LUD, NARÓD, SPOŁECZEŃSTWO. JEDNA RZECZPOSPOLITA I TRZY POLSKOŚCI HYBRYDY?

Wszystkie słuszne i
sprawiedliwe przedsięwzięcia
wywodzą się ze zbrodni
(Niccolo Machiavelli)

                Motto autorstwa Machiavellego zamieszczono tu dla przypomnienia, że chociaż wszyscy powołują się na górnolotne imponderabilia, to prawdziwe motywacje stron są zwykle inne i znacznie bardziej przyziemne. To samo można wyczytać z zamieszczonych ilustracji. Wszystkie mają wskazywać na „sprawy wyższego rzędu” związane z niejednakowym rozumieniem słowa „społeczeństwo”, chociaż mogłoby się wydawać, że to pojęcie elementarne i łatwe do zdefiniowania. Ma jednak tę cechę, że w rzeczywistości może budzić odmienne skojarzenia. Dla Francuza lud, to swego rodzaju świętość, ale też to wielka grupa społeczna, która dokonała przewrotu w ramach Wielkiej Rewolucji i ostatecznie ukształtowała kraj. Pozwoliło to zerwać z wielosetletnią tradycją niesprawiedliwego podziału społecznego na opływające w dostatki duchowieństwo i rycerstwo (1-2% ludności) oraz nieudzielanie podobnych uprawnień chłopom i ludności miejskiej (tzw. stan trzeci). System, w którym największa masa ludności ma bardzo ograniczone uprawnienia nie ma szans trwałości.

W dawnej Polsce z kolei, słowo „naród” było znaczeniowo zupełnie odległe od wszystkich innych europejskich przykładów. Istotą francuskiego le peuple było to, że od czasów rewolucyjnego przewrotu mogli należeć do niego wszyscy jednakowo i na równi, nawet dawna szlachta. W Polsce natomiast, lud, to tylko pogardzane społeczne doły, które traktowano jako niższe i do tego z pewną ostentacją. To przede wszystkim analfabeci w postaci pańszczyźnianych chłopów i mieszkańcy małych miasteczek nie posiadający praw i nieuczestniczący w żadnym zakresie w życiu społecznym. Prawdziwym narodem zasługującym na to miano pozostawała więc tylko szlachta, której liczebność nigdy nie przekroczyła dziesięciu procent ludności. Jeśli więc swoistym symbolem Sejmu Czteroletniego stał się okrzyk „wiwat król, wiwat naród, wiwat wszystkie stany!”, to trzeba pamiętać, że nie dotyczyło to tego właśnie ludu, czyli najliczniejszej grupy społecznej. Trwało to przez następne siedemdziesiąt lat! Dla jasności musimy więc tytułowy problem nieco uporządkować, skoro na określenie, jakby się wydawało niemal tożsamych zagadnień, używa się aż trzech różnych słów, które nie tylko nie są synonimami, ale różnią się od siebie poważnie znaczeniem. Jest niezrozumieniem istoty rzeczy, że wymienione w tytule pojęcia, dla wielu często jednak są takie same, przynajmniej na tyle, że można je używać wymiennie. W istocie, żadne z nich nie spełnia wspólnego kryterium znaczeniowego.

Lud, to jedno z kluczowych pojęć zachodnioeuropejskiego języka politycznego używane w dwóch, znacznie różniących się znaczeniach:

  • Jako szeroka zbiorowość o politycznym charakterze (tu znaczenie jest bliskie pojęciom wspólnoty politycznej, narodu czy społeczeństwa) i tak właśnie pojęcie jest rozumiane we francuskiej tradycji rewolucyjnej;
  • Jako niższe i uboższe, aczkolwiek liczne warstwy społeczne a znaczenie słowa jest wtedy bliskie gminu, pospólstwa, „szerokich mas” – nieuczonych, biednych, skłonnych do rewolt i niebezpiecznych dla reszty.

Z kolei naród (fr. la nation, ang. the nation), to określenie równie wielkiej grupy społecznej, lecz jednak określonej ramami odmiennych kryteriów, przede wszystkim etnicznych (językowych). To tylko pozorna tożsamość, chociaż wiadomo, że Francuz mówi po francusku, Włoch po włosku a Portugalczyk po portugalsku. To zbiorowość, w obrębie której wykształciła się trwała i wielopokoleniowa świadomość wspólnej tożsamości językowej i kulturowej oraz odrębności od innych narodów. Za czynniki wzmacniające narodowe więzi uważa się wspólnotę losów historycznych, tradycję, kulturę i używany język. Warto wiedzieć, że nie dotyczyło to Pierwszej Rzeczypospolitej, w której członkiem narodu zostawało się nie poprzez język, ale przez uzyskanie herbu. Używany na codzień język miał w tym względzie charakter wtórny i wcale nie decydujący.

Teoretycznie, najszersze pojęcie, obejmujące całą wspólnotę, czyli społeczeństwo, uznawane jest również za system grup ludzi wzajemnie od siebie zależnych i podlegających wspólnym przeobrażeniom. Społeczeństwo definiuje się najczęściej jako wszelką formę życia zbiorowego w ramach jednego narodu, czy państwa, opartą na zasadzie odrębności od innych społeczeństw i utrzymującą tę odrębność przez dłuższy okres czasu.

     Wspomniana na początku myśl Machiavellego jest jednak tyleż cyniczna, co i historycznie udowodniona, nie ma jednak charakteru systemowego, sprowadzając się nie tyle do kwestii systemowych ile technik rządzenia i zdobywania władzy w ramach których zbrodnia jest – może w to trudno uwierzyć – elementem stałym. Myśl wiąże się z inną, znacznie późniejszą uwagą Ernesta Renana o zjawisku swoistej amnezji dotykającej narody w procesie ich ewolucji. Warto rzecz przypomnieć, aby zrozumieć istotę współczesnych konfliktów mających miejsce także i w naszym kraju. Nie ulega wątpliwości, że coś jest na rzeczy, chociaż słowo amnezja wydawać się może za mocne jak na określenie zjawiska. Lepsza byłaby pewnie „pamięć wybiórcza”, czyli społeczna umiejętność spychania w podświadomość tego, czego pamiętanie jest akurat niewygodne i niechciane. Społeczna pamięć jest tak zbudowana, że pamięta tylko to, co jest zgodne z jej aktualną wizją świata. Cała reszta jest ignorowana. Ernest Renan przed z górą stu laty zauważył, że, „zapominanie o historycznych błędach jest niezbędne dla tworzenia narodu, a wszystkie słuszne i sprawiedliwe przedsięwzięcia wywodzą się ze zbrodni”. Był zdania, że bez historycznych kłamstw nie mógłby powstać jednolity naród: „Zapominanie, nawet historyczny błąd, jest niezbędne dla tworzenia narodu i dlatego każdy postęp w badaniach historycznych jest zagrożeniem dla idei narodowości”. Dowodził, że ten rodzaj amnezji sięga jeszcze czasów inwazji barbarzyńców na Rzym i ma wielosetletnią historię. Kto dzisiaj – pyta – pamięta „ongiś dumne i niezależne organizmy jak Księstwo Burundi, Parmy czy Szlezwiku?”. Kto prócz historyków i wielbicieli Sienkiewicza pamięta rolę, jaką odegrała Rzeczpospolita jako regionalne mocarstwo rozłożone pomiędzy Wartą, Dźwiną i Dnieprem z jej wielonarodową ludnością, składającą się z Litwinów, Rusinów, Żydów, Niemców, Ormian i Tatarów. W świadomości dziś żyjących Polaków, ich kraj, to tylko oni sami, Polacy w ustabilizowanych od z górą półwiecza granicach i mających taki zakres wiedzy o swej tradycji, jaki jest akurat wygodny. Nie ma to rzecz jasna nic wspólnego z obiektywną prawdą historyczną. Sprawy nie można jednak zlekceważyć, ponieważ właśnie w takim procesie, bez wątpienia fałszującym historyczną prawdę, buduje się trwała narodowa jedność. To zresztą nic nadzwyczajnego. To swoista norma. Proces jest szczególnie uproszczony w pierwszej fazie powstawania narodu. Pojawiają się wtedy jednak również pewne sprzeczności, uproszczenia a nawet nieporozumienia generujące coraz dalej idące konsekwencje, które mogą nawet zaważyć na samym jego istnieniu.

     Dla powstawania narodu i „narodowej idei”, w której jak w lustrze odbijać się mają wszystkie jego cechy, prawda nie jest konieczna i może być konfundująca, a nawet szkodliwa. W naszym kraju są dwie takie “stuprocentowe prawdy”, które nie tylko mają niewiele wspólnego z faktami, ale generują dodatkowe i wcale niemałe koszty kształtowania się narodowej tożsamości i uświadomienia prawdziwego miejsca w Europie. Każdy wie, że Polska jako kraj, który znamy i w którym dzisiaj żyjemy składa się niemal wyłącznie z Polaków (statystycznie, to 97% ludności). Każdy jednak też wie, że to nie stan naturalny, lecz osiągnięty sztucznie jako następstwo wielkich przesunięć ludności i czystek – wysiedlenia Niemców z Ziem Zachodnich, przesiedlenia Ukraińców z południowego wschodu kraju oraz przemieszczenia Polaków z terenów zabużańskich w granice tworzącego się PRL-u. Cóż, powie wielu z nas – wymagała tego sytuacja geopolityczna! Dobrze, ale polityczna potrzeba, to coś zupełnie innego niż historyczna prawda. Z jakiej właściwie przyczyny mówimy dzisiaj o Trzeciej Rzeczypospolitej, a niektórzy przebąkują nawet o konieczności utworzenia w jej miejsce Czwartej, skoro PRL było wedle tego rodzaju patriotów tworem tak sztucznym, że niemożliwym do uznania za prawdziwie istniejący. Tyle, że bez wątpienia był też częścią procesu powstawania czysto polskiej formuły narodowej świadomości. Tyle, że w tysiącletnich dziejach kraju, to zaledwie okres ostatnich siedemdziesięciu lat.

Numeracja „polskich republik” zawiera przy tym oczywiste domniemanie, że przed Trzecią musiały być i  Rzeczypospolite wcześniejsze – Druga i Pierwsza. To tak, jak ze szkolnymi klasami – bez ciągłości nie mają sensu. W pierwszej uczymy się słów, w drugiej łączenia ich w pełne zdania, w trzeciej dochodzi gramatyka, a w czwartej kolejne poszerzenie tej wiedzy, czyli pełna ciągłość, która tworzy całość obrazu. Idziemy potem do klas następnych, aby dowiedzieć się, że historia Polski też ma numery, co powinno również oznaczać narodową ciągłość. I oto bęc! Następuje zderzenie z realiami, kiedy nauczyciel historii wyjaśnia, że Pierwsza Rzeczpospolita nie była całkiem „polska”, lecz przede wszystkim „szlachecka”, Druga była polska z samej nazwy, lecz w istocie tak bardzo wielonarodowościowa, że zachodni alianci długo zwlekali z uznaniem jej międzynarodowej podmiotowości. Trzecią, wedle kolejności powinna być ta, powstała w 1945 roku, ale została nazwana „tylko” Polską Ludową. Pod względem struktury narodowościowej była już w pełni „polska”, tak samo jak dzisiejsza. Uznano jednak, że „ludowość”, to coś głęboko innego niż „narodowość”, a podległość Sowietom podważa jej polskość, więc „za karę” numeru nie otrzymała. Numer trzeci nadano za to jej kontynuacji, choć nikt nie potrafi wyjaśnić tego, jak można być następcą czegoś, co się nie mieści w definicji i nie zasługuje na istnienie? Dochodzi do tego też inna nielogiczność. Skoro PRL był nielegalny i polskość jego mieszkańców niepewna, to jak mógł z siebie wydać gremia dzisiejszych “superpolskich” narodowych aktywistów? Musimy wtedy dojść do wniosku, że naród polski w pełnym tego słowa znaczeniu pojawił się dopiero w 1989 roku. Tyle, że dowiadujemy się że owa już Trzecia Rzeczypospolita również nie była krajem w pełni polskim, skoro trzeba wciąż prowadzić walkę z milionami niewłaściwych Polaków podszywających się tylko pod to miano. Trzeba się więc szykować na Czwartą, czystszą, ale co zrobić z tymi ostatnimi, żeby mógł wreszcie powstać kraj narodowo krystaliczny? Wysiedlić? Ale dokąd? Jakie zastosować kryteria wysiedlania lub pozbawiania obywatelstwa? Czytelnik słusznie czuje się pogubiony, bo traci nadzieję na doczekanie Polski zaludnionej tylko przez takich, którzy na miano Polaka w pełni zasługują.

Doprowadziliśmy rozumowanie do absurdu, lecz to nie znaczy, że problemu nie ma. Dla jego objaśnienia posłużymy się pewną dygresją. Przywoływany wielokrotnie Francis Fukuyama proponuje rozwiązanie radykalne, to jest uznanie tego, że rozwój ludzkości jest w gruncie rzeczy generowany złem  i głębokim brakiem zrozumienia istoty własnego istnienia. Jednym z tego zła ma być naród. Zauważa, że Zachód, jeśli za jego początek uznać założenie Rzymu, też powstał na fundamencie zła – bratobójstwa, czyli zamordowania Remusa przez Romulusa. Podobnie jest zbudowana demokracja amerykańska. By mogła zaistnieć osadnicy musieli najpierw wymordować większość tubylców. Tymczasem, współcześni demokraci robią wszystko żeby zapomnieć o niechlubnych demokracji początkach i dowodzą, że demokracja ma w sobie zawartą ponadczasową szlachetność.

Jednym z najważniejszych czynników wpływających na społeczne odruchy i zachowania jest charakter ugruntowanej narodowej świadomości. Wbrew powszechnemu poglądowi żadna definicja nie rozwiązuje sprawy, a jej kompletność, jak podkreśla Fukuyama, zależy od współdziałania czterech niezależnych od siebie elementów:

  • Istnienia wyraźnych granic politycznych;
  • Dopasowania do nich rozmieszczenia ludności;
  • Zdolności kultury dominującej do asymilacji mniejszości oraz
  • Niejednolitość całego zjawiska, która prowadzi do występowania jego różnych odmian i kompozycji składników.

Warto zauważyć, czego wcale nie chcą przyznać zatwardziali liberałowie, że trzy pierwsze cechy wcale nie wymagają dla powstania liberalnych metod demokratycznych, lecz raczej stosowania przymusu a nawet fizycznej przemocy, czyli narzędzi liberalizmowi przeciwnych. Element czwarty, to już pole ideologii i opinii, jaka towarzyszy konstruowaniu demokratycznego systemu, co nie jest kwestią ustalonych gdzieś zasad, lecz następstwem konkretnego pomysłu w kwestii przestrzegania zasad formalnej demokracji takiej jaka zakorzeniła się w kraju. Skala jej efektywności nie wynika z samej tylko definicji demokratycznego systemu politycznego, zależy natomiast od wewnętrznej kompozycji kilku czynników. Dwa z nich stanowią zewnętrzne granice rządzące zjawiskiem. To poziom merytokracji, czyli profesjonalnych umiejętności władzy oraz zakres klientelizmu, przybierającego w ekstremalnych warunkach niekiedy formę kleptokracji, czyli powszechnego przyzwolenia na znaczną przewagę prywaty nad ogólnospołecznymi imponderabiliami.

Merytokracja z kolei, to rządy ludzi kompetentnych, która ze swej istoty prowadzi do podejmowania możliwie efektywnych decyzji dla rozwoju kraju i zamożności jego mieszkańców. Jak jednak można uznać go za kanwę demokratycznej współczesności skoro pojawia się dopiero na końcu całego procesu. Za to wcześniejsze formy współistnienia ze sobą ludzi  – klientelizm i patrymonializm mają wiele poziomów, lecz sprowadzają się nie do idei dobrego rządzenia, lecz do odwiecznej zasady respektowania przewagi interesów krewnych i zaufanych nad interesami ogółu. Faktyczne rozróżnienie nie jest łatwe, ponieważ skrywa się za fasadą formalnej demokracji. Obie mogą przybierać karykaturalną postać (współczesna Nigeria), co powoduje, że kraj przebogaty w ropę naftową jest jednocześnie w stanie ubóstwa i trwałej stagnacji. Korupcja jest tam tak wielka, że inwestowanie na szerszą skalę przestaje mieć sens.

Dzisiejsze zderzenie jakie ma miejsce w Polsce jest swego rodzaju kalką z tego, co dzieje się w dalekiej Wenezueli. Dwa kraje leżące na wzajemnych antypodach doczekały się podobnych reakcji na podobną ewolucję strukturalną, chociaż historyczne przyczyny były w obu krajach odmienne. W Wenezueli podział na dwie wielkie grupy społeczne – aktywną, wywodzącą się z dawnych hiszpańskich zdobywców i pasywną, której korzenie tkwią w niegdysiejszej podbitej ludności tubylczej i tkwi jego tradycji wielosetletniego utrwalenia. W Polsce, było to rezultatem „kolonizacji wewnętrznej” polegającej na tym, że górna, szlachecko-inteligencka warstwa, podobnie jak biali kreole w Ameryce Południowej, tyle, że całkiem „tutejsi” ze względu na powoli zmieniające się układy historyczne, zawłaszczyli długotrwały mandat na dominację ekonomiczną i „rząd dusz”. Trudno się dziwić, że w obu krajach, w chwili, kiedy warstwy niższe uzyskały nagle możność uczestnictwa w życiu społeczno-politycznym, że im to się spodobało i rozpoczęła się z ich strony walka o utrwalenie systemu. Jej cena jest w tym wypadku czymś wtórnym a nie – jak sądzi wielu – przeszkodą. Zmarły prezydent Wenezueli – Hugo Chavez dokonał, podobnie jak w Polsce Kaczyński, istnej społecznej rewolucji. W obydwu krajach sytuacja społeczno-polityczna odwróciła się do góry nogami i warstwy dotąd nieaktywne i lekceważone stworzyły nowy obóz władzy, a dawne klasy rządzące znalazły się w sytuacji dla siebie nie tylko zupełnie nowej, ale też i niezrozumiałej. W związku z tym, górują emocje, a na analizę tej sytuacji i wyciągnięcie konstruktywnych wniosków, albo nie ma czasu, ale też są pokrywane zupełnie nowymi emocjami, a przede wszystkim chęcią rewanżu. Są jednak i ważne różnice. Ludzie ze społecznych dołów w Wenezueli nie chcą już powrócić w poprzednie miejsce, co im sugeruje aktualna opozycja i dawna władza wywodząca się z elit. I to niezależnie od pożytków dla gospodarki i społeczeństwa jako całości. Obiektywna racjonalność zostaje jednak całkowicie zdominowana przez emocje. W Polsce, mechanizm jest podobny, ale ze względu na szczególne doświadczenie historyczne, społeczne doły nie tylko nie chcą stracić świeżo zdobytej pozycji, ale – co jest „wynalazkiem” samych tylko dla Polaków – większość stara się odnaleźć w swej przeszłości szlachecko-inteligenckie korzenie i pragnie być uznana za równą dawnej postszlacheckiej „górze”. Bez mała wszyscy główni aktorzy pragną też być traktowani jako spadkobiercy tych właśnie warstw inteligencko-szlacheckich. Napięcia są jednak od wenezuelskich znacznie mniejsze, a to z tej przyczyny, że utrwaliła się w obu krajach odmienna świadomość społeczna. Tutaj, w Polsce, warstwy mające kompleks niższości nie tylko nie chcą powrócić na dawniej zajmowane miejsce, ale pragną też upokorzyć przegranych i dowieść im swojej równoprawności. W Wenezueli jest inaczej. Nie idzie – jak w Polsce – o ambicję „równania w górę” i upokorzenie innych, lecz o to, że warstwy dolne – mając niespodziewanie coś do powiedzenia – za wszelką cenę nie chcą pozwolić na ponowną degradację, będąc w tym celu gotowe nawet cierpieć chaos i niedostatek, pod warunkiem wszakże, że dotknie on również i dawne elity. W obu krajach istota wzajemnej wrogości jest odmienna, ale mają jedną cechę wspólną, że – jak  dotąd – niemożliwe jest porozumienie.

Świat, z którym mamy dziś do czynienia jest inny niż dawniejszy, ale jedno pozostaje bez zmian. Jak zwracaliśmy uwagę wcześniej, wbrew powszechnemu przekonaniu, to jednak nie politycy decydują o naszej przyszłości. Oni są w tej przestrzeni tak samo ślepi, jak my sami. Rozwój wypadków ma po prostu własną logikę, a nasze przekonanie, że nad tym wszystkim jakoś panujemy jest ułudą. Dokąd dąży Wenezuela ze swoim pogrążaniem się w coraz głębszym chaosie? Dokąd zdąża Polska, która z najlepszego unijnego ucznia przekształciła się w jej krnąbrnego przeciwnika? Gdzie jest rachunek kosztów i korzyści? Odpowiedź brzmi: nikt tego nie wie! I prawdą jest również i to, że nic nie wiemy o źródłach naszych własnych przekonań. Nie wiemy nawet, jaka jest właściwie istota tej obecnej polskiej „antyunijności”. Co więcej, nie wiemy ku czemu to wszystko właściwie zdąża i czy to tylko politycy usiłują nas przekonać, że „wszystko jest pod kontrolą”. Otóż, wcale nie jest! Czy więc istotnie panujemy jakoś nad rozwojem wypadków, czy też to zupełne złudzenie? A jeśli tak, to do czego to właściwie zmierza? Czas podjąć poważne wysiłki mogące prowadzić nas do lepszego zrozumienia istoty tej naszej niewiedzy w nadziei, że może jednak jako ludzie jesteśmy w stanie lepiej zrozumieć samych siebie? Trudno jest żyć w przekonaniu, że w kwestii naszej przyszłości, czyli w gruncie rzeczy sprawy dla nas kluczowej, nie wiemy literalnie nic. Spróbujmy to jednak zmienić…

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.