kulturowego nasycenia? Wolne żarty! Polska jest krajem tak bardzo odległym od problemów z jakim boryka się świat i egzystującym tak, jakby w ogóle go nie dotyczyły. Jej samej jest bardzo daleko do wewnętrznej, krajowej i narodowej integracji, że jak dotąd bezskutecznie boryka się z kwestią własnej tożsamości, którą inne narody już dawno mają za sobą. Jak integrować się z innymi, jeśli nie posiada się przekonania co do istoty „własnej duszy” i jej pochodzenia? Rzecz w tym, że nie tylko nie ma w kraju „jednej Polski”, ale żadna z współistniejących nie posiada znamion kompletności i każda wykazuje cechy inwalidztwa. To z tej przyczyny, demokratycznie wybrane władze nie mają potem jasności z kim się właściwie integrować: z Zachodem, ze Wschodem, a może z jakąś trzecią siłą? Bez rozstrzygnięcia problemu czym kraj właściwie jest, Polska w Europie nie ma szans na poważne zaistnienie. Aby tę świadomość uzyskać musi kiedyś odnaleźć swoją tożsamość i zastąpić nią pokutujący mit w postaci obrazu społeczeństwa rzekomo postszlacheckiego.

PolacyIstnieje też inne echo, znacznie od pierwszego silniejsze i oddziałujące na wyobraźnię trwalej, a także mocniej umocowane w narodowej pamięci. Pierwsze, ma wymiar inteligencki, drugie jest głęboko chłopskie. To problem całego społeczeństwa, chociaż z pozoru dotyczy niezbyt dużej grupy osób na tyle psychicznie odpornej, żeby  przyznać się do odczuwania „chłopskości” własnej tożsamości. Idzie o bardzo specyficzne dziedzictwo polskiej wsi, czyli szczególnego rodzaju mentalności, które można sprowadzić do utrwalonej zasady patrzenia na świat spode łba. Paradoksalnie, jako jej odwrotność, rzecz jest silnie związana z polskim rozumieniem idei szlachectwa, nie tylko w związku z jego treścią, ale i z zakresem oddziaływania na wyobraźnię reszty. Istnieje przy tym i druga, bardzo szczególna cecha polskiego pojęcia „chłopskość”, że nie ma oto jego odpowiednika w innym europejskim języku. Może to oznaczać, że jest czymś szczególnym i wyłącznie polskim, oddającym tylko krajowe kryteria wartościowania ludzi. Odwrotnością „chłopskości” jest „szlachectwo”. W przeciwieństwie do „chłopskości” – „szlachectwo” ma wiele zagranicznych odpowiedników, lecz ze znamiennymi wyjątkami. Nie istnieje w tych językach, które powstały w procesie nieprzyjaznego odrywania się od polszczyzny. Może to być też swoisty znak prostestu wobec sposobu eksponowania tam polskości. Nie ma rodzimego słowa na określenie „szlachectwa” w języku białoruskim, ani też w ukraińskim. Tak więc swoista dychotomia pomiędzy tradycją „chłopską” i „szlachecką” staje się też wewnętrznym problemem samej polskości. Nasuwa to wiele rozmaitych wniosków, trzeba tylko pamiętać, że w codziennej wymianie poglądów rzecz jest głęboko skrywana i ogromna większość rozmówców przypomina sobie zwykle o szlacheckich korzeniach, stroniąc od wspominania o jakichkolwiek chłopskich koneksjach. To nie tylko hipokryzja, ale i głęboka nieprawda, skoro statystyki powiadają, że w kraju przetrwało – w najlepszym razie – zaledwie trzy procent ludności mogącej powołać się na prawdziwie szlachecki rodowód. To dowód nie tylko na rodzaj wstydliwości przynależny rodakom, ale przede wszystkim na akceptowaną fałszywość poglądu na przeszłość kraju i uznawania za dobrodziejstwo szlacheckich technik rządzenia i brutalnej eksploatacji chłopów oraz traktowania ich jako podludzi niegodnych człowieczeństwa. To tylko po części wina Sienkiewicza i jego Trylogii.

SzlachtaRzadkością jest, w kraju uznającym się za spadkobiercę czysto szlacheckiej Pierwszej Rzeczypospolitej, odnaleźć środowiska wyrażające dumę ze swego chłopskiego pochodzenia. Należy do nich Grażyna Bartecka, psycholog społeczny i aktywistka Stowarzyszenia Animacji Kultury Pogranicza „Folkowisko”, współtwórczyni corocznych Dni Wolności Chłopskiej – święta obchodzonego z okazji zniesienia pańszczyzny w dawnej austriackiej Galicji. Święto przypomina o dawnych podziałach społecznych, które tylko z pozoru gładko przemieniły się w nowoczesny kapitalizm. Te dawne hierarchie powodują tymczase pojawianie się tendencji zupełnie nowych. „Dlatego Kulczykówna wychodzi za mąż za Lubomirskiego, a Niemczycki żeni się z Czartoryską. Idealna symbioza. Nowo wzbogaceni potrzebują legitymizacji swojego majątku, a arystokraci utrzymania dawnej pozycji finansowej. Mimo że tytuły szlacheckie zniesiono dawno, to myślenie postszlacheckie pozostało. Efektem tego myślenia jest legitymizowanie nierówności np. poprzez uznanie dzisiejszych roszczeń majątkowych dawnych posiadaczy za naturalne”. I przypomina, że wciąż obelgami są w Polsce wyrażenia „wieśniak” i „cham”, czy też określenie „oderwany od pługa”. „Jeśli ktoś mówi, że idzie się odchamić, to ma na myśli zażycie kultury wysokiej, tej nie-wiejskiej. Wstyd z powodu wiejskiego pochodzenia jest produktem struktur długiego trwania. Jeśli w jakimś kraju przez ponad 300 lat panowało niewolnictwo (a polska pańszczyzna nie była przecież niczym innym jak specyficzną formą niewoli), to trudno oczekiwać, żeby nie zostawiło to głębokich śladów i blizn”.

Polacy nie chcą debatować o instytucji pańszczyźny, na której wspierał się cały gmach Pierwszej Rzeczypospolitej razem z jej „wielkością” i przewagami nad nieprzyjaciółmi polskości i następstwami dla konstrukcji psychicznej narodu. Wolą mówić o „naszych”, czyli szlacheckich przewagach nad wrogami Polski. Rodzi to niebywałe paradoksy. Jesteśmy gotowi wyrażać dumę z tego, że w Stanach Zjednoczonych stawiano pomniki Pułaskiemi i Kościuszce za zasługi w walce o wolność dla Amerykanów, ale wcale nie łączyć tego z faktem, że pierwszy był najpierw konfederatem barskim pragnącym utrzymania podłości zniewalania chłopów, drugiemu nie udało się skłonić ich właścicieli do patriotycznego czynu na rzecz stworzenia chłopskich batalionów powstańczych. W pamięci narodowej pozostał przypadek Bartosza Głowackiego, zmarłego z ran po bitwie pod Szczekocinami i za zasługi dla szlachty herbem uszlachconego. Zanim został „prawdziwym obywatelem”, musiał jednak chłopski stan opuścić. Tertium non datur. Naprawdę był stuprocentowym chłopem pańszczyźnianym ze wsi Rzędowice i własnością Antoniego Szujskiego herbu Pogoń Ruska, rodząc się pod chłopskim nazwiskiem Kuman. Nie od rzeczy jest dodać, że w Anglii, której kolonią były Stany Zjednoczone i za których to wolność walczyli Pułaski i Kościuszko, ślady poddaństwa chłopów zniknęły sześćset (!) lat wcześniej. Na terenach Polski ten szczególny rodzaj niewolnictwa istniał jeszcze całe siedemdziesiąt lat po śmierci Pułaskiego i obejmował osiemdziesiąt procent ludności kraju. Ludności, bo za naród uznawani byli tylko dobrze urodzeni.

Pierwsza Rzeczpospolita była państwem szczególnym i to w skali całej Europy. Pojawiła się jako ogromne państwo federalne rozciągające się od Warty i Pomorza na zachodzie po Witebszczyznę na wschodzie i Kijowszczyznę na południu. To tereny otwarte i łatwe do uzależnienia od konnych wojowników nadchodzących z azjatyckich stepów, mających rolników w głębokiej pogardzie. To jedna z przyczyn „jeździeckiego echa kulturowego” polskiej szlachty i uwielbienia dla konia wierzchowego. Z tego powodu, Polska jest też jednym z niewielu krajów świata, w którym nie jada się koniny. Tyle, że zgodnie z tą przeszłością i położeniem pomiędzy europejskim zachodem a euroazjatyckim wschodem Rosji, nie była krajem o klarownej strukturze, lecz posiadała swoiście hybrydowe cechy. Nie była ani zachodnia, ani też rosyjskopodobna. Była czymś zupełnie odmiennym, co się  nie zrodziło jako prosta mieszanka tych obu. Wyraźna jest jej inność, zarówno od jednej jak i drugiej, ale też cechy tej swoistej hybrydowości nie są łatwo uchwytne. Jej siłą nie był panujący ustrój, lecz rozległość terytorialna. Przed wojnami kozackimi i szwedzkim potopem była największym państwem Europy, na przełomie XVI i XVII stulecia zajmującym bez mała milion kilometrów kwadratowych i rozłożonym pomiędzy tą ostatnią a bezkresem Rosji. Była dwukrotnie większa niż Francja, czy Hiszpania i czterokrotnie rozleglejsza od Anglii. To jednak Najjaśniejsza Rzeczpospolita stała się w XVIII stuleciu „chorym człowiekiem Europy”, a nie ktoś z jej wschodnich czy zachodnich sąsiadów, chociaż wciąż pozostawała największym państwem kontynentu. Jej „choroba” miała szczególną przyczynę, którą można sprowadzić do stwierdzenia Jurija Kriżanića, że oto ówczesna Polska to „raj dla Żydów, piekło dla chłopów i niebo dla szlachty”. A to się już daje przeliczyć na  możliwości polityczne i wojskowe. Tylko szlachta mogła posiadac broń, a było nie więcej niż 10 procent ludności, czyli około miliona mieszkańców. Koncentrowała się nie na ekspansji zewnętrznej, lecz na korzystaniu z darmmowej pracy chłopów, stanowiących aż 80 procent. Jej władza nad nimi była tak pełna i tak przez nikogo nie kontrolowana, że doskonale pasowało do tego powiedzenie „hulaj dusza, piekła nie ma”. Po eksterminacji postszlacheckiej inteligencji w okresie II wojny światowej i epoce komunizmu, liczebność potomków dawnych „herbowych” stała się znikoma. Skąd więc powszechność pędu do szlacheckich genealogii? To kulturowy paradoks, mający źródło w szczególnym umiejscowieniu Rzeczypospolitej w Europie oraz piętna, jakie jej losy odcisnęły w świadomości Polaków. Tyle, że owo piętno jest jeszcze do dzisiaj silniejsze niż historyczna prawda. Ta jest natomiast taka, że znaczna większość dzisiejszych Polaków ma chłopskie korzenie i to osadzone w tradycji pańszczyźnianego niewolnictwa. To również tłumaczy cechy przeciętnego Polaka, w którym wspaniałomyślność bez większych przeszkód miesza się z chamstwem. Sąsiedni Czesi już dawno pogodzili się z myślą, że niemieckojęzyczni Austriacy odarli ich ze szlacheckości pozostawiając tylko lokalne korzenie. Polacy wciąż żyją mitami, uważając się za potomków Potockich i Lubomirskich, a nie – co jest prawdziwym faktem – ich pańszczyźnianych poddanych.

Nie mamy miejsca na szczegółowe omówienie zagadnienia, powołamy się tylko na rezultaty amerykańskich badań (G. Almonda) nad kulturą polityczną ludzi. Wyróżnił trzy jej rodzaje podzielone wedle nastawienia obywateli do polityki: kultura poddańcza, uczestnicząca i zaściankowa. W ramach pierwszej, poddańczej, jednostki i grupy społeczne podporządkowują się decyzjom politycznym powstającym w ośrodkach władzy. To model cechujący systemy autorytarne (wzorcowym przykładem jest Rosja), ale też i państwa młodej demokracji póki obywatele nie nauczą się używania jej instrumentarium. W kulturze uczestniczącej, jednostki i grupy społeczne interesują się życiem publicznym i silnie się w nie angażują. Znają jego zasady i są gotowe do oceniania, współdecydowania, angażowania się w politykę, a przede wszystkim do sprawowania władzy. Kultura uczestnicząca jest cechą rozwiniętych społeczeństw demokratycznych typu zachodniego. Trzeci rodzaj, to kultura zaściankowa. Obywatele nie interesują się polityką, nie mają wiedzy o politycznym systemie i ograniczają się do spraw lokalnych. Model życia jest niezmienny, a jego uczestnicy odgrywają tylko biernie oczekiwane role. Ten rodzaj kultury politycznej jest typowy dla społeczności znajdujących się na niskim szczeblu rozwoju. Kiedyś, był cechą średniowiecznej Europy, a dzisiaj – społeczności afrykańskich. W krajach rozwiniętych występuje jako margines przynależny obywatelom negującym system jako taki, lecz nie potrafiącym sprecyzować alternatywy. Fenomen Polski polega na tym, że nie wykazuje ona w tym względzie żadnej wyraźnej dominanty i dają się w jej tradycji wyróżnić wszystkie trzy rodzaje politycznej kultury, które istnieją jednocześnie i mogą nawet ze sobą sąsiadować. To echo szczególnego rodzaju klasowości społeczeństwa dawnej Rzeczypospolitej, prowadzącej do podziałów tak głębokich, że gdzieindziej niespotykanych. Warto pod tym kątem wspomnieć opinie ludzi ją odwiedzających.

Śląski lekarz Johann Josef Kausch, autor „Wizerunku narodu polskiego” był zdruzgotany zakresem władzy szlachty nad chłopami: „Nigdzie nie używają kańczuga z taką surowością – nie, to za słabo powiedziane – z takim barbarzyństwem jak w tym królewstwie”. Hubert Vautrin, francuski ksiądz, zwrócił uwagę na to, że kary nakładane na chłopów nie mają wymiaru prawnego, lecz zależą tylko od humoru pana. „Widziałem jak przykładano rozgrzane do czerwoności żelazo do pleców krnąbrnych chłopów”. O staroście Kaniowa, Mikołaju Potockim sam Niemcewicz napisał, że „bił, zabijał i topił bezkarnie” oraz zauważył, że święte prawo własności szlachcica do jego chłopa nie uznawało przedawnienia i dawało bezwzględne prawo ścigania zbiega aż do skutku. Jak w ostatniej ‘Polityce’ pisze Krystyna Held-Olsińska (Pęta pańszczyzny) „wieki poddaństwa odcisnęły straszliwe piętno na chłopskim charakterze i mentalności. Zaszczepiona została postawa bierności, ślepego posłuszeństwa i godzenia się z losem”. Johann Kausch dodawał do tego obserwację, że cechuje ich „zwierzęca tępota w stosunku do wszystkiego z wyjątkiem wódki, mizerne albo plugawe twarze, tępe fizjonomie, smród, łachmany i robactwo”. Znamienne jest też i to, że żadnych wolności i najmniejszych praw człowieka polscy chłopi nigdy nie otrzymali z rąk własnej szlachty, lecz wyłącznie od zaborców. Nawet Konstucja 3 Maja, najsławniejszy polski akt prawny (1791), zdobyła się jedynie na enigmatyczny zapis o objęciu ludu ochroną prawa. Przywódcy ówczesnego świata, Napoleonowi Bonaparte, w chwili kiedy tworzył Księstwo Warszawskie – pierwszy polski byt państwowy po dramacie rozbiorów, nie udało się zmusić szlachty do zgody na konstytucyjne zniesienie pańszczyzny. Chłopi wolność i ziemię otrzymali dopiero pół stulecia później i to z woli władz pruskich, austriackich i rąk rosyjskiego cara, a nie od szlacheckiej władzy. Na czym miałby więc polegać patriotyczny obowiązek mieszkańców polskich wsi, ich miłość do Ojczyzny i gotowość do poświęceń, skoro nie doznali od niej nigdy niczego prócz krzywdy? Jak w tej sytuacji zrozumieć uparte przekonanie znacznej części Polaków o ich pochodzeniu od walecznych szlacheckich przodków, skoro zwykła arytmetyka mówi o włościańskich korzeniach społeczeństwa? Cóż, wszystko się da wytłumaczyć, ale to akurat niełatwo…

By Rafal Krawczyk

5 Comments

  • Skoro dzisiejsi Grecy mogą czuć się spadkobiercami starożytnej kultury greckiej to czemu my Polacy nie możemy być wszyscy potomkami szlachty? Czyż poczucie kim jesteśmy nie jest kwestia świadomości, która jest efektem przeczytanych książek, obejrzanych filmów i lekcji historii? Tak naprawdę skąd wiadomo czy jednak większość z nas nie ma jakiegoś szlachcica za przodka, który kiedys w swawoli zaprowadził do łóżka kochankę ze wsi 🙂

    • Ty na pewno takowego przodka posiadasz. Dziwne plemię zamieszkuje ten kraj. Połączenie kompleksów wyższości i niższości. I do tego jeszcze kompleks wiecznej ofiary.
      Grecy współcześni mają tyle wspólnego z tymi starożytnymi co Arabowie zamieszkujący Egipt z poddanymi faraonów.
      Rada od dobrego wujka: buduj swoją tożsamość na twardym realizmie, wiara w mitologię państwową to nieporozumienie.

      • Rada dla Ciebie tomek, abyś czytał ze zrozumieniem. Porównanie do Grecji było ironiczne. Chciałem zwrócić uwagę, że to nie tylko sprawa polska poczuwanie przynależności do kultury, z którą nie ma dowodów na rzeczywisty związek. I w sumie co w tym złego? Wiesz, że Twoi dziadkowie i rodzice sa Polakami, a wcześniej? Może Twoi przodkowie to osadnicy niemieccy z XIX w, może Turcy lub Szwedzi, którzy w trakcie wojen gwalcili kobiety na wsi. Może tak, a może nie. Kto to wie? Jedyne co wiesz, że mieszkasz na ziemi, która przez większość czasu w ostatnich wiekach należała do polskiej szlachty. Nie sądzę, żeby narodowość się dziedziczyLO. Jest kwestia umowna i czasem wystarczy jedno pokolenie, żeby takie poczucie tożsamości się zmieniło. Wystarczy, ze wyjedziesz z dziećmi do Ameryki i Twój twardy realizm nie zmieni faktu, że Twoi wnuków nie będą czuć się Polakami.

  • AndrzejMęc -

    W Polsce zwyciężył model utożsamienia się z tradycją sarmacko-szlachecką. Nieważne, czy przodek był tym szlachcicem, czy nie, bo ostatnie półtorej wieku narodowych nieszczęść obróciło wszystko w perzynę i niejako zrównało mentalnie wszystkich w niedoli – szczególnie ostro takie podejście wystąpiło od czasów upadku powstania styczniowego – CAŁY naród zaczął na znak żałoby nosić obrączki ślubne na prawej ręce [przedtem noszono po lewej, prawą rezerwowano na żałobę]. Stąd paradoksalnie dany Kowalski, ledwo się dorobi, stawia sobie domek z gankiem trójkątnym z kolumienkami i wg polskiej mody szlacheckiej wzorowanej w ich domniemaniu na starożytności, którą to architekturę kiedyś zacni Sarmaci stosowali, bo się utożsamiali z cnotami rycerskimi i demokracją szlachecką i realnym sejmowym stanowieniem prawa a la republika rzymska. Ten sam Kowalski przed maturą tańczył szlacheckiego dostojnego poloneza, a jak nie tańczył, to zrobi wszystko, aby jego dzieci zatańczyły. Gości też powita chlebem i solą – wg jego domniemania niczym szlachcic na zagrodzie. Tak że Polak żadnego problemu z tożsamością i miejscem w Europie nie ma, Polacy są homogeniczni i coraz bardziej w kontrze do nachalnie promowanej im na siłę „polityki wstydu” i wmawiania zaściankowości, zwłaszcza, że przeciętny Polak teraz patrzy z niejakim politowaniem na inne nacje, co to intensywnie rzuciły się w objęcia multi-kulti i teraz zaczynają zbierać tego gorzkie owoce. To inne nacje Europy mają problemy i w Polakach zaczynają widzieć wzór i remedium na samobójczą politykę ich rządów. W zeszłym roku brytyjski Foreign Office opublikował mapkę zagrożenia terrorystycznego, mianowicie dla potrzeb własnych obywateli, udających się w turystykę zagraniczną. W Europie większość krajów – w tym sama Brytania [!] – było na czerwono, pomarańczowo. Jedynym krajem bezpiecznym – na zielono – była Polska. Tydzień temu opublikowano raport o przemocy wobec kobiet – na pierwszym miejscu niechlubnej statystyki była Dania, także „nowoczesne” i na „wskroś europejskie wzorce”, typu Niemcy, Francja, Brytania itd, natomiast najniższy wskaźnik z 28 państw dumnej Unii miała właśnie – no kto? – Polska. Jesteśmy silnym, jednolitym narodem, więcej, dzięki silnemu konserwatywnemu katolicyzmowi jesteśmy silni ideologicznie – jako chrześcijanie z własnym systemem wartości – wobec ideologicznego ataku islamu, podczas gdy kraje zachodnie są w stanie ideologicznego…. no cóż…samobójstwa, a w najlepszym razie – mentalnej blokady rzeczywistości, którą wypierają w różowych okularach na rzecz brukowania piekła realiów „dobrymi” – ale tylko teoretycznie…. liberalno-lewackimi intencjami mającymi postać ostrej schizofrenii społecznej. Zresztą – nieprzypadkowo bardziej rozsądne państwa Europy Centralnej podzielają poglądy Polski i chcą Polski jako lidera Międzymorza – to nie tylko Słowacja, Węgry, Chorwacja, ostatnio przychylne głosy szły z Estonii, Rumunii, Bułgarii, nawet Czech. Takie też – Polski jako perspektywicznego i stabilnego europejskiego lidera „16+1” – jest widzenie nas ze strony Chin. Przed nami Wielki Wschód – poprzez różne nitki „jedwabnego szlaku” – a Chiny, Indie i ASEAN to najbardziej dynamiczny i rozwojowy rynek na świecie, liczący ponad 3,5 miliarda ludzi. Po 500 latach przewagi strukturalnej w handlu dzierżonej przez morskie państwa Zachodu, Europa Centralna jako „16+1” i Międzymorze w układzie basenów mórz ABC [Adriatyk, Bałtyk, Czarne] zaczyna nowe otwarcie, przewaga strukturalna handlu przechodzi w nasze ręce – wiatr historii się odwraca na naszą korzyść. – długofalowo, bo Chiny już wyprzedziły USA w PKB wg siły nabywczej i mają wyższą stopę wzrostu, Indie i państwa ASEAN je gonią, natomiast USA z Kanadą i dotychczas bogate państwa Unii popadły w strukturalną stagnację, którą kroplówka masowego dodruku dolara i euro, przekształci w nową piramidę finansowej bańki, nieporównanie gorszej od 2008 roku. Stąd przepięcie polskiego eksportu i wymiany REALNYCH DÓBR – z Unii na Chiny, Indie i ASEAN- jest dla nas najważniejszym zadaniem – jako plan B na wypadek kolapsu Unii – a o tym mówią już otwarcie nawet najwięksi optymiści w Brukseli….przytłoczeni kryzysem imigracyjnym, finansowym, greckim i groźbą Brexitu, Frexitu, Grexitu, Fixitu, nie mówiąc o otwarcie dyskutowanym rrozpadzie strefy Schengen, co przy zahamowaniu wolnej wymiany towarowej może całkowicie przekreślić ekonomiczne podwaliny i generalnie sens Unii… A co do naszej odmienności wynikłej z wolnościowej tradycji i demokratycznych korzeni demokracji szlacheckiej zwieńczonej pierwszą Konstytucją w Europie- im bardziej się odróżniamy w oczach pozaeuropejczyków – zwłaszcza jako naród wyzyskiwany i pod zaborami – zatem im bardziej się odróżniamy od niechlubnej kolonialnej starej Unii, zwłaszcza tej ukształtowanej w XIX w. [czyli „wieku hańby” dla Chin i Indii i wielu innych krajów] – TYM LEPIEJ, bo zegar historii nieubłaganie przybliża wystawienie im rachunku przez Azję i Afrykę…

  • AndrzejMęc -

    Zresztą polecam przeanalizować wpisy i komentarze pod filmem na Youtube „Poland Rises Against Islam – Fr.Miedlar addresses the March For Independence, 11 Nov 2015 (Eng subs) ” ponad 400 tys. ludzi, głównie Europejczyków, to obejrzało. Liczba i proporcje „lajków” do „antylajków” też mówią same za siebie.
    Polecam: https://www.youtube.com/watch?v=Hakb6S0IpgY
    Gdy w Polsce są akcje protestacyjne przeciw przymusowej islamizacji prowadzonej w ramach administracyjno-nakazowego wdrażania multi-kulti – bo tak należy rzecz nazwać po imieniu – to są na nich ludzie ze Szwecji, Francji, Niemiec itd ludzie i ci ludzie mówią: „W Polsce nadzieja” – „Jak u nas stanie się nie wytrzymania, to tutaj przyjadę z rodziną żyć”…. albo „Nasz rząd oszalał, zdradził nas”. Prawdziwe piekło rozpęta się na nasyconym islamistami Zachodzie, gdy wybuchnie kryzys. Wtedy skończy się socjał traktowany przez muzułmanów jako należna im przez niewiernych dżizja – i wtedy dopiero wybuchną tam zamieszki i chaos na wielką skalę….To kwestia lat, ale rzecz pewna – nie CZY? tylko KIEDY? – zapewne dalej tej kreatywnej inżynierii finansowej pustego pieniądza Zachodu nie uda się utrzymać, jak dekadę, a do 2030 to praktycznie pewne. Dodam, że państwa islamu są uzbrojone po zęby w najnowszą broń, głównie przez petrodolary, albo przez konsekwentną politykę militarną – jak Turcja lub Egipt. Że o silnym i rakietowo-atomowym Pakistanie nie wspominając. A z potęgi zbrojnej Europy z czasów „zimnej wojny” pozostały resztki, np. sam Egipt ma 1150 Abramsów – czyli więcej nowoczesnych czołgów, niż Niemcy, Francja i Brytania razem wzięte…Więc w razie walk to silne państwa islamskie swych braci w wierze walczących z niewiernymi nie zostawią – floty mają silne i nowoczesne, zresztą Morze Śródziemne to idealny krótki pas transmisyjny dla szerokiej inwazji robionej nawet rybackimi łodziami – w dziesiątkach tysięcy… A przesmyk Gibraltaru, wyspy włoskie i greckie i Bosfor, to wręcz „szyte po zamówienie” trasy inwazji na ślepą i słabą Europę….zresztą – proponuję wracać do tego wpisu tak co dwa lata dla weryfikacji…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.