Czytając gazety można się dowiedzieć, że populizm, to rzecz straszna i nadająca się na potępienie najwyższego stopnia. To coś tak prostackiego i niezrozumiałego, że nie do wiary, że w ogóle istnieje. Prowadzić ma do niekontrolowanych rewolt i ludzkich tragedii tylko dlatego, że nie poddaje się porządkowi istniejących struktur, a nawet – co szczególnie niebezpieczne – radom mądrzejszych, lepiej rozumiejących świat i do tego – jakoś zupełnie i „przypadkowo” – lepiej życiowo ustawionych.
Dziesiątki zabitych, setki rannych i aresztowanych, to dla przykładu skutki ulicznych walk w Wenezueli. Tyle, że wszystkie strony konfliktu są przekonane, że walczą o słuszne prawa i do tego całkiem obiektywne, tyle, że nikt nie potrafi zdefiniować przyczyn, dla których oczekiwania co do ich rezultatu tak bardzo się od siebie różnią, że ludzie są gotowi się za nie zabijać. No, to jak? Skoro walczą o szlachetne cele, dlaczego rezultaty są tak nieszlachetne i przynoszą jeszcze głębsze konflikty zamiast uspokojenia? Jak donoszą media w kwestii Wenezueli: „nasila się niedobór produktów, co powoduje wzrost ich cen. Inflacja w 2013 roku sięgnęła 56 proc. Prowadzi to do jeszcze większego zapotrzebowania na dolary u ludzi chcących bronić swoich oszczędności przed utratą wartości, a to z kolei jeszcze bardziej zwiększa różnicę między oficjalnym i czarnorynkowym kursem boliwara i w konsekwencji – zyski przemytników. Nic dziwnego, że Wenezuelczycy powiedzieli w końcu: Dość!”. Dlaczego jednak powstaje tego rodzaju nierównowaga, skoro kanony ekonomii są żelazne, łatwo się nie zmieniają, a skoro są znane, to nie powinny dopuścić do pojawienia się nawet samych przyczyn nierównowagi. Wszystkim przecież wiadomo, że tego rodzaju sytuacja prowadzi do politycznych konfliktów i niekontrolowanych przesileń. Tak, czy owak, kończy się niechcianym przez nikogo chaosem. A jednak to się zdarza i do tego zdarza się na tyle często, że przybiera formę pewnej prawidłowości.
Odpowiedź na pytanie kryje się w przestrzeni zderzenia „obiektywnej racjonalności” z „subiektywnymi racjami”. Obie mają wspólną cechę, czyli osadzenie w racjach, ale nie tych, rozumianych jako element obiektywnie i niejako „z góry” postrzeganej rzeczywistości oraz taką, jaką ona jest naprawdę, lecz w kontekście racji własnych – indywidualnych i grupowych. Jednostka nie myśli w kategoriach racji całej wsólnoty, wystarczają jej racje własne i osobiste. I tu racje i tam racje, tyle, że wzajemnie odmienne. Więcej, rzeczywistość, czyli otaczająca nas realność zamiast być żelaznym wyznacznikiem postępowania staje się procesem jej przerabiania na zestaw zjawisk poddających się zarówno indywidualnym i egoistycznym racjom, jak i ogólniejszej racjonalności, chociaż to sprzeczność sama w sobie. Co jednak czynić, kiedy następuje ich gwałtowne zderzenie, a te pierwsze – grupowe i egoistyczne – okazują się mocniejsze od tych drugich – ogólnospołecznych? Inaczej mówiąc, żądania i oczekiwania oparte na głębszych racjach z reguły ustępują racjom wynikającym z rachunku osobistej racjonalności nie popartego obiektywną wiedzą, lecz będącą efektem egoistycznych interesów większości jednostek. Potem, wszyscy dziwią się skutkom i poniesionym stratom, zapominając, że koszty tylko niektórzy ponoszą, a inni zyskują nawet kosztem tych pierwszych i nie widzą żadnej potrzeby zmiany. Dlaczego więc w bezpośredniej konfrontacji, te pierwsze z reguły zwyciężają te drugie, nawet wtedy, gdy prowadzą do chaosu, gospodarczego upadku i strat ogółu?
Dwadzieścia lat temu, naftowa Wenezuela należała do bogatszej części Ameryki Łacińskiej. Dzisiaj stoczyła się na samo dno. Niedostateczna podaż dolara, dostępnego tylko po oficjalnym kursie wraz z presją inflacyjną zachęcającą do trzymania oszczędności raczej w dolarach niż boliwarach, doprowadziła do gwałtownego spadku kursu waluty na czarnym rynku. Jej cena w obrocie nieoficjalnym wzrosła w ciągu samego tylko 2013 roku z 12 do ponad 60 boliwarów, sięgając tym samym 10-krotności nieprzerwanie obowiązującego kursu państwowego, a mimo tego, mieszkańcy w swej wiekszości nie chcą powrotu do systemu dawniejszego gwarantującego stabilny i mocny kurs własnej waluty w uznaniu, że pogłębiający się chaos jest dla nich korzystniejszy niż powrót do dawnej stabilności połączonej jednak z głębokimi społecznymi nierównościami. Inaczej mówiąc, stabilność nie zawsze leży w interesie większości, a chaos może okazać się czymś opłacalnym i trwałym, pozwalającym na pojawienie się kolejnej warstwy właścicieli korzystających z nowego układu sił.
Wróćmy na chwilę do pojęcia ‘populizm’ rozważanego kiedyś szerzej, ale w kontekście innych okoliczności i przypomnijmy związane z tym pokrętne wyjaśnienia. Zgodnie z utrwalonym kanonem, świat zachodni ma w swej przeszłości dwa źródła świeckie i racjonalne oraz jedno religijne. To filozofia grecka, rzymska nauka o istocie organizacji państwa i prawa oraz religia chrześcijańska jako ich strona duchowa. Pierwsze, było źródłem ewolucji zasad racjonalności, by mogły stać się zborne i mieć logiczny sens. Drugie, przeniosło greckie zasady racjonalnego rozumowania na grunt polityki w ramach imperialnego państwa rzymskiego. Stamtąd, przedostały się do zachodniej Europy, stając się podstawą istnienia Zachodu jako swego rodzaju zrównoważonej całości niezależnie od różnic narodowościowych, językowych i rozwarstwienia majątkowego.
Wiara w wyższość świata pozamaterialnego i związane z tym przekonanie, że prawda objawiona jest ważniejsza od zjawisk istniejących realnie przywędrowało z Bliskiego Wschodu, konkretnie, ze starożytnego judaizmu, czyli z zupełnie innej niż rzymski zachód przestrzeni myślowej. Był systemowo tego racjonalizmu pozbawiony i zdominowany przekonaniem o pierwszeństwie ducha nad materią, czyli również i wiary nad racjonalnością samej wiedzy. Jaki ma to związek z wydarzeniami, które wpływają na nasz ogląd wydarzeń w ramach współczesnego świata?
W opisywanej wyżej przestrzeni wydarzyło się jednak coś, co wydarzyć się musiało. Grecko-rzymski racjonalizm w zderzeniu z chrześcijańską duchowością musiał spowodować intelektualne pomieszanie i wzajemne przenikanie przestrzeni nie nadających się do wspólnego mianownika przez wzgląd na zupełną odrębność obu rodzajów zasad rozumowania. A przecież istotą człowieczeństwa jest umiejętność samodzielnego rozumowania, co nie oznacza jednolitości racji. Czy można odnaleźć jednoznaczny przykład ilustrujący zjawisko? Otóż, można to uczynić przez proste porównanie głęboko odmiennych znaczeń przypisywanych słowom oznaczającym w gruncie rzeczy to samo, lecz czytanych nie tylko powierzchownie, ale i głęboko odmiennie w zależności od przewagi omawianych wyżej elementów. Instrumentem zaciemniania tej jednoznaczności jest nadawanie im zróżnicowanego brzmienia, ale bez podawania przyczyny innego sposobu rozumienia samego zjawiska. Dumna grecka demokratia (dosłownie – władza ludu), to w sensie językowym to samo, co łacińskie określenie władzy jako res publica – rzecz pospolita powszechnie dostępna i rządzona przez populus romanus – „rzymski lud”, jako tej władzy źródło. Tu i tam podmiotem jest „lud”, czyli po grecku demos. Zachodnia kultura polityczna z dumą podreśla swój „demokratyzm” mający źródło w greckiej tradycji filozoficznej oraz samego istnienia pojęcia. Dlaczego więc, demokratyczny ustrój Zachodu powołujący się na starożytne tradycje greckie wskazuje również tę rzymską, „ludową” jego odmianę jako nieznośny populizm prowadzący do gospodarczego upadku i społecznego chaosu? Co mają z tym wspólnego wypadki mające miejsce w Wenezueli?
Jak powiadają media, w wielu innych przypadkach, ale także i w tym latynoamerykańskim kraju powodem zamieszek jest przede wszystkim niestabilna gospodarka. Dlaczego jednak jest ona niestabilna, skoro tak silną pozycję w świecie zachodnim mają ekonomiści, których profesją jest wyjaśnianie tej gospodarki tajemnic, a zawodowym obowiązkiem działanie na rzecz równowagi i stabilizacji? Z ich wiedzą i wpływami tego rodzaju niestabilność nie powinna w ogóle mieć miejsca. Kto się więc bardziej nie wywiązuje z zadania? Oni, uczeni, czy powodują to jakieś siły wyższego rzędu? A może ktoś im przeszkadza? Jeśli tak, to kto i co nim powoduje? Decyzje polityczne, które doprowadziły do obecnej, katastrofalnej sytuacji w Wenezueli, zapadły kilkanaście lat temu. W roku 2003 prezydent Hugo Chávez rozpoczął wcielanie nowej doktryny politycznej, nazwanej przez niego socjalizmem XXI wieku. Był to takim właśnie surrealistycznym przykładem mylenia dwóch przestrzeni – racjonalnej i populistycznej „wiary w cuda”. Oprócz licznych programów transferujących dochód narodowy do najuboższych warstw ludności zakładała ona jedną, niepozorną, jak się wydawało, zmianę – wprowadzenie stałego kursu walutowego w ramach sztywnego powiązania boliwara z dolarem amerykańskim. Miało to, wraz z kontrolą rynku walutowego zapobiegać dalszemu odpływowi kapitału, uciekającemu z kraju po nacjonalizacji sektora naftowego. Od tej pory, dolary mogli legalnie kupować wyłącznie importerzy i osoby podróżujące za granicę – pod warunkiem, że potrafili udowodnić faktyczne zapotrzebowanie na dewizy. Już na pierwszy rzut oka widoczny jest populistyczny wymiar tych reform: ci najbiedniejsi, nie posiadający zagranicznych interesów byli mniej dotknięci finansowym chaosem, aniżeli ci, żyjący z międzynarodowego biznesu. Inaczej mówiąc, „lud” miał prawo być zadowolony, ale biznes znalazł się w rozpaczy. Jednak załamanie społecznej równowagi i polityczne osłabienie elit na rzecz „władzy ludu” doprowadziło do gospodarczej klęski. Tyle, że to argument dla ekonomistów, nie biorących pod uwagę siły ludowego przekonania o swej mocy i satysfakcji z podważenia pozycji elit. To elementy z zupełnie innej sfery, których ekonomiści nie potrafią przekształcić w liczby. W rezultacie, nie potrafią też zjawiska wyjaśnić, a wszystkie próby „reform” stają sie „antyludowe”, które to ów „lud”, jeśli tylko może, to torpeduje. Oto prawdziwy rachunek, którego jednak nikt nie stara się precyzyjnie wyjaśnić i określić przyczyny narastającego kryzysu światowego.
Tego rodzaju ludowo-demokratyczna zasada z początku sprawdzała się w Wenezueli, kiedy można było ją finansować z wysokich cen ropy naftowej. Załamała się jednak wraz z nagłą zmianą tych ostatnich. Z rekordowego poziomu 120 dolarów za baryłkę w ciągu kilku lat jej cena zmniejszyła się prawie sześciokrotnie (!), czyli do dzisiejszego poziomu 26 dolarów. Cały „cud” gospodarki Chaveza załamał się w mgnieniu oka, natomiast struktura dopłat do populistycznego dobrobytu pozostała niezmienna. Nawet student pierwszego roku ekonomii wie, że taka sytuacja jest nie do utrzymania i prowadzi do chaosu, niezależnie od szlachetnych przyczyn tego początków. Wenezuela, to nie pojedynczy przykład tego rodzaju reguły, lecz tylko jeden z wielu. Podobny los spotkał populizm prezydenta Mugabe w Zimbabwe, gdzie krajowa waluta praktycznie przestała istnieć. Tyle, że dokonane wcześniej „ludowe reformy” na tyle ten lud zaspokoiły w jego minimalistycznych ambicjach, że zaprzestał pragnąć zmiany nawet za cenę tkwienia w kompletnym chaosie. Indywidualne motywacje okazały się silniejsze niż racjonalność, logika ekonomii i dobro ogółu.
Media powtarzają też, że ostatni krwawy zamach w Manchesterze przeprowadziło Państwo Islamskie. Jego sprawcą miał być 22-letni Salman Abedi, urodzony w Anglii syn małżeństwa Libijczyków przybyłych tam jeszcze w czasach Kadafiego lecz niezadowolony ze swojej pozycji w kraju urodzenia. W ataku, który miał miejsce w poniedziałek 22 maja około godziny 23.30 w Manchester Arena tuż po koncercie Ariany Grande, zginęło prawie trzydzieści osób, a ponad setka została ranna. W muzułmańskim sektorze miasta miał jednak miejsce nieokiełznany wybuch radości, którą wyrażali – jak podała agencja Reutera – zwolennnicy islamskiego państwa. Jak to zrozumieć i czym właściwie jest to państwo, skoro uzurpuje sobie prawo do nieprzestrzegania nie tylko podstawowych praw człowieka, lecz i żelaznych praw ekonomii? Jego zwolennicy odczuwali też radość wyrażaną w mediach społecznościowych. Jeden z nich napisał na Twitterze, że teraz „państwo zmusi was do ponownego określenia waszych dróg tysiące razy, zanim ośmielicie się znowu zabić muzułmanina i wiedzcie, że muzułmanie mają teraz państwo, które ich broni”. Co to za państwo, którego adres jest nieznany, nie znana też jest jego wewnętrzna konstrukcja, ani też sama jego treść? Podobne zjawisko objawiło się też w dalekich Filipinach, zajmując zbrojnie tereny na wyspie Minandao i zasilając się przy tym lokalnymi urzędnikami i wojskowymi tak, jakby sprawa była im dobrze znana, a nowa oferta wystarczająco atrakcyjna. Wskazuje to na istnienie pewnego fenomenu, że oto przedmiotem międzynarodowych debat może być twór, którego istota i strukura nie jest rozważana, sama istota nie zgłębiana, za to pojęcie chętnie używane. Czym więc właściwie jest to „państwo”, od którego w zależymy w takiej czy innej formie i jaki ma ono związek z naszymi rozważaniami?
Wedle encyklopedycznej definicji „państwo, to forma organizacji społeczeństwa mająca monopol na stanowienie i wykonywanie prawa na określonym terytorium. Ma zdolność do nawiązywania i utrzymywania stosunków dyplomatycznych z innymi państwami. Jest często mylone z narodem i krajem”. Jakie terytorium posiada Państwo Islamskie skoro potrafi objawić się na krótko w Manchesterze, w subsaharyjskiej Afryce, na Filipinach czy w Indonezji? Dlaczego z tak ogromną łatwością przysparza sobie wszędzie zwolenników, chociaż w znaczeniu definicyjnym nie jest żadnym państwem? Bez zrozumienia tego fenomenu nie da się zrozumieć współczesnego świata.
Zwracaliśmy już uwagę na szczególną cechę świata muzułmanów jako przestrzeni łączącej wielkie masy ludzi. To przede wszystkim rodzaj ukrytej atrakcyjności prowadzący jego adeptów do wielkich poświęceń, łącznie z życiem. Rzecz jednak w tym, że europejskie ofiary oraz ich rodziny nie mogą z mediów dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi i z jakiej właściwie przyczyny zginęli ich bliscy, którzy nie ponosili w tej sprawie żadnej winy? Media boleją i pokazują obrazki zapalania świec w miejscach krwawych wydarzeń, ale to czynności zupełnie jałowe w ramach próby zrozumienia istoty rzeczy. Co łączy ze sobą wszystkie rodzaje systemowej agresywności, takie jak islamski terroryzm, nienawiść do białych w Zimbabwe z gwałtownością wenezuelskiego konfliktu, który nie ma przecież żadnego podłoża rasowego? Odpowiedź może zaskoczyć. To właśnie to, co eleganccy intelektualiści nazywają „populizmem” i który w odróżnieniu do „prawdziwej demokracji” wspierającej się na stabilności najzamożniejszej części ludności, która też ustala warunki społecznego konsensusu, sam jest zakotwiczony w egoizmie ludzi będącymi najistotniejszą grupą społeczną. W dawnym Rzymie była to pięcioprocentowa grupa najbogatszych latyfundystów utrzymująca ze swoich podatków wielką cesarską armię gotową do interwencji w najdalszym zakątku imperium ośmielajacym się ten porządek w jakikolwiek sposób zaburzyć. Ze sprawiedliwością miało to niewiele wspólnego, jednak zapewniało stabilny byt samemu imperium. W europejskim średniowieczu tę samą rolę odgrywali wielcy właściciele ziemscy broniący swych latyfundiów oraz najbogatsi mieszczanie zazdrośni o swoje sakiewki. W świecie islamu, to jednak zupełnie inna warstwa społeczna. To masa równych sobie mężczyzn pragnących za wszelką cenę nie dopuścić do tego, aby ktoś dobrał się do „ich” kobiet. We wspomnianym Zimbabwe, to z kolei czarni mężczyźni spragnieni ziemi na własność, by wyzwolić się z wiecznego statusu robotników rolnych na polach białych latyfundystów. Czy ktoś z nich myślał chociaż przez chwilę o stabilności systemu jako całości? Czy myślą o niej strony zażartego konfliktu politycznego w Polsce, tak zażartego, że zakrywającego fakt głębokiego podobieństw pomiędzy nimi oraz podobne motywacje sprowadzające się nie do imponderabiliów, lecz żądzy panowania nad innymi. Ależ skąd? O stabilności myślą tylko ci, którzy już na niej skorzystali, ale też i świat nauki starający się to wszystko ubrać w reguły i prawidłowości. W rzeczywistości bowiem rządzą nami niskie instynkty – żądza władzy i bogactwa, nie zaś pragnienie sprawiedliwego ładu. Nawet Ameryka wydaje się właśnie z niego wyłamywać. Czy to zjawisko wieje tylko grozą, czy też możemy odnaleźć w nim jądro jakiejś racjonalności?
W Polsce, zjawisko przybrało kuriozalną formę buntu przeciwko dwulicowości zachodnich elit w kwestii imigracji ludzi ze świata islamu, nieprawdziwie nazywanej uchodźstwem. Z czego wynika uporczywość używania określenia w sposób oczywisty fałszywego? Ogromna większość tych „uchodźców” to przecież zwykli emigranci zarobkowi, a perspektywa zalania Europy światem islamu razem z jego równością mężczyzn i podrzędnością kobiet, gospodarczą niedołężnością i nienawiścią do odmienności, staje się tym sposobem realna. Dlaczego media ukrywają zakres prawdziwego niebezpieczeństwa polegającego na uznaniu za uczciwość tego, co w Europie uznaje się za jej odwrotność, czyli ukrywania własnych przekonań dla uśpienia czujności przeciwnika? Muzułmanie oto, jeśli stanowią mniejszość w danej społeczności mają w ramach swoich „ideałów” prawo do ukrywania prawdziwie monopolistycznych, nieliberalnych i antydemokratycznych zapędów ich systemu do czasu, gdy uzyskają liczebną przewagę? Takie podejście jest w świecie islamu znane pod nazwą Takijja. To ukrywanie prawdziwych wierzeń i przekonań oraz przyzwolenie na ich ukrywanie w wypadku prześladowań religijnych (lub osobistego niebezpieczeństwa). Pochodzi wprost z Koranu, hadisów i znanych orzeczeń koranicznych sądów. Inaczej mówiąc, kto kłamie w imię interesów islamu nie tylko nie grzeszy, ale ma zasługę dla Allacha. Innymi słowy, muzułmanin może bezkarnie i bezgrzesznie kłamać i oszukiwać niemuzułmanów dla ukrycia prawdziwych intencji i przekonań na temat samego islamu i jego wlasnej wrogości wobec inności. W niektórych przypadkach, takijja może przybrać nawet formę kłamstwa, szpiegostwa czy konspiracji. Dlaczego nie ujawnia się faktu, że zamachowcy-samobójcy, jeśli działają w ramach koranicznej takiji, nie tylko nie grzeszą zabijaniem, ale przeciwnie – są coraz bliżej Raju i doskonale wypełniaja swą świętą misję.
Nie wiem, czy polskie władze mają świadomość prawdziwego charakteru świata islamu, czy też to używają tylko formułki pozwalającej na wyjście naprzeciw obawom ludności oraz swoistą złośliwość wobec reszty Europy starającej się zamazać prawdę w imię swoich własnych preferencji. Europejskiej poprawności idzie tylko o to, by nie szkodzić społecznym i narodowościowym odmiennościom w postaci religijnego dogmatyzmu, uznawania homoseksualizmu za taki sam rodzaj popędu, który prowadzi do uformowania rodziny? Komu tak bardzo zależy na zamazywaniu wielowarstwowych i często nieodwracalnych różnic pomiędzy ludźmi, że skazuje Europę na wieczną niepewność i niebezpieczeństwa podjęcia w przyszłości walki o własne przetrwanie? Dlaczego zachodnie elity tak bardzo bronią używania wobec islamskiego naporu terminu „uchodźcy” (w domyśle, „polityczni”) zamiast prawdziwego – „nielegalna imigracja”, że są nawet gotowe na zastosowanie sankcji wobec władz dzisiejszej Polski twierdzących, że to jednak ucieczka przed politycznymi represjami, a nie migracja w kierunku lepszego życia? Czy nie stoją za tym podobne mechanizmy, w których elity własne racje (najczęściej skrywane) starają się ukazać jako obiektywną racjonalność? Czemu to służy i ile będzie Europę kosztowało łez, zamieszania i nieszczęść? Idąć krok dalej, trzeba spytać: kto za tym stoi? Bo przecież ktoś stać musi…
” ( … ) z gwałtownością wenezuelskiego konfliktu, który nie ma przecież żadnego podłoża rasowego? ”
No , właśnie chyba jednak ma :-/ Obecna sytuacja w Wenezueli jest przynajmniej częściowo uwarunkowana właśnie sporem rasowym .
Konflikt o którym pan pisze przebiega na linii : biali imigranci – indiańscy tubylcy . Biali są o wiele bogatsi od tubylców przez co są naturalnymi wrogami „socjalizmu XXI wieku ” ;
indiańska biedota zaś , oczywiście takie pomysły bardzo lubi . Stąd wywodzi się tamtejsza niezniszczalność socjalnych pomysłów na gospodarkę – tubylcy mimo wszystko jednak SKORZYSTALI na reformach Chaveza .
Biali chcieliby powrotu do normalnego państwa i raczej proamerykańskiego kursu politycznego , większa część społeczeństwa nie .
I stąd jest tam taka szamotanina – nieudane zamachy , demonstracje , protesty …
„Wiara w wyższość świata pozamaterialnego i związane z tym przekonanie, że prawda objawiona jest ważniejsza od zjawisk istniejących realnie przywędrowało z Bliskiego Wschodu, konkretnie, ze starożytnego judaizmu, czyli z zupełnie innej niż rzymski zachód przestrzeni myślowej. Był systemowo tego racjonalizmu pozbawiony i zdominowany przekonaniem o pierwszeństwie ducha nad materią, czyli również i wiary nad racjonalnością samej wiedzy.”
Czy Platona zalicza Pan do „racjonalizmu grecko-rzymskiego” czy też „zupełnie innej niż rzymski zachód przestrzeni myślowej” ?