W ostatnim numerze polskiej edycji Newsweeka, Matthew Kaminski z Politico Europe i dziennikarz tygodnika zamartwiają się tym oto, że „Polska straciła głos. Nikt na Zachodzie nie postrzega dziś Polski jako kraju, który mógłby coś wnieść do debaty w zasadniczych kwestiach politycznych”. Autor myśli przypomina sobie początki europejskiej kariery naszego kraju, której nic przedtem nie zapowiadało. „Lata 90 – opowiada – pamiętam nieco inaczej niż większość Polaków. Wtedy w Brukseli i w Waszyngtonie panowało przekonanie, że to Węgry i Czechy są bardziej nowoczesne i zaawansowane w reformach. Polska jawiła się jako kraj problematyczny, mocno podzielony politycznie, może za bardzo katolicki i nacjonalistyczny”. Po 2004 roku, twierdzi, to wszystko zmieniło się na korzyść Polaków, a kraj niejako z dnia na dzień stał się środkowoeuropejskim liderem. Teraz jednak znowu „historia zatoczyła koło i w Brukseli znów się mówi o Polsce w tym samym tonie co 20 lat temu”.
Polska ma tysiąc lat historii przeżytej w określonym miejscu Europy i warto jest zapytać, czy te dziesięć ostatnich lat, po których „historia zatoczyła koło”, to było odstępstwo od normy, czy też na odwrót, odstępstwem jest to, co dzieje się z nią dzisiaj? Interesujące byłoby zrozumieć na czym właściwie to „koło” polegało i czy ma ono szansę odmienić kierunek obrotu na zachodni, zamiast tego dzisiejszego, czyli, no właśnie, jakiego? Bo przecież nie jest to kierunek wschodni, skoro niechęci do Zachodu towarzyszy równie trwałe poczucie zagrożenia ze strony Rosji? Ile więc przestrzeni pozostaje dla kultywowania tradycji sytuowania Polaków gdzieś pośrodku – pomiędzy europejskim zachodem i euroazjatyckim wschodem?
Ta dwoistość polskości – zarówno jej zachodniość, jak i wschodniość, ale i również swoista antyzachodniość przy celebrowaniu antywschodniości – nastraja frasobliwie i każe zastanowić się nad źródłami i ewentualnymi konsekwencjami zjawiska. Matthew Kaminski zauważa, że tę dobrą reputację Polska może łatwo stracić, a odzyskać ją będzie trudno. „Żeby mieć wpływy, trzeba mieć pozycję, a Polska ją właśnie utraciła” – konkluduje. Rodzi się natrętne pytanie, tyle, że wcale nie o mechanizm utraty tej pozycji, ale o przyczyny powszechnie widocznego zjawiska, że w Polsce, prócz tej części elity, która właśnie utraciła władzę, odpowiedź nikogo specjalnie nie obchodzi. Czyżby elity nie były aż tak europejskie, jak to się dotąd uważało? A jeśli tak, to jakie one właściwie były skoro te dziesięć lat, to przecież zaledwie jeden (!) procent narodowej historii? A może jeszcze inaczej, może prawdziwie polska jest właśnie ta elita, która jest wobec europejskości wstrzemięźliwa, a nie ta, która przez całe ostatnie ćwierćwiecze triumfalnie ogłaszała zachodniość jego mieszkańców. A może tak naprawdę, to nikogo w Polsce ta Europa tak za bardzo nie interesuje właśnie dlatego, że wcale nie rozumie jej wschodniości oczekując tylko europejskiej zachodniości?
Łatwo zapomina się istotę własnej natury, jeśli ta nie przynosi znaczących korzyści. Tysiąc lat historii kraju, to nie tylko porozbiorowe lata jego nieobecności na mapie Europy, ale też i stulecia nie należenia do świata Zachodu. Jak można więc uznać za wzorcową zaledwie tę ostatnią dekadę związaną z przynależnością do Unii Europejskiej, zmuszającą mieszkańców do „europejskich” zachowań, skoro to tylko kropla w morzu długiej historii kraju? A może ta sytuacja już Polakom zaciążyła, jak ma to miejsce z każdą trwale niewygodną pozycją?
Tworzenie się Europy to wybitnie długotrwały proces, który nawet po z górą dwóch tysiącach lat wcale nie uległ ukończeniu, a jej wschodnie i południowe granice wciąż są płynne. Niewątpliwa Europa, to cała ta część kontynentu, która stanowi spadek po tysiącletnim imperium rzymskim i zawładnięciem przez łacinę kulturą całego regionu od Portugalii po Fancję i Włochy. Reszta jest jednak problematyczna, chociaż w niejednakowym stopniu. Dwa dzisiejsze filary Unii Europejskiej – Niemcy z Austrią oraz Wielka Brytania ze Skandynawią, to stosunkowo nowy europejski nabytek, bo rodem z późnego Średniowiecza. Przedtem, ani w Rzymie, ani w Paryżu za prawdziwą Europę nie uchodziły. Prawdę mówiąc, uzyskały pełnię europejskości wraz z powstaniem globalnego imperium brytyjskiego i pojawieniem się Stanów Zjednoczonych Ameryki, a także nietrwałą próbą uczynienia z Europy Wschodniej strefy wyłącznej dla niemieckiej odmiany imperializmu pragnących utworzyć tu, na wschodzie, swoją własną na wpół kolonialną strefę? Wydawało się zresztą, że wszystkie dotychczasowe problemy i niejasności co do europejskości poszczególnych części kontynentu zostały rozwiązane tajemnaą mocą niemal trzydziestu krajów członkowskich Unii Europejskiej oraz kilkunastu z nią stowarzyszonych – poczynając od Ukrainy, na Macedonii i Kosowie kończąc. Okazuje się jednak, że droga do tego celu jest wciąż odległa i wyboista, a pytanie o to, ile w „polskiej europejskości” jest mitu, a ile rzeczywistości pozostaje otwarte. Dowodem są dziejące się w kraju wydarzenia. Zachodnia Europa wydaje się być wstrząśnięta nagłym w jej mniemaniu zwrotem kraju w kierunku jakiegoś rodzaju antyunijności, ale warto zauważyć, że w Polsce ta kwestia nie porusza prawie nikogo i poważna debata o jej stosunku do europejskości prawie się nie odbywa. Nawet niedawni zwolennicy dalszej integracji nie mają odwagi tematu publicznie poruszać, ograniczając się wraz ze wszystkimi innymi jedynie do ogólnych deklaracji swojej „europejskości”. Co się stało i dlaczego tak się dzieje? Warto to zrozumieć, by zrozumieć też i kierunek, w którym zmierza sama Europa, nie tylko Polska.
Europa jest jedyną częścią świata, która nie ma wyraźnie określonych naturalnych granic, geograficznie będąc tylko zachodnią wypustką Azji. Przekupieni przez carycę Katarzynę II geografowie rozciągnęli je na rzekę i góry Ural. Tyle, że doskonale wiadomo, że pod względem kulturowym rosyjska część kontynentu z całą pewnością Europą nie jest. Przestrzeń pośrednia, rozłożona pomiędzy eurozjatyckim bezkresem Rosji a wysoko rozwiniętym i zurbanizowanym europejskim Zachodem jest więc rodzajem „pośredniości” wykazującej zarówno europejskie, jak i azjatyckie cechy. Nie ulega wątpliwości, że nie będąc w pełni tego słowa znaczeniu ani Europejczykami, ani też Azjatami, jej mieszkańcy mają prawo do poczucia własnej tożsamości i odrębności od jednych i drugich, których źródła też nie są jednakowe, tworząc tych odrębności całą mozaikę. Polska i Polacy nie są tu żadnym wyjątkiem, ale też daje sie odczuć fakt, że w swej większości Europejczykami być za bardzo nie potrafią, nawet jeśli tego pragną. Polaków jest przy tym trudno jednoznacznie określić również i z racji samej istoty przemian ich polskości tworzonej w ciągu tysiąca lat historii. Jej pewną skłonnością jest przywiązywanie większego znaczenia do miłej uchu mitologii niż do faktów sam naród tworzących. Wygląda na to, że nic pod tym względem się nie zmieniło, nawet w obliczu współczesności obwinianej przecież o to, że jest w stanie każdą legendę odrzeć z romantyzmu i osadzić w brutalnej rzeczywistości. Dlaczego Polacy wciąż pozostają niewolnikami mitów, same fakty mając za nic?
Minęła dwieście dwudziesta piąta rocznica uchwalenia Konstytucji 3 Maja, z której dumne jest każde polskie dziecko. To pierwsza konstytucja zrodzona na europejskim kontynencie i druga w świecie, bo zaledwie cztery lata młodsza od amerykańskiej. Za pierwszą uważa się tę ostatnią, uchwaloną 17 września 1787 roku. Polacy doskonale znają okoliczności jej powstania, a media są z okazji rocznic wypełniane narodową dumą. Dopiero w cztery miesiące od jej ogłoszenia, we wrześniu 1791 roku, pojawił się we Francji pierwszy akt prawny rangi konstytucyjnej, tyle, że przyniósł znacznie poważniejsze konsekwencje niż konstytucja polska, albowiem przekształcił kraj najpierw w monarchię konstytucyjną, ale zaraz potem – w zrewoltowany społeczny kocioł prowadzący do powstania napoleońskiego imperium. Król Francji, Ludwik XIV podpisał dokument 13 września, ale w skład pierwszej konstytucji włączono wcześniej uchwalone przez Zgromadzenie Narodowe ustawy z lat 1789–1791, dla których preambułą była Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela uważana za zarówno radykalne, jak i przykładowe rozwiązanie relacji między obywatelem a władzą państwową. W rezultacie, słowa „lud” i „obywatele” uznano za pojęcia tożsame i równoznaczne. Ustanowiło to obowiązującą odtąd zasadę trójpodziału władzy jako istotę demokratycznego porządku, najważniejszą zaraz po dogmacie o suwerenności narodu. Jaka była relacja treści francuskiego ujęcia rzeczywistości do zrodzonej kilka miesięcy wcześniej 3-ciomajowej konstytucji Pierwszej Rzeczypospolitej? Dlaczego francuska stała się początkiem europejskiej rewolty głęboko zmieniającej cały kontynent w porównaniu z jego osiemnastowiecznym kształtem i zrównała w prawach wszystkie stany bez żadnego wyjątku, podczas gdy polska pozostała wciąż głęboko stanowa i przeszła bez większego echa? Dlaczego w konstytucji tej ostatniej tylko szlachtę uznano za naród, ale też i ustalono, że naród, to wcale nie to samo, co lud? Dlaczego zamiast odegrać podobną rolę we wschodniej części Europy stała się jedną z przyczyn zniknięcia kraju z jej mapy oraz początkiem procesu prowadzącego do Świętego Przymierza postfeudalnych mocarstw rządzących kontynentem aż do załamania się jego porządku w rezultacie I wojny światowej i rewolucji rosyjskiej?
Konstytucja 3 Maja spełniła zupełnie inną rolę niż francuska i amerykańska. Tamte utworzyły pojęcie nowoczesnego narodu, polska nie była żadną mentalną rewoltą porównywalną z francuską czy amerykańską, lecz jedynie urzędowym upewnieniem niespełna dziesiątej części mieszkańców, że to oni są wciąż wybrańcami oraz jedynymi uprawnionymi do rządzenia innymi. Czy naprawdę można ją nazwać demokratyczną, skoro nie był to dokument w rodzaju deklaracji praw dla wszystkich obywateli, a jej najbardziej istotna treść sprowadzała się do zapewnień o nietykalności pozycji członków stanu szlacheckiego? „Wszystką szlachtę – głosiła – równymi być między sobą uznajemy, nie tylko co do starania się o urzędy i o sprawowanie posług Ojczyźnie, honor, sławę, pożytek przynoszących, ale oraz co do równego używania przywilejów i prerogatyw stanowi szlacheckiemu służących. Dlatego bezpieczeństwo osobiste i wszelka własność, komukolwiek z prawa przynależna, jako prawdziwy społeczności węzeł, jako źrenicę wolności obywatelskiej szanujemy, zabezpieczamy, utwierdzamy i aby na potomne czasy szanowane, ubezpieczone i nienaruszone zostawały, mieć chcemy. Szlachtę za najpierwszych obrońców wolności i niniejszej konstytucji uznajemy. Każdego szlachcica cnocie, obywatelstwu i honorowi jej świętość do szanowania, jej trwałość do strzeżenia poruczamy jako jedyną twierdzę Ojczyzny i swobód naszych”. Ograniczoną ochronę roztoczono tylko nad mieszkańcami miast królewskich, kwestie ludności miast prywatnych i chłopstwa zupełnie przemilczając. Na czym więc miałaby polegać rewolucyjność i odkrywczość tej Konstytucji? Odpowiedź nie jest optymistyczyna. Dokument wyrażał w gruncie rzeczy przekonanie, że dotychczasowy ustrój kraju nie ma większych wad, a to, co było w nim złego wynikało tylko ze złej woli jednostek i krajów sąsiadujących. W tej sytuacji nie tyle zaskakuje fakt, że przetrwała zaledwie dwa lata, ale przede wszystkim to, że w chwili rozbiorów nie cieszyła się na tyle masowym wsparciem, by stała się drogą ratowania niepodległości uformowanej na miarę kraju nazywanego Rzecząpospolitą. Do Konstytucji 3 Maja, Polacy – poza okolicznościami rocznicowymi – już nigdy nie powrócili. Zresztą, w ówczesnym rozumieniu słowa – „pospolity” oznaczało tyle, co „powszechny”, „dotyczący wszystkich”. W Pierwszej Rzeczypospolitej jednak, słowo „wszyscy” – wbrew językowej logice – wyznaczało nieoprzekraczalne granice uznające za tych „wszystkich” tylko herbową szlachtę. Reszta, czyli przygniatająca większość, to wciąż tylko nieokreślona magma nieuprawniona do niczego. Zadziwiające, że echo tego wydarzenia daje się zauważyć i w obecnej Polsce w formie dążenia dzisiejszych elit do stawania się nie tyle równymi obywatelami pomiędzy innymi równymi, lecz ich prawdziwym celem jest przekształcenie się w kolejny rodzaj elity. Stało się to mało zauważalnym, lecz wyraźnym znamieniem polskiej współczesności. Po prostu nikt nie pragnie pozostać członkiem stanu niższego nie będącego szlachtą, prowadząc jednak tym samym do zablokowaniu reform, które mogłyby polskie społeczeństwo upodobnić do społeczeństw Zachodu. Nie ma narodu, w którym elitą są wszyscy mieszkańcy, bo to przecież i sprzeczność sama w sobie. Zarówno poczuwanie się do stanu mieszczańskiego, jak i przyznawanie się do chłopskości, to w Polsce zaledwie margines, do tego margines wstydliwy. Polityczne życie wciąż koncentruje się na poszerzaniu granic elity, nie zaś na formowaniu państwa jednakowego dla wszystkich mieszkańców bez dzielenia na lepszych i gorszych, tych związanych z jakimś herbem i tych całkiem nieherbowych. Tyle, że w świecie zachodnim sama definicja słowa „obywatel” nie pozostawia wątpliwości: to więź prawna łącząca każdą jednostkę z państwem niezależnie od jej statusu, na mocy której ma ona w stosunku do niego określone prawa i obowiązki, a państwo – analogicznie – ma prawa ale i obowiązki w relacji do jednostki. Konstytucja 3 Maja określała te prawa wyłącznie w granicach członków stanu szlacheckiego, lecz nie wobec reszty mieszkańców. Na czym więc miałoby polegać jej epokowe znaczenie oraz rozmiar jej rzekomej nowoczesności? Odpowiedź jest tyle prosta, co i z zasady nie analizowana: w Polsce pojęcie osoby ludzkiej nigdy nie było tożsame ze słowem „obywatel”, ponieważ żyjemy w takiej części Europy, której istotą zawsze było to, że rządzili państwami zdobywcy, a nie demokratyczne przedstawicielstwo ludności miejscowej.
Człowiek, to nazwa pospolita istoty żywej, obywatel natomiast, to ktoś obdarowany przywilejami i urzędowym rodzajem szacunku. Prawdziwą treścią polskiej konstytucji, różniącą ją od wymienionych wcześniej, był niedostrzegany zwykle fakt, że – inaczej niż amerykańska i francuska – nie dotyczyła wszystkich mieszkańców kraju, bo też i za prawdziwych obywateli uznawano jedynie tych, którzy posiadali szlachecki herb. Jeśli więc konstytucja francuska powołuje się na mandat otrzymany od ludu (le peuple), polska tego pojęcia użyć nie może, zastępując je słowem „Naród”. A czym się różni „naród” od „ludu”? Tylko tym, że jeden i drugi we Francji jest francuski, a w Polsce polski? Dla języka polskiego różnica znaczeniowa okazuje się jednak znacznie mocniej wyczuwalna: „naród”, to „prawdziwi Polacy” świadomi zarówno swej polskości, jak i obowiązków wobec Ojczyzny, a „lud”, to ta cała reszta, niekoniecznie rozumiejąca polskość we właściwie szlachetny i górnolotny sposób. Oczekuje więc zapewne tego, że wciąż będzie rządzony przez elity, samemu do władzy nie pretendując. Może to właśnie zmiana w tej przestrzni ludowej mentalności jest czynnikiem, który staje się właśnie znamieniem czasu?
Jeszcze przed wybuchem powstania kościuszkowskiego trwał spór pomiędzy „umiarkowanymi” a „polskimi jakobinami” o najważniejsze cele narodowe. Ci ostatni pragnęli powiązać walkę o wolność polityczną z hasłami rewolucji społecznej i wyzwolenia chłopów. Tadeusz Kościuszko, zawile lawirując, próbował zająć miejsce w centrum. Z jednej strony więc deklarował, że „za samą szlachtę bić się nie będę”, z drugiej, by nie wzbudzać u tej ostatniej skojarzeń z rewolucją francuską, za hasło powstania przyjął „Wolność. Całość. Niepodległość” w miejsce „Wolność. Równość. Braterstwo”. W triadzie szczytnych słów wspólne okazuje się tylko jedno słowo – „wolność”, ale czy w obu zestawieniach oznacza to samo?
Naszą tezą będzie zwrócenie uwagi na to, że Konstytucja 3 Maja, inaczej niż francuska i amerykańska nie miała w swej istocie charakteru przełomowego, lecz zaledwie walor porządkowania sytuacji w ramach próby przetrwania szlacheckiego państwa w coraz bardziej niebepiecznym dla niego otoczeniu. Nie czyniła żadnego przełomu i nie mogła stać się niczego początkiem. Była jedynie usiłowaniem uznania szlachty przez samą siebie za wystarczająco reprezentatywną dla pojęcia „naród”, uprawniają ją do monopolu działania w jego imieniu.
W I Rzeczypospolitej – inaczej niż miało to miejsce na zachodzie Europy, o samym obywatelstwie nie decydowało ani bogactwo, ani wpływy polityczne. Wystarczyło posiadanie odznaki szlachectwa w postaci herbu a mechanizm procesu jego otrzymywania był bez znaczenia. W efekcie, tak rozumiane obywatelstwo związane z pełnią praw politycznych dotyczyło w Polsce zaledwie niespełna dziesięcioprocentowej mniejszości rozłożonej po kraju w zdumiewająco chaotyczny sposób i prowadzącej do znacznego zróżnicowania regionalnego i to pod wieloma względami. To zresztą różnica fundamentalna, ponieważ herbowa, ale najwyżej dziesiąta część społeczeństwa Rzeczypospolitej pozostawiała całą resztę poza zasięgiem dobrodziejstw politycznej ochrony i prawnych następstw obywatelstwa jako takiego. Ta „reszta”, praw obywatelskich nie miała, a z niej ogromną większość stanowili totalnie zniewoleni chłopi pańszczyźniani. Czy była więc naprawdą aktem, który da się porównać z klasową uniwersalnością konstytucji amerykańskiej czy francuskiej?
Jaka zatem część społeczeństwa zostać mogła uznana w Konstytucji 3 Maja za pełnoprawnych obywateli Rzeczypospolitej w porównaniu z demokracją amerykańską czy rewolucyjno-francuską? Do dziś w polskiej historiografii trwają spory o rzeczywistą liczbę stanu szlacheckiego w Rzeczypospolitej. Według ustaleń Witolda Kuli szlachta, to 8-10% ogółu mieszkańców, tyle że rozkład terytorialny stanu był niezwykle zróżnicowany. O ile w XVII wieku na terenie ziemi łomżyńskiej szlachta stanowiła niemal połowę mieszkańców (47%), w ziemi wiskiej aż 45%, to na ukrainnej bracławszczyznie było jej zaledwie 1%, w ziemi krakowskiej 1,7%, wieluńskiej 2,45%, a w województwie sieradzkim 4,66%. Oznaczało to, że w większości województw ówczesnej Polski, znacznie ponad dziewięćdziesiąt procent ludności nie posiadało żadnych praw obywatelskich, ale zakres tego pojęcia był głęboko zróżnicowany. W jakim więc znaczeniu można w odniesieniu do takiej struktury władzy mówić o demokracji, czyli „władzy ludu”?
Pytanie do którego się zbliżamy, to kwestia poczuwania się do prawdziwej europejskości, czyli kwintesencji jej odrębności od reszty świata. Czy to wartość sama w sobie, czy też jedynie pusty przymiotnik nie prowadzący do głębszych następstw? Czy podlegamy jej wszyscy jednakowo i nie ma tu nic do rzeczy ani historia, ani geografia, czy przeciwnie, wszystkie trudności integracyjne w tym właśnie mają swoje źródło? Mało kto zdaje sobie sprawę z tego jak bardzo społeczne stosunki w regionie wpływały na jego ogląd przez samych uczestników wydarzeń. Mity o jedności Europy i szczególnej roli jej cywilizacji są dominujące i mają bezpośredni wpływ na bieżącą politykę poszczególnych krajów Unii Europejskiej. Rzecz w tym, że bez zrozumienia istoty zarówno różnic jak i podobieństw nie jesteśmy w stanie zarysować prawdziwych granic wspólnotowości i zakresu zróżnicowania kontynentu, a pytanie o to, czym właściwie jest Europa wciąż pozostaje bez odpowiedzi.
Istota europejskiej wspólnotowości, to nie tylko poczucie kulturowych powiązań, ale także świadomość jednakowości definiowania pojęcia narodowości i praw obywatelskich, wspieranej wspólnotą języka i używanych określeń. Skoro każdy naród kontynentu jest z definicji europejski, to sama Europa powinna być związkiem podobnych do siebie nacji. Sprawa nie jest jednak tak prosta, skoro sami mamy na zagadnienie pogląd na tyle szczególny, że nie potrafimy wyjaśnić własnej historii nie zakładając jakiegoś rodzaju etnicznej ciągłości dziejów, która jednak w świetle najnowszych badań staje się dość wątpliwa. Mam na myśli książkę Zdzisława Skroka, której tytułowe pytanie brzmi: Czy wikingowie stworzyli Polskę? Jak można zadać takie pytanie i do tego w tytule książki, skoro każde polskie dziecko przecież wie, że jest ona tworem trzech słowiańskich braci – Lecha, Czecha i Rusa? Pierwszy miałby stworzyć podwaliny polskości, drugi istotę Czech, a trzeci – to twórca równie bratniego narodu Rusinów. Obcych przy tym nie było! Ten obraz się dzisiaj nieco sypie skoro za pochodzących od normańskich Rusów uznają się zarówno Ukraińcy, jak i Rosjanie, przy czym jedni i drudzy nie chcą już ze sobą pokojowo współżyć. Więc jak to właściwie z tymi Słowianami było?
Dzisiejsza wiedza o historii naszej części Europy wcale nie potwierdza mitu o jednolitości jej początków. Z jednej strony, miałyby ją utworzyć zbrojne hufce starożytnych Rzymian wspomaganych przez wiarę chrześcijan w rodzaju wywodzącego się z żydowskiej Palestyny św. Pawła. Jej drugą twarzą są jednak konni wojownicy nadchodzący od strony Azji. Miłość narodów wschodniej części Europy do konia wierzchowego nie jest przecież przypadkiem. Zwykle ilustrują ją konni wojownicy – Madziarowie, polscy husarze i Lisowczycy, czy bliskowschodni Turcy. Jednak skądinąd wiadomo, że Słowianie byli znani z tego, że wojują pieszo i posługują się prymitywną bronią – włócznią i dzidą, a nie zaawansowanymi wynalazkami techniki jeździeckiej. Jak zresztą utrzymać konie wymagające trawy i otwartej przestrzeni na terenach leśnych i bagiennych, które przeważają w środkowej części kontynentu? Dzisiejszy, nieco osobisty stosunek Turków, Tatarów, Polaków, Węgrów oraz innych ludów wschodniej części Europy do konia wierzchowego jest więc zapewne echem tej pierwotnej różnicy w sposobie władania mieszkańcami Europy Zachodniej i resztą kontynentu. Zachodnia, to rozwinięta kultura miejskości, reszta, to pozostałości dawnej kultury ruchu i wolnych przestrzeni oraz zmiany nie tylko miejsca zamieszkania, ale i ludu, nad którym się panuje. Rezultaty badań opublikowane przez Zdzisława Skroka są morderczo jednoznaczne. Posuwa się on nawet tak daleko, że twierdzi, iż Mieszko I i król Bolesław Chrobry byli w rzeczywistości wikińskimi wojownikami, a nie miejscowymi Słowianami. Ci ostatni byliby tylko wschodnioeuropejską ludnością tubylczą ustawicznie podbijaną i ujarzmianą przez innych – najpierw Wikingów, a potem Mongołów. Tworem tych ostatnich jest euroazjatycka Rosja, następstwem panowania skandynawskich wojów w naszej części Europy stała się swoista „dwupoziomowość” społecznej struktury, dzielącej narody na tych „lepszych”, czyli dawną szlachtę skandynawskiego pochodzenia oraz tych, którzy – kiedyś zniewoleni – pracują na tych pierwszych w jakimś stopniu do dzisiaj. I Rzeczpospolita upadła, ponieważ zmianą jej społecznej struktury nie byli zainteresowani ludzie nią rządzący. Przeciwnie, pragnęli jak najdłuższego panowania niegdysiejszych zdobywców nad masami darmowej siły roboczej. To dlatego Polak szuka w swoim rodowodzie herbowej szlachty, potomków wojowniczych Wikingów, pragnąc należeć do tych, którzy panują nad innymi, a nie tych którzy tylko są przez nich rządzeni. Do niedawna, owo panowanie – oprócz oczywistych apanaży materialnych – przynosiło szacunek i społeczną pozycję. Na tym polegała też siła warstwy zwanej inteligencją wywodzącej się z dawnej szlachty i naleciałości mających źródła w odrębnych procesach. Zupełna nowość dzisiejszej sytuacji polega na tym, że inteligenckich kandydatów do panowania zrobiło się nagle znacznie więcej, a tych pozostałych, nad którymi możnaby panować jest jak na lekarstwo. Ten rachunek nie może się zatem zgodzić i musimy przyzwyczaić się do myśli o życiu w stanie przejściowym – od społeczeństwa szlachecko-inteligenckiego (niezależnie pod proweniencji tego fenomenu) – do zróżnicowanego społeczeństwa nowoczesnego typu zachodnioeuropejskiego. To przekształcenie jednak jeszcze trochę potrwa, jako że nasze dusze są gotowe odwoływać się wciąż do trwałych, choć anachronicznych świętości w rodzaju fragmentów Konstytucji 3 Maja sprzed dwóch stuleci. Ta nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości co do tego, kto w kraju jest ważny, a kto takim nie jest. Jak powiadają słowa tego wielkiego w mniemaniu Polaków dokumentu: „szanując pamięć przodków naszych jako fundatorów rządu wolnego, stanowi szlacheckiemu wszystkie swobody, wolności, prerogatywy pierwszeństwa w życiu prywatnym i publicznym najuroczyściej zapewniamy, szczególnie zaś prawa, statuty i przywileje temu stanowi od Kazimierza Wielkiego, Ludwika Węgierskiego, Władysława Jagiełły i Witolda brata jego, wielkiego księcia litewskiego, nie mniej od Władysława i Kazimierza Jagiellończyków, od Jana Alberta, Aleksandra i Zygmunta braci, od Zygmunta Augusta, ostatniego z linii jagiellońskiej, sprawiedliwie i prawnie nadane, utwierdzamy, zapewniamy i za niewzruszone uznajemy. Godność stanu szlacheckiego w Polszcze za równą wszelkim stopniom szlachectwa, gdziekolwiek używanym, przyznajemy. Wszystką szlachtę równym być między sobą uznajemy, nie tylko co do starania się o urzędy i o sprawowanie posług Ojczyźnie, honor sławę, pożytek przynoszących, ale oraz co do równego używania przywilejów i prerogatyw stanowi szlacheckiemu służących”. Et Deus vincit! Albo więc dzisiaj wszyscy jesteśmy szlachcicami i równymi pomiędzy równymi, albo też ten rachunek jest niepraktyczny. Zresztą, czemu miałoby tak nie być, skoro formalnie rzecz biorąc, uprzywilejowaną pozycję szlachty w społeczeństwie zniosła dopiero Konstytucja z 1921 w jej artykule 96 („Rzeczpospolita Polska nie uznaje przywilejów rodowych ani stanowych, jak również żadnych herbów, tytułów rodowych i innych, z wyjątkiem naukowych, urzędowych i zawodowych”). Zapis został jakby stworzony dla zapomnienia tego, że jeszcze nie tak dawno, bo w okresie powstania chłopskiego zwanego rzezią galicyjską, polscy chłopi dokonywali krwawych pogromów na równie polskojęzycznej ludności ziemiańskiej, urzędnikach dworskich i rządowych argumentując, że się tylko bronią, ponieważ to oni, „panowie szlachta chcą wyrzynać do szczętu chłopów”. Dzisiaj się już nie nawołujemy do wzajemnego wyrzynania, ale nienawidzimy się równie mocno jak dawniej, chociaż nasze usta są wciąż pełne miłości…
Dziękuję za ten wszechstronnie informujący tekst.
Jako uzupełnienie proszę przeczytać fragment z eseju Josepha Conrada, dotyczący spraw „słowiańskości”, Rosji, Polski i polonizmu ..
Skan na str https://zapodaj.net/2c3faf0d0b4ca.jpg.html
Z szacunkiem dla Autora –
Byc moze PIS jest wlasnie ta partia, ktora stara sie stworzyc w Polsce NAROD, bez dzielenia na lepszych i gorszych? Np poprzez program 500+ wyciagajacy lud z (panszczyznianej) nedzy? Przeciez wiadomo ze lud i tak to przepije, prawda? Moze wlasnie z tego powodu (szlachecka, proeuropejska) elita traci poparcie? Ze koncentruje sie na wyimaginowanych rozwazaniach o europejskosci czy braku europejskosci, a zapomina o najpowszedniejszym budowaniu materialnego bezpieczenstwa dla wszystkich? Bez poczucia bezpieczenstwa polski narod nie wyzbedzie sie swojej niewolniczej, post-panszczyznianej duszy i nie przeksztalci w narod europejski.