POLAK-EUROPEJCZYK, CZYLI DWA BRATANKI. BĘDZIE TO KIEDYŚ FAKTEM?

OsmozaFenomen społecznej osmozy jako wzajemnego przenikania i mieszania obyczajów i poglądów na otaczający ludzi świat, to jedna z bardziej fascynujących dziedzin wiedzy. Fascynuje, bo dotyczy nas samych, tyle, że – co napawa też nieskrywanym zdumieniem graniczącym z niepokojem – przybiera formę procesów przebiegających w ramach indywidualnej tożsamości i najwyraźniej bez udziału jej nosiciela. Dziś, fascynuje o tyle bardziej, że nie wiąże nas tylko z pobliskimi regionami świata, lecz z całym globem. Kiedyś, dotyczyła sąsiadów, dzisiaj jej elementy pojawią się nawet w ogromnej przestrzeni pomiędzy Ameryką a dalekimi Chinami. To, co w tych procesach jest najważniejsze, dzieje się przy tym jakby samo, odbijając dominujące wzorce społeczne, które nie są ani wartością pierwotną, ani też rezultatem świadomej pracy nad sobą czynioną przez człowieka. Jak to jest możliwe i jakie to ma następstwa? 

Stały czytelnik i komentator publikowanych tu tekstów nie ukrywa niechęci do tezy postawionej w zeszłym tygodniu, że oto wiele wskazuje na to, że Polacy odnajdują swoją tożsamość raczej w tej przestrzeni Europy, która rozciąga się pomiędzy Odrą i Dnieprem, nie zaś w procesach integracji pionowej, odwróconej ku starym krajom Europy, kiedy to kraje rozłożone pomiędzy Finlandią i Grecją miałyby połączyć się we wspólnym pragnieniu bycia częścią jednoznacznie kojarzoną z Zachodem. Inaczej mówiąc, pomimo marzeń niektórych z nas, związek Polski z europejskim Zachodem nie stał się jeszcze trwały. Z pewnością, Ukraina i Białoruś są od niego jeszcze dalej, więc w tej przestrzeni, w której same uczestniczą, na wspólnotę zachodniego typu miejsca już nie ma. To jednak nie rozwiązuje problemu, ponieważ dalej położona Rosja, jest tworem bliższym Azji, niż Europy, pomimo używania indoeuropejskiego języka.

Polska jest od ponad dekady członkiem Unii Europejskiej, Ukraina, chociaż sąsiaduje z nią przez miedzę, nim nie jest, a perspektywy przystąpienie do wspólnoty są nie tylko mgliste, ale – póki co – mało prawdopodobne. Warto pamiętać, że od czasów II wojny światowej, przez niemal półwiecze obydwa kraje istniały w ramach sowieckiej przestrzeni społeczno-politycznej i uważano je za sobie bliskie i wzajemnie tak bardzo podobne, że pod wieloma względami na jednakowym poziomie. Co się takiego stało, że dzisiaj są odległe, że jeden nich – „balcerowiczowska Polska” – ma wspomagać budowanie nowoczesnej Ukrainy wzorując się na ostatnim ćwierćwieczu polskich przemian? Ale co uczynić z pięcioma stuleciami wspólnej historii? Ludzka pamięć jest krótka. Wielu Polaków nie pamięta, że ich „europejska historia”, to zaledwie ostatnia dekada i bezzasadnie uważa się za rasowych Europejczyków, dla których obca jest nie tylko dawna idea gospodarki centralnie planowanej, ale również te pół tysiąca lat, kiedy to ich kraj był częścią europejskiego Wschodu, nie zaś wspólnotowości Zachodu. Symbolem tego zjawiska niech będzie bitwa pod Wiedniem z 1683 roku, prawda, że zwycięska, ale też taka, która przywodzi na myśl inne skojarzenie. Oto przed samą bitwą, dowódcy austriaccy prosili króla Sobieskiego, aby polskim kawalerzystom nakazał przypiąć do mundurów barwne kokardy tak, by żołnierze niemieccy i austriaccy nie pomylili ich z Turkami. Na pierwszy rzut oka byli tak do nich podobni, że z punktu widzenia standardów zachodnich, dla Europejczyków nierozpoznawalni. Wiedzie to do przypomnienia, że pod wielom względami mieszkańcy Pierwszej Rzeczypospolitej z której tak wielu z nas jest dumnych – z zewnętrznego wyglądu i obyczajów codzienności kojarzyli się Europejczykom bardziej z Tatarami i Gruzinami, aniżeli Szwedami czy Niemcami. Jak to możliwe, skoro wielu Polakom wrodzona im „zachodniość” złączona z katolicyzmem rodem z rzymskiego Watykanu, wydaje się czymś zupełnie oczywistym i naturalnym? Wspomniany czytelnik, na każdą uwagę o podobieństwie cech Polaków, Ukraińców i Białorusinów reaguje nerwowo, argumentując, że ponawianie idei polsko-litewsko-ruskiej wspólnotowości jest w stosunku do dzisiejszej sytuacji czymś wstecznym i kulturowo wstrętnym. Powinno być zastąpione – skoro chcemy pominąć Niemców – ideą unii polsko-skandynawskiej, ale nigdy polsko-ukraińskiej. Czyżby Polacy byli cechami narodowej psyche naprawdę bliżsi Norwegom i Szwedom, z którymi w historii niewiele mieli wspólnego, niż Ukraińcom i Białorusinom, którzy jednak zrodzili Kościuszkę, Moniuszkę, Wańkowicza, Sobieskiego i Piłsudskiego. Który ze Szwedów zapisał się w historii kraju tak, jak ci ostatni? W przypadku naszego czytelnika sprawa jest o tyle zrozumiała, że jego przodkowie pochodzą z Brasławia, miejscowości z pogranicza polsko-inflanckiego, która decyzją cara Aleksandra I i zgodnie z wolą mieszkańców została kiedyś odłączona od dawnych polskich Inflant i przyłączona do Kurlandii rządzonej przez niemieckich, ale też i rusofilskich baronów. Warto wiedzieć, że niemieckojęzyczna wtedy Kurlandia była czymś pośrednin pomiędzy przestrzenią wschodniej Europy a Skandynawią i mogła równie dobrze zostać upudrowana zarówno na zachodni, jak i wschodni sposób. W takiej dość dziwacznej pozycji, pograniczny Brasław dotrwał do I wojny światowej, kiedy ponownie został włączony w skład Polski, ale było to dopiero następstwem wojny 1920 roku. Rzecz w tym, że w carskiej Rosji, miejscowi Polacy, jako Kurladczycy, w przeciwieństwie do „hardej” reszty, cieszyli się wyższą pozycją społeczną i łatwiejszą drogą do kariery, aniżeli Polacy z innych terenów dawnej Rzeczypospolitej. Niejako z urzędu nie byli traktowani jak potencjalni powstańcy i zdarzało się im piastować wysokie stanowiska w imperialnej administracji. To dowód na to, że kulturowa osmoza i włączanie się jednej kultury w nurt innej, nawet formalnie wrogiej, to zjawisko w historii świata powszechne i związane bardziej z rachunkiem korzyści aniżeli z nostalgią kulturową. Pytanie o zakres zjawiska i możliwości wzajemnej absorbcji wartości przy znacznych różnicach w ich hierarchii, pozostaje bez odpowiedzi. Tymczasem, taką odpowiedź wymusza na nas beztrosko oczekiwana dzisiaj przez Europejczyków „naturalna osmoza” pomiędzy ich dawną tradycją a ortodoksyjnym islamem, będącym przecież tej ostatniej odwrotnością.

W chemii, osmoza oznacza wzajemne przenikanie płynów i cząsteczek przez błony rozdzielające roztwory o różnej gestości i odmiennym stężeniu oraz przez ich spontaniczne przemieszczanie ze strefy niższego stężenia do tej o wyższym jego poziomie. Zjawisko jest rozpoznane i wykorzystywane na różne sposoby, ale bodaj najsłabiej rozumiany jest podobnie „osmotyczny” rodzaj przemieszczania się idei oraz poglądów w przestrzeni cywilizacji ludzi. W tej przestrzeni, fenomen jest określany nieco inaczej, przybierając formę dyfuzji kulturowej. Jego podstawowe zasady wciąż określają prawa Ficka. Można tu zaryzykować analogię z pierwszym jego prawem, dowodzącym, że strumień cząstek dyfuzji jest proporcjonalny do różnicy stężenia w stosunku do objętości”. Inaczej mówiąc, istotą siły oraz tempa fizycznego mieszania się substancji jest stopień ich odmienności. Jak jednak ocenić podobne zjawisko w przestrzeni społecznej, kiedy to pojawiają się nie tylko różnice, ale i trudne do zmierzenia odmienności kulturowe, w których następstwie jedne prą w kierunku drugich, wymywając te ostatnie i zastępując je wartościami własnymi? Czy ten mechanizm nie ujawnia się właśnie na naszych oczach przybierając postać nagłej i gwałtownej fali napływu muzułmanów do Europy? Czy i w jaki sposób zadziała tu mechanizm kulturowej osmozy i jak prędko arabscy imigranci staną się pełnymi Europejczykami? A może jednak nie staną się nimi nigdy, jako że społeczna osmoza ma naturalne ograniczenia, inne niż te w przestrzeni fizyki? Poza tym, czy naprawdę ludzkość nie ma wystarczającego doświadczenia, by potraktować skutki procesu tylko jako tajemnicę przyszłości?

Nowe oblicze EuropyW historii Europy, jej poszczególne części również były poddawane kulturowej osmozie. To z tej przyczyny cały kontynent podzielić można na pięć wielkich i wzajemnie odmiennych stref z punktu widzenia ich spojrzenia na resztę świata: zachodnią (Europa Zachodnia), północną (Skandynawia i Wielka Brytania), centralną (Polska, Węgry, Chorwacja, Ukraina, Białoruś), południową (Bałkany z Rumunią i Mołdawią) oraz pogranicze kontynentu z Azją, czyli Rosja jako taka. Gdyby chcieć wskazać na wspólny mianownik tych przestrzeni oraz istotę samego zróżnicowania, okazałoby się, że tylko jedna z nich ma siłę, której istotą jest tajemnicza możność narzucania wartości innym. To cywilizacja Zachodu, którą można sprowadzić do zakresu społecznie dopuszczalnych wolności jednostkowych oraz rozumienia ich istoty. Powołamy się na dwa historyczne przykłady związane z naszą własną historią: sposób konstrukcji „przewodniej warstwy narodu”, czyli warstwy zwanej nteligencją oraz mechanizm budowy zrębów państwowości sprzed tysiąca lat. Okaże się wtedy, że pomimo znacznego upływu czasu, jedno ma wiele wspólnego z drugim, a ich przyczyny mieszczą się w określonych historią procesach kulturowej osmozy, chociaż dzisiaj nie zdajemy sobie z tego sprawy.

Mechanizm ewolucji poczucia tożsamości społeczeństw można zaobserwować w sytuacji, gdy obok siebie żyją grupy o odmiennej świadomości narodowej. Niedawno, cykl otwarych wykładów na ten temat (Metamorfozy tożsamości) wygłosił w Instytucie Kulturoznawstwa specjalista z tej dziedziny – Karol Becker. Skoncentrował się na rozdartej tożsamości polskich pisarzy, jednych – jak Tuwima, Słonimskiego czy Korczaka z powodu ich żydowskiego pochodzenia, innych – jak Stanisława Brzozowskiego ze względu na kompleks ubóstwa będącego dla znacznej części polskiej szlachty następstwem „niesprawiedliwości” uwolnienia chłopów z darmowej pracy pańszczyźnianej. Wtedy, okazało się, że bez prawa do bezwzględnej eksploatacji najniższych warstw społecznych, szlachcie pozostała już tylko bezradność sprowadzająca się – określając to uszczypliwie – do samej tylko intelektualnej inteligencji. Inaczej mówiąc, mentalne źródła dzisiejszej inteligencji mają dwa źródła: bogate XIX-wieczne mieszczaństwo żydowskie pragnące z różnych powodów zerwać z własną tradycją i poddać się polonizacji za cenę uznania za pełnorawnych Polaków oraz zbiedniałą szlachtę wnoszącą w „posagu” nie majątek, lecz herb i „szlachetność” społecznej pozycji oraz dawnej tradycji tolerancji Pierwszej Rzeczypospolitej. Uderzające, że i dzisiejsza walka polityczna w Polsce koncentruje się wciąż wokół tego samego zagadnienia: kto mianowicie jest lepszym inteligentem – narodowościowy mieszaniec wiązany z Gazetą Wyborczą, czy też „czysty narodowiec”. Nikt przy tym nie zamierza wypominać chłopskiego pochodzenia większości z nich, ale skoro do prawdziwie szlacheckich przodków może odwołać się nie więcej niż 3 procent społeczeństwa, to gdzie podziali się chłopi, stanowiący kiedyś jego znaczną większość? Okazuje się, że wyobrażenie o stratyfikacji społecznej społeczeństwa jest w swej istocie podobne do tego, które było cechą dawnej Rzeczypospolitej. Najważniejsza była nie wiedza, kapitał czy unikalność profesji, ale „szlachetność pochodzenia” mająca jakieś (nawet fikcyjne) koneksje ze szlachecką przeszłością. Odwróciły się tylko proporcje. Kiedyś, „szlachetnymi” było nie więcej niż 10 procent społeczeństwa, dzisiaj uznaje się nimi tak wielu, że są znaczną większością społeczeństwa, a spadkobiercom dawnego, niegdyś dominującego pańszczyźnianego chłopstwa pozostał zaledwie statystyczny margines.  Inaczej mówiąc, istota rozumienia polskości się nie zmieniła i nie idzie o to, by dać pierwszeństwo – podobnie jak ma to miejsce w świecie Zachodu – przedsiębiorcom i wynalazcom tworzącym przyszły dobrobyt, lecz by zmieścić się w ramach prestiżowej warstwy powszechnie uznawanej za lepszą, chociaż kryterium jej wyróżnienia jest mgliste.

Nasycenie I Rzeczypospolitej ludnością żydowskiego pochodzenia
Ludnosc Zydowska

Wiele mówiące są poszczególne akapity rozważań Beckera: „Janusz Korczak – bolesna miłość do Polski”, „Antoni Słonimski – miłość trzeźwo-ironiczna”, lecz też ich nicią przewodnią jest przekonanie o istnieniu wspólnotowości inteligencji pochodzenia dworkowo-szlacheckiego i tej kupiecko-żydowskej, powstałej w procesie tworzenia się nowoczesnego narodu polskiego. Ma to o tyle odniesienie do dziejącej się dziś współczesności, że PiS-owskie rządy wydają się być reakcją na ten fenomen, tyle, że w napawane przekonaniem o obcości elementu żydowsko-frankistowskiego i chęcią wydobycia na powierzchnię „prawdziwej inteligenckości” Polaków, czyli rasowej czystości narodu. Powstaje jednak pytanie, czy wobec przemian ostatniego stulecia i pogłębiającego się wzajemnego przenikania, warstwa o cechach rasowej czystości jeszcze w ogóle istnieje? Najnowsza książka Adama Kaźmierczyka, kierownika katedry Historii Żydów Instytutu Judaistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, nosi znamienny tytuł: „Rodziłem się Żydem.. Konwersje Żydów w Rzeczypospolitej w XVII-XVIII wieku” będąc bodaj pierwszym opracowaniem zjawiska porzucania judaizmu i przechodzenia polskich Żydów na katolicyzm dla osiągnięcia pelnego obywatelstwa wraz ze szlacheckim statusem. Autor porusza wszystkie istotne oraz uchwytne źródłowo kwestie, począwszy od pochodzenia społecznego neofitów, przez ich sytuację prawną aż po osobiste motywacje prowadzące do zmiany wiary. Rodziłem się Żydem… nie jest jednak opracowaniem podsumowującym osiągnięcia historiografii. Ze względu na słabe zainteresowanie tematem, ma charakter prekursorski. Innym nieco podejściem do tej samej kwestii jest fabuła osnuta na dziejach żydowskich frankistów pragnących wydostać się z kręgu judaizmu opisana przez Olgę Tokarczyk w Księgach Jakubowych.

Europa w V i IX stuleciu n.e. Gdzie podziali się Słowianie?
Europe_map_450_PLEurope_Page_10

Równolegle z tymi opracowaniami pojawiło się też inne, nie mniej ważne dla sprawy dzieło, siegające znacznie głębiej i wyjaśniające odległe źródła tego, że Polacy, to klasyczni „mieszańcy”, nie zaś jakaś wyodrębniona rasa ludzi „narodowo czystych”. Zresztą, jak nie być mieszańcem w samym środku kontynentu, przez który bez przerwy przetaczały się odmienne geny i różne narody? Idzie o opracowanie archeologa i publicysty Zdzisława Skroka zatytułowane „Czy Wikingowie stworzyli Polskę?”. Rozumowanie autora prowadzi do uznania tytułowego przypuszczenia za prawdziwe, ale może posłużyć również znacznie dalej idącym uogólnieniom. Między innymi, umożliwia wykazanie historycznej, genetycznej i strukturalnej odmienności Polaków od Skandynawów, która pozwala bez skrupułów odrzucić myśl o możliwości – co jest marzeniem wspomnianego wcześniej znajomego – jakiegoś rodzaju polsko-skandynawskiego związku w miejsce trwale goszczącego mentalnego powiązania z europejskim Wschodem. Łatwo wiązać się ze sobą mogą podobieństwa, ale nie czynią tego głębokie odmienności. Jeśli przyjrzymy się najnowszym odkryciom co do rzeczywistych źródeł polskości, które opierają się również na wiedzyz zakresu genetyki, narodowcom powinny zjeżyć się włosy na głowie. Wynika z nich, że pojęcie Polaka i polskości pojawiło się wyjątkowo późno, znacznie później niż w jakiejkolwiek innej części kontynentu i do pewnego stopnia z nagła i bez głębszych korzeni i etnicznego uzasadnienia. To fenomen sam w sobie. Inaczej mówiąc, Słowianie, w tym i Polacy, wzięli się naprawdę znikąd. Mapa Europy z okresu schyłku Rzymu (V w.) pokazuje, że prócz jego wysoko rozwiniętego społeczeństwa nie było na kontynencie niczego porównywalnego. Jego wschód zawsze był opanowany przez rodzaj kulturowej pustki przemijającej efemerycznymi mocarstwami prymitywnych koczowników. W V stuleciu nie ma jeszcze ani Polaków, ani Czechów, nie ma Rumunów, Ukraińców i Serbów. Jest tylko jeden obszar poza cywilizacją godną tego miana i nic więcej. W wieku IX, na tym kulturowym odludziu pojawiają się Węgrzy, Polacy, Rusowie, Kaszubowie i Wieleci. Ci pierwsi przetrwali do dzisiaj, podczas gdy po tych wymienionych na końcu słuch zaginął. Najnowsze oceny historyków  prowadzą do wniosku, że zaginęły te, które były czysto słowiańskie, więc (sorry!) niesamodzielne i nieprzygotowane do konfrontacji z agresywnością świata nordyckiego. Świadczyłoby to tylko o tym, że te, które przetrwały, były raczej tworem tego ostatniego, nie zaś słowiańskości jako takiej.

            W dobie europejskiej unii nie uświadamiamy sobie, że nasz rodzimy kontynent nie tylko nie jest jednością, ale przeciwnie, stanowi rezultat rozwijania się tysiącletniej palety różnorodności. Nie bez przyczyny jeszcze dzisiaj da się go podzielić na znacznie różniące się strefy – z najbardziej przy tym odmienną bałkańską, jedyną będącą efektem nie tyle średniowiecznej aktywności Skandynawów, ile muzułmańskich wzorców azjatyckich Turków. Gdyby zadać pytanie o to, co było tych podziałów istotą oraz wspólną cechą, odpowiedź wcale nie jest dla współczesnych Europejczyków frapująca. To bowiem wciąż echo dawnych czasów, nie zwracające uwagi na naszą dzisiejszą nowoczesność i przekonania o paneuropejskiej wspólnotowości. Istotą zamiany łacińskiej rzymskości na germańską skandynawskość było to, że bogate i społecznie rozwinięte społeczeństwo rzymskie stało się obiektem pożądliwości dla nowych sił wyłaniających się właśnie ze Skandynawii, regionu niebogatego pod względem materialnego dostatku, ale silnego dobrze zorganizowaną chęcią rabowania innych i przekształcania w towar w postaci niewolników. Germanie, których pierwotnym miejscem zamieszkania był skandynawski półwysep, runęli w kierunku kontynentu i Wysp Brytyjskich w niepohamowanej żądzy rabowania i eksploatowania mieszkających tam ludów. Fala podążyła w trzech kierunkach: przez Półwysep Jutlandzki ku Brytanii, przez pogranicze słowiańskie w pobliże wschodnich granic rzymskiego imperium oraz dalej, ku wschodowi dla opanowania wschodnioeuropejskiego interioru aż po Wołgę. Wyznacznikiem marszu była geografia. Protoplaści Norwegów i Duńczyków najbliżej mieli do Wysp Brytyjskich, przodkowie późniejszych Niemców – do Europy Centralnej, a usytuowanym najbardziej na wschód pierwotnym Szwedom i Finom pozostała już najmniej rozwinięta i słabiej zaludniona oraz pozbawiona miast Europa Wschodnia. Wszystkie trzy grupy napotkały odmienny substrat, więc zwycięstwa każdej miało odmienny kształt i przyniosło inny rezultat sprowadzający się jednak głównie do różnicy sposobu panowania nad ludnością podbitą. Wspólną cechą była jej brutalna eksploatacja oraz panowanie za pomocą siły, różnice sprowadzały się tylko do formy. We wszystkich zdobytych przez Normanów częściach kontynentu następstwem była brutalna siła oraz władza służąca nagiej eksploatacji podbitych, a odmienności sprowadzały się do zakresu reakcji ze strony miejscowej ludności. I tak, w porzymskiej zachodniej Europie, ze względu na wysoki poziom cywilizacyjny i odrębność ludnych miast, zdobywcy byli zmuszeni do nawiązania porozumienia i wzajemnego ułożenia relacji, ale w innych jej częściach dominowała tylko siła i eksploatacja różniąca się tylko poziomem brutalności. Nie mamy tu miejsca na szersze rozważania, skoncentrujemy się więc na mechanizmie powstawania państwa polskiego i narodu Polaków opisanego przez Stanisława Skroka w niewątpliwie nowatorski sposób.

Rusowie             Dla znanej nam europejskiej historii nie ma dzisiaj wątpliwości, że Średniowiecze leżące u podstaw nowoczesnej Europy pojawiło się jako efekt upadku rzymskiej starożytności pod ciosami germańskich najeźdźów. To jednak zaledwie część prawdy. Rzym upadł, ale jednak Germanów wchłonął, przekształcając ich we francuską, hiszpańską i portugalską arystokrację. Tyle, że Europa się na tym nie kończyła. Czy można zakładać, że skandynawska eksplozja wojenno-demograficzna skoncentrowała się tylko na upadającej cywilizacji łacińskiej? A co z resztą Europy, będącej z racji jej rozwojowego zacofania łupem łatwiejszym? Wiemy, że dawna rzymska prowincja Brytania została głęboka odmieniona przez inwazję skandynawskich Danów, Jutów i Anglów, stając się później Anglią. Kijowska Ruś nie powstałaby bez impulsu ze strony najeźdźców z północy – szwedzko-fińskich Rusów, prawdziwych twórców tego państwa. Węgry, to dawna rzymska Panonia najechana i odmieniona przez konnych Madziarów. Czyżby jedynym krajem, który pojawił się w regionie samodzielnie i bez zewnętrznego impulsu była Polska Mieszka I? Zdzisław Skroka tę teorię obala, przypisując i w tym przypadku państwowotwórczą sprawczość Skandynawom, tyle że nadchodzącym nie z północy, ale od strony Kijowa w postaci odprysku szewdzkich Rusów. No, bo i właściwie czym mieliby się lokalni Słowianie wyróżniać od całej reszty wschodnioeuropejskiej ludności żyjącej wciąż bez znajomości technik obróbki żelaza?

            Najnowsze archeologiczne odkrycia wyjaśniają fenomen pojawienia się Mieszkowego państwa niejako znikąd, bez widocznych wcześniejszych procesów państwowotwórczych. Okres lat czterdziestych IX wieku, tuż przed powstaniem książęcego ośrodka w Gnieźnie, to ślady najeźdźczej pożogi nadchodzącej od strony wschodniej. Najpierw spłonęło Mazowsze, potem Kujawy, by płomień agresji dotarł do dzisiejszej Wielkopolski. Europa na wschód od Niemiec upodobniła się do siebie w tym znaczeniu, że wąska grupa wojowników przybywających ze Skandynawii stawała się jej arystokracją i panami olbrzymiego terytorium. W tej konfiguracji nie można było utrzymać go w ryzach bez zastosowania terroru na skalę systemu. Tak powstał i utrwalił się mechanizm pańszczyźnianego niewolnictwa. Jak zauważa cytowany wcześniej autor tezy o normańskim pochodzeniu słowiańskich z pozoru organizmów, „zastanawiające, że właśnie w trzech państwach powstałych w wyniku najezdniczego impulsu – w Rosji, w Polsce ni na Wegrzech – aż do XIX wieku ludność chłopska pozbawiona była wszelkich praw cywilnych, była „mówiącymi narzędziami”, roboczymi bydlętami, niewolnikami, którymi można było handlować, wykorzystywać do nieograniczonej , darmowej pracy, bezkarnie zabijać”. Trudno się dziwić, że po akcie ich uwolnienia od pańszczyzny i przywróceniu po tysiącu latach niewolnictwa podstawowych elementów człowieczej godności, polska szlachta uważała się wciąż nie za partnera, lecz za przewodnika ludu niosącego mu „kaganiec oświaty”, bez którego stałby się w tym świecie bezbronny. Rezultat jest widoczny do dzisiaj. Wszyscy aktywni politycznie Polacy uważają się za potomków szlachty, a następców pańszczyźnianych chłopów pośród nich znaleźć niełatwo. Również i mentalna rewolucja, która z pozoru ma dzisiaj w kraju miejsce, to jednak wciąż rozmijanie się z rzeczywistością. O ile kiedyś, szlachta, była tylko niewielką i rządzącą częścią społeczeństwa, to dzisiaj stała się niespodziewanie mentalną większością, co prowadzi nie tylko do fałszywego widzenia rzeczywistości, ale separuje rozum od faktów. Polska, składająca się z samej tylko szlachty zdolnej głównie nie do twórczej pracy, ale nadzorowania pozostałej reszty, to nie tylko błąd arytmetyczny, ale i ekonomiczny. Europeizacja Polski wciąż trwa i nie ma perspektywy zakończenia procesu przez całe następne pokolenia. Zastanawiam się, co w tej sytuacji może uczynić mój znajomy sympatyzujący z wizja kraju podobnego do Kurlandii. Wypisać się z Polski, by stać się pełnym Europejczykiem? A może indywidualnie przyłączyć się do Szwedów? Ale kto nas tam oczekuje? Skandynawowie, to jedyny w Europie lud, który nie zaznał pańszczyźnianego niewolnictwa i z tej głównie przyczyny wybił się ponad inne narody kontynentu. Czy to nic nie mówi? Czy to nie dowód na to, że był czas, kiedy to oni mieli siłę i motywację panowania nad innymi, podczas gdy nad nimi samymi nie mógł zapanować nikt? To trudny do uwierzenia fakt, że jakieś chłodne i mało znane obrzeże Europy mogłoby stać się dla jej narodów niedoścignionym wzorcem. Tyle, że samo istnienie wzorca, to jeszcze bardzo odległa droga do skutecznego naśladownictwa. W imię więc czego, a tego pytania nie chce zadać cytowany skandynawski patriota, ludzie żyjący „od zawsze” na swobodzie mieliby się łączyć z narodami wciąż pamiętającymi pańszczyźniany rodzaj niewolnictwa? Prawda jest taka, że mamy wolną wolę i będziemy z nią pozostawieni sobie samym. Musimy więc też i nasze „rodzinne” problemy mentalne rozwiązać sami. Tylko, czy zrobić to potrafimy na tyle szybko, by efekty były dostrzegalne dla kolenych pokoleń? Niełatwo jest rozwiać tego rodzaju wątpliwości.

 

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.