QUAM DIU EUROPAE? CZY EUROPA ISTNIEJE NAPRAWDĘ, CZY TO TYLKO MIT?

Przestrzen EuropejskaEuropa, to nie zwyczajne określenie geograficzne, lecz pojęcie, które ma w sobie coś z fantasmagorii. Powszechne jest obracanie nim jako czymś w rodzaju oczywistości, ale kiedy dochodzi do definicji samej istoty, rzecz zamienia się w konsternację. Na przykład w Polsce, poparcie dla uczestnictwa w Unii sięga osiemdziesięciu procent, pomimo tego, że niemal cała historia kraju wiązała go ze środkowo-wschodnią częścią kontynentu, a nie z zachodnią. Warto też przypomnieć historię mody i ubiorów – zachodnich i rosyjskich, by dostrzec w tej przestrzeni podobieństwa polskiej tradycji raczej do tych ze wschodu, nie zaś do surdutów i fraków europejskich elegantów. Dzisiaj, nikt nie ma wątpliwości, że ubiorem, w którym warto się pokazywać, jest ten utrzymany w zachodniej konwencji – garnitur, a w uroczystych chwilach – surdut, czy nawet frak. Jednak w Polsce, tradycyjny strój szlacheckiego eleganta – kontusz, żupan, spodnie i wysokie buty – wciąż uznawane są za swojskie i wcale nie traktuje się ich za dowód ulegania wpływom wschodnim. Polacy przy tym uważają siebie za rasowych ludzi Zachodu, a nie Wschodu. Niektórym nasuwa się nawet przypuszczenie, że przyszła Unia Europejska może sprowadzić się do dwóch odrębnych zrzeszeń krajów – zachodniej piętnastki i reszty, którą w czasach Piłsudskiego nazywano Międzymorzem. To ta część kontynentu, która rozłożona pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym była zawsze bardziej geograficznym buforem pomiędzy odmiennymi kulturami, aniżeli samodzielną kokstrukcją. Na tego rodzaju wizję przyszłości moi proeuropejscy znajomi reagują nerwowo i każą „wypluwać te słowa”. Czy to jednak wystarczy, by powstrzymać historię od kierowania się jej własną, autorską logiką, nie zaś oczekiwaniami uczestników?

W internetowych zasobach można zaleźć wiele odniesień do przyszłych losów kontynentu. Jedne są katastroficzne, inne wizjonerskie. Natrafić też można na futurystyczną mapkę, sporządzoną nieco pół żartem-pół serio, która przykuwa uwagę ze względu na zaskakującą myśl, że oto najbardziej zainteresowane dalszym istnieniem Wspólnoty w jej dzisiejszym kształcie wcale nie są kraje założycielskie – Francja, Beneluks, Niemcy i Włochy, lecz państwa jej części wschodniej, odległe od europejskiego rdzenia. Można nawet wyobrazić sobie sytuację, w której to kraje zachodniej i północnej części kontynentu będą z Unii występować (zrobiła to Wielka Brytania, we Francji zapowiada to Marie Le Pen) powołując do życia jakieś nowe formy regionalnych powiązań, a obrońcami dotąd aprobowanej wspólnotowej idei pozostaną tylko te ze wschodnich rubieży. Dziać się tak może z tej przyczyny, że to mieszkańcy tych ostatnich przywiązują wedle badań opinii publicznej największą wagę do swoich, świeżych w gruncie rzeczy, powiązań z Zachodem, a wcale nie te pierwsze, chociaż powiązane z nim od stuleci.

UbioryTo prawda, że nasz kontynent odróżnia się od innych pewną cechą, tym mianowicie, że tendencje do wzajemnego różnienia się, a nawet objawiania się wyraźnych sił odśrodkowych, są w zadziwiajacy sposób równoważone siłami działającymi w przeciwnym kierunku – dośrodkowymi i eksponującymi podobieństwa, a nie różnice. W czasach Pierwszej Rzeczypospolitej, Polacy w oczach Szwedów mieli pod względem ubioru wygląd zbliżony do Turków, nikt jednak nie odmawiał im europejskości, ale w oczach Moskali, jedni i drudzy byli uważani za Europejczyków, a nie azjatyckich pobratymców.

            W zależności od regionu zamieszkania, nawet czysto geograficzne określenia nabierają cech odrębności. Jak zauważył Jacques Rupnik, „kiedy odpowiesz mi na pytanie gdzie według ciebie jest Europa Środkowa, powiem ci skąd jesteś”. Jeśli zada się je mieszkańcowi Niemiec, ten poczuje się niepewnie, choć nie ma wątpliwości, że przynależy do Europy Zachodniej, ale też wie ze szkolnych lekcji, że z punktu widzenia samej tylko geografii Niemcy, to Europa centralna, a nie zachodnia. W języku polskim rzecz też nabiera swoistego znaczenie, ponieważ w jego tradycji historycznej, Niemcy nie są uważane za Europę środkową, lecz zachodnią. Z kolei, w językach zachodnioeuropejskich, Europa Centralna znaczy to samo, co Europa Środkowa, natomiast w polskim rozumieniu słów, „być w centrum”, to niezupełnie to samo, co „znaleźć się w środku”. Nieco inaczej jest w tradycji niemieckiej, w której słowo określające to, co my rozumiemy przez wschodnią część tego centrum, to jej środek – Mitteleuropa a więc „Międzyeuropa”, czyli obszar położony pomiędzy jej zachodem i wschodem, a nie tylko wschodnia rubież. Europa wschodnia, to w tym rozumieniu – przeduralska część Rosji i jej obrzeża.

W sytuacji powstałej po poszerzeniu w 2004 roku Unii o osiem krajów położonych na wschód od Niemiec, za kryterium rozgraniczenia Europy od jej wschodnioeuropejskiej „nie-europejskości” uznawano większościowe wyznanie religijne, czyli tę tradycję narodowo-religijną, która nie jest rosyjskim prawosławiem. Po zachodniej stronie unijnej granicy pozostały więc kraje protestanckie (Finlandia, Estonia i Łotwa), ale i katolickie (Polska, Litwa, Słowacja, Węgry i Chorwacja), a nawet regiony greko-katolickie, czyli dawna wschodnia Galicja, Mołdawia i rumuńska dzisiaj Transylwania. Prawosławie bałkańskie wraz z Mołdawią zaliczono do Europy południowo-wschodniej, pozostała reszta, to już „okołorosyjska” Europa Wschodnia, którą uznano za obszar poza zasięgiem wpływu i zainteresowania prawdziwie zachodniej części Europy. Ten nowy podział kontynentu natrafił jednak na kolejną przeszkodę. Przyjęcie w skład Unii Europejskiej krajów jej wschodniej części – dawnego NRD oraz krajów bałtyckich nie budziło z początku kontrowersji ze względu na długą tradycję ich związków ze światem germańskim. NRD, to dawne Prusy. Łotwa i Estonia – niemieckojęzyczne kiedyś Inflanty, a Finlandia także wyrosła z tradycji germańsko-skandynawskiej. Przypadkiem szczególnym okazała się Litwa, która nigdy do niemieckiej strefy kulturowej nie należała, lecz pragnąc zerwać historyczne powiązania z polskością ogłosiła się krajem bałtyckim, rzekomo związanym z tradycją dawnych Inflant. Z powodów czysto politycznych, a nie kulturowych, taką hybrydą jest do dzisiaj, pozostając „ideologicznie” częścią Inflant, chociaż faktycznie mieści się w przestrzeni historycznej dawnej Rzeczypospolitej.

            Rozszerzenie Unii Europejskiej spowodowało konieczność redefinicji określenia Mitteleuropa. Nie usunęło to wrażenia, że sięga do dawnej tradycji sprowadzającej się do jej kontaktu z resztą Zachodu za pośrednictwem Niemiec. Wrażenie swoistego powrotu do dawnego podziału kontynentu zwiększyło dołączenie Chorwacji, ważnego kiedyś fragmentu Austro-Węgier spajającego w całość ich część niemieckojęzyczną z węgierską. Nowością za to stała się w tej konfiguracji Szwajcaria, która jest częścią zachodniej Europy z tej przyczyny, że umieszczenie jej gdziekolwiek indziej okazuje się niestosowne.

Mitteleuropa            Publicystyczne manipulacje są ilustracją problemu o większych rozmiarach. Europa, od pierwszego dnia istnienia borykała się z kwestią własnej tożsamości oraz granic, ale największa pod tym względem zmienność dotyczyła pytania jak powinna kształtować się jej granica z Azją. Wraz z przystąpieniem Polski do europejskiej wspólnoty pojawił się też i kolejny problem w obliczu tradycyjnej antyniemieckości tej ostatniej. Powstało pytanie o to, jak uczynić z niej immanentną część zachodniej Europy mającej Niemcy w samym centrum, skoro nie powierdza tego ani jeden znany fakt przebytej wcześniej historii. Nowy układ geograficzny zmienił też usytuowania samych Niemiec. Kiedyś, były swego rodzaju europejskim państwem frontowym, grającym rolę „rozsadnika europejskości” na wschodzie kontynentu, poza zasięgiem jej starożytnego oddziaływania. Galicja, czy Bośnia i Hercegowina, nawet leżąc w granicach niewątpliwie europejskich Austro-Węgier, pozostawiały w kwestii swej europejskości same tylko wątpliwości. Wszystko to znajduje uzasadnienie w tysiącletniej historii regionu. Piastowska Polska narodziła się jako odpowiedź na ekspansję żywiołu niemieckiego stale poszerzającego wschodnią domenę kosztem słowiańskości. Polska Jagiellonów i późniejsza Rzeczpospolita Obojga Narodów, otrzymała z kolei nowe źródło witalności w postaci stopniowej izolacji od Rzeszy Niemieckiej i wchłonięcia znacznej części wschodu kontynentu. Sprzyjały temu dwa czynniki: rozproszenie władzy politycznej pośród wielu państw i państewek niemieckich oraz zdobycie przez piastowską Polskę pozycji regionalnego mocarstwa w następstwie unii z Wielkim Księstwem Litewskim. Konsekwencją było znaczące poszerzenie ekspansji wielu elementów europejskości w kierunku wschodnim. Tyle, że o ile Polska Kazimierza Wielkiego wykazywała wystarczająco wiele cech, by być uważaną za niewątpliwą część Europy, to Pierwsza Rzeczypospolita taką już nie była, stając się tworem na wpół orientalnym oraz znów, jak w czasach starożytnych, obszarem przejściowym pomiędzy europejskim zachodem a azjatyckim wschodem. W tamtych czasach, niemała przestrzeń Rzeczpospolitej była granicą kulturową oddzielającą pierwiastek zachodni od wschodniego. Obszar położony pomiędzy Wartą a Dnieprem nie był tylko wschodnią odwrotnością Europy jak miało to miejsce w przypadku Rosji, ale z pewnością utracił wiele znamion zachodniości. Nie bez przyczyny w dawnych atlasach figuruje nie jako Europa, lecz Sarmatia Europea w odróżnieniu od Sarmatia Asiatica, za którą uważano pozostałe księstwa ruskie, które złożyły się ostatecznie na nowy organizm polityczny w postaci Rosji. Sarmatia, to pojęcie szczególne, mające określić twór o hybrydowym charakterze.

Zanikanie przestrzeni rozdzielającej Europę od euro-azjatyckiej Rosji przebiegało w dwóch etapach. Najpierw, w ramach wojen z osmańską Turcją niemiecka Austria opanowała dawne Królestwo Węgier z jego wschodnimi posiadłościami rozciągającymi się aż po łuk Karpat. Potem, w XVIII stuleciu nastąpiły rozbiory Polski powodując, że kraje mające się za europejskie zetknęły się z nieeuropejską Rosją i to wzdłuż całej wschodniej granicy prowadzącej od Finlandii po Mołdawię. Tym sposobem, bufor dzielący wschód od zachodu zniknął, pozwalając carycy Katarzynie II uznać Rosję pod jej panowaniem – ale wbrew kryteriom cywilizacyjnym – za państwo europejskie. Od tej pory, pojęcie Europy przybrało wiele cech propagandowych, stając się w pewnym stopniu sztuczną całością ciągnącą się od Porugalii po Ural. Kulturową zagadką, której już nie analizowano, było za to pozostałe dwie trzecie Rosji rozłożone od Uralu po Kamczatkę. Niezrozumienie tak pojętej istoty rosyjskości stało się jedną z przyczyn klęski wschodnich kampanii wojennych prowadzonych przez Francuzów Napolena oraz Niemców Hindenburga i Hitlera.

Strefa buforowaPomysł potraktowania środkowej części Europy jako strefy buforowej między jej niemieckojęzyczną częścią a Rosją powrócił w czasie I wojny światowej wraz z niemiecką ofensywą 1915 roku i przejściowym utrwaleniem się linii frontu wschodniego. Prąca na wschód armia Kajzera ustanowiła pas uzależnionych od siebie tworów rozciągających się od Finlandii po Krym. Miał to być odpowiednik imperium kolonialnego utworzonego wcześniej przez Anglików w Afryce (Tanganika, Kamerun, Togo i Afryka Południowo-Zachodnia) oraz w Azji (Indie i wyspy Pacyfiku). Zastanawiające przy tym, że wschodnie odgraniczenie Europy zawsze kształtowało się podobnie jak obecnie, w tym znaczeniu, że przybierało postać niejednolitej i niepewnej strefy wpływów i wartości przebiegających przez rosyjsko-ukraińskie pogranicze. Zawsze było płynne, nigdy klarowne i jednoznaczne. Ostatecznie, jak się mogło wydawać, zostało ustalone w Traktacie Brzeskim w 1918 w zgodzie z linią frontu pomiędzy armią niemiecką i kurczącą się leninowską Rosją. Na równie krótki okres została znów uformowana buforowa Mitteleuropa jako niemiecka strefa wpływów – dawne Królestwo Kongresowe, kraje bałtyckie i krótkotrwałe państwo ukraińskie. Po przegranej przez mocarstwa centralne wojnie, Europa wschodnia ukształtowała się jednak inaczej, wciąż pozostając rodzajem buforu pomiędzy jej zachodnią częścią i Rosją. W regionie powstało dwanaście zupełnie nowych państw rozciągających się od Finlandii na północy po Grecję na południu, które nie poczuwały się wszakże do wspólnoty i prześcigały w klientelizmie wobec mocarstw zachodnich.

Europa WschodniaPolska była historycznymi zmianami dotykana w szczególny i dotkliwy sposób. Czy w sytuacji tak wielkiej zmienności granic doszukiwanie się modelowego obiektu w postaci „przeciętnego Polaka”, czyli takiego, który odpowiada kryteriom średniości, ma w ogóle jakiś sens? Pojęcie przeciętności jest zresztą zwodnicze, ponieważ ze swej istoty dotyczy wszystkich  jednakowo, tak, aby można było określić średnią zjawiska, albo procesu. Paradoksem jest też i to, że wcale nie jest sprzeczne z istnieniem ekstremów. Jednak, to nie wyjątki decydują o pozycji kraju w stosunku do reszty, ale wpomniana przeciętna, ujawniająca się z największą siłą w czasie parlamentarnych wyborów lub innych wydarzeń, gdy do głosu dochodzi duża liczba ludzi. Również i dzisiaj, ujawniła się ona w polskich w relacjach z Zachodem w tak dziwny sposób, że właściwie nikt nie potrafi przedstawić poważnych argumentów na poparcie tezy zarówno o zachodniości Polski, jak i jej wschodniości. Jeśli nie jesteśmy ani częścią Zachodu, ani Wschodu, to do do jakiej przestrzeni kulturowej właściwie należymy? Zdumiewa przekonanie wielu Polaków, że oto istniejąc gdzieś na pograniczu dwóch odmiennych światów, mogą się czuć obywatelami globu, a nie jego prowincjuszami. Jak wylicza amerykański Global Value Survey ośmiu na dziesięciu naszych rodaków uważa siebie za obytych w świecie na tyle, że mogą uznawać się za jego pełnoprawnych obywateli, podczas gdy tak określa się zaledwie 60% Holendrów i 55% Niemców. Jednocześnie, dziewięciu na dziesięciu Polaków otwarcie przyznaje się do poczucia prowincjonalizmu oraz mentalnego związania nie ze światem, lecz ze swoją małą lokalną ojczyzną. Jak godzą światową otwartość z ograniczeniami prowincjonalizmu trudno dociec, szczególnie gdy porówna się tę kwestię z Rosją? Tam, zaledwie co czwarty mieszkaniec czuje się związany z regionem, który zamieszkuje lub z którym ma związki rodzinne, pokrywając to świadomością ogólnorosyjską. Tego rodzaju statystyki mają więc ograniczoną wiarygodność ze względu na to, że różne nacje całkiem odmiennie pojmują podobne pojęcia i inaczej oceniają podobne okoliczności.

Statystycznie rzecz biorąc, ogromna większość społeczeństwa polskiego, to zwolennicy uczestnictwa kraju w systemie typu zachodniego. Tyle, że rezultaty wyborów parlamentarnych okazują się mieć odmienne i przeciwne następstwa. Jest to też jedną z przyczyn bezradności politycznej opozycji, nie rozumiejącej tej sytuacji i nie posiadającej narzędzi umożliwiających zatrzymanie trendu odwracania się od Zachodu i pozwalania na brnięcie we wschodnie nieznane. Rzecz w tym, że żaden kraj nie żyje w izolacji i aby się mógł odwrócić od jednej strony świata, musi móc się zwrócić ku innej. Tego jednak nie da się uczynić wprost. Sprawa jest zawiła, skoro na porządku dziennym znalazł się oto problem polityki zagranicznej zmierzającej najwyraźniej do znalezienia dla niego innego, niż dotąd, miejsca. Politycy nie tylko nie chcą tego przyznać, ale przeciwnie, próbują sprawić wrażenie, że są oto współtwórcami jakiejś nowej wartości rozłożonej w przestrzeni pomiędzy Łabą a Bugiem i to przestrzeni odmiennej zarówno od tradycyjnie pojmowanego zachodu, jak i wschodu. Rzecz w tym, że sprawa może mieć wymiar zarówno racjonalny, jak też i nierealny, zależąc tylko od rozumienia tych przemian treści. Deklarowana idea, najwyraźniej idąca w kierunku wyprowadzenia kraju z obszaru Zachodu i umieszczenia w bliżej nieokreślonej strefie pośredniej, może być jednocześnie – w zależności od tego, co ma na myśli – rezultatem dawnych kompleksów, albo też odwrotnie – jakiejś nowej wizji i przewidywania niespodziewanego kierunku przemian globalnych, słabnięcia Zachodu oraz pojawiania się samodzielnego obszaru strefy międzykulturowej, dotąd niedostrzeganej i niedocenianej.

W przestrzeni społecznej, pojęcie przeciętnej ma przy tym dodatkowy aspekt. Minister polskiego rządu potrafił wypomnieć Amerykanom, że ich demokracja ma zaledwie dwieście lat stażu, podczas gdy źródła polskiej tkwić mają jeszcze w starej demokracji szlacheckiej, której podstawy pojawiły się na przełomie XVI i XV wieku, czyli kilkaset lat wcześniej. Nie zna jednak, jak widać, zbyt dobrze historii świata anglosaskiego i nie zdawał sobie sprawy z tego, że Stany Zjednoczone nie wymyśliły niczego od nowa, rozwijając tylko w zamorskich warunkach starą demokratyczną tradycję, której źródła tkwiły w angielskiej Wielkiej Karcie Wolności (Magna Charta Libertatum) z 1215 roku. Jeśli za miarę stopnia demokratyczności systemu uznać odsetek dorosłych mieszkańców mogących czerpać z niego korzyści, to staje się oczywiste, że w każdym z wielkich społeczeństw był on głęboko odmienny i uzależniony od wewnętrznego rozkładu wartości. W dniu powstawania Stanów Zjednoczonych Ameryki mieszkało tam 750 tysięcy niewolników, czyli niemal 20 procent ludności było pozbawionych wolności i praw obywatelskich tyle, że rozkład tego zjawiska był nierówny, a większość zaludniała stany południowe, podczas gdy północ kraju była od niewolnictwa wolna.

W Pierwszej Rzeczypospolitej, w kraju na którego demokratyczne tradycje Polacy lubią się powoływać, było jeszcze inaczej, a jedyną warstwą cieszącą się pełnią praw była herbowa szlachta, stanowiąca zaledwie 8-10 procent ludności. Reszta żyła w prawdziwej pańszczyźnianej niewoli pozbawiona zarówno osobistej wolności jak i własności. Resztki chłopskiego samorządu dotyczące osiemdziesięciu procent ludności zlikwidowano edyktem Zygmunta Starego w 1519 roku, a następujące po nim zniewolenie pogłębiało się przez kolejne trzy i pół stulecia dążąc w zupełnie przeciwnym kierunku i ku szczególnemu rodzajowi niewolnictwa. Tak więc wtedy, gdy powstawały niepodległe Stany Zjednoczone, w naszym kraju pojęcie wolności i praw obywatelskich dotyczyło niespełna dziesiątej części ludności. Skąd więc ta duma z unikalności polskich „demokratycznych osiągnięć” skoro niewolnicza pańszczyzna uległa na ziemiach polskich likwidacji w ponad sześćset (!) lat po angielskiej Karcie Wolności i w sto lat po amerykańskiej Konstytucji? Nie ma ani słowa przesady w ocenie, że tereny polskie należały do ostatnich, które zdołały dorównać krajom Zachodu w akceptacji praw człowieka, a uprawnienia szlachty w stosunku do „jej chłopów” miały wiele znamion niewolnictwa, w zachodniej Europie nie pamiętanego od czasów rzymskich. Powoływanie się na długotrwałość naszych obyczajów demokratycznych nie wytrzymuje więc krytyki. Przeciwnie, ciąży na regionie ogromne zapóźnienie względem całej zachodniej reszty kontynentu, a na karb tego zapóźnienia można złożyć również i dzisiejsze problemy kraju z demokracją. Zresztą, uwolnienie chłopów od pańszczyzny i poddaństwa wcale nie rodziło wśród nich pragnienia politycznej wolności, lecz raczej dążenie do wyrwania się z chłopskości i przyłączenia do poszlacheckiej inteligencji. A na to nie pozwalała zwykła arytmetyka. Więc też pośród tak uformowanych „elit” zrobiło się za ciasno, nie mogąc w ich ramach pomieścić ambicji dziewięćdziesięciu procent społeczeństwa. Dziś wszyscy jesteśmy więc potomkami szlachty, a niższych warst społecznych nie ma. Czyżby? Nierealność narodowych przekonań nie pierwszy raz wykazuje przewagę nad rzeczywistością. Kiedy Polacy tę prawdziwą a nie wyimaginowaną rzeczywistość akceptują? Ba, tego właśnie nie wiemy, jak i nie znamy społecznych kosztów tego procesu.

 

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.