W 1997 roku Narodowy Bank Ukrainy puścił w obieg monetę przedstawiającą kozackiego bohatera ludowego z czasów powstania Chmielnickiego – Mamaja grającego na kobzie i palącego fajkę przy butelce miejscowej okowity. To, że za jego plecami ma właśnie miejsce wieszanie Żydów pojmanych w szlacheckich majątkach, wygląda raczej na pochwałę antysemityzmu, nie zaś na jego odrzucenie. Na monecie nie umieszczono jednak informacji o jego krwawym antysemityzmie, a napis głosi tylko, że oto „Kozak Mamaj, Rycerz Wolności i Honoru”.
Zastanawia mnie dlaczego tego rodzaju podejście do „kwestii żydowskiej” ma prawo być swobodnie publikowane w Kijowie, podczas gdyby pojawiło się w Warszawie i Krakowie świat uznałby je za „niedopuszczalny antysemityzm”. Ukraińcy to najbliżsi Polsce wschodni sąsiedzi, ale krwawy antysemityzm Chmielnickiego w niczym nie przeszkadzał temu samemu światu pomijać to zjawisko, podczas gdy w naszym kraju byłoby nie do pomyślenia i natychmiast ocenione jako coś absolutnie niedopuszczalnego. Kiedyś, przed II wojną światową ludność żydowskiego pochodzenia odgrywała w kraju nie tylko rolę niepoślednią, ale była rodzajem konstrukcji budującej społeczno-polityczny kościec kraju. W odgrywaniu istotnej obok Polaków roli świadczy fakt, że idea Judeopolonii, państwa żydowsko-polskiego o jednoznacznie proniemieckiej orientacji wcale nie była z początkiem I wojny światowej uznawana za fantazję. Jednak od zakończenia II wojny z jej zbrodniami Holokaustu, liczba ortodoksyjnych Żydów stała się w kraju znikoma i – teoretycznie rzecz biorąc – problem powinien przestać istnieć. Tymczasem, tak nie jest i wciąż powraca z siłą bumerangu. Sam po trosze temu ulegam, a próba odpowiedzi na pytania związane z tego rodzaju tematyką powraca często również i w tekstach tu publikowanych. Zastanawiam się, jaka jest tego przyczyna? Jakie jest najważniejsze pytanie, które trzeba zadać, aby znaleźć się bliżej zrozumienia tak zwanej „kwestii żydowskiej” w historii naszego kraju. Zaczynam mieć wrażenie, że na błędnym tropie są w tej kwestii zarówno prymitywni antysemici jak i wyrafinowani przyjaciele żydowskich tradycji.
Narzuca mi się wniosek, że sprawa nie tylko istnieje, ale ma też i drugie dno, bez którego zrozumienia nie da się zrozumieć prawdziwej tożsamości nie tylko Pierwszej, ale także i wszyskich kolejnych społeczno-politycznych form Rzeczypospolitej z jej dzisiejszym obrazem włacznie. Nie da się też pojąć tego, że historia żydowskości na jej dawnych terenach, od tysiąca z góra lat miała wymiar szczególny nie tylko ze względu na samą istotę polskości i rozmiary żydowskości, ale także i tego, że obydwa zjawiska były ze sobą nierozerwalnie splecione. Mało kto ma świadomość tego, że pomimo głębokiej odmienności kulturowej, tak dalekiej, jak odległy jest świat Orientu od świata Zachodu, obie społeczności – polska i żydowska zostały wyrokiem historii przekształcone w trwały fenomen współistnienia i wzajemnego dopełniania. Obie twarze regionu były prawdziwe, chociaż obie zasadniczo odmienne ale też i wzajemnie współzależne. Splecione tak bardzo, że do dnia dzisiejszego tego echo jest głównym wyznacznikiem kolein jakimi dąży fenomen niesłusznie określany tylko jednym słowem „polskość”. Tymczasem tych „polskości” jest kilka i wcale ze sobą nie współpracują, ale przeciwnie podlegają falom wzajemnej niechęci przechodzących niekiedy w prawdziwą wrogość. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze, że moi rodzice, choć byli czysto polskimi mieszkańcami dawnej warszawskiej Starówki doskonale znali żydowską specyfikę a nawet rozumieli jidisz. Dziadek pracował jako rzemieślnik na rzecz rosyjskiego garnizonu wojskowego posługując się żydowskimi czeladnikami. Oznacza to, że chcąc nie chcąc wszyscy znajdowali się w zasięgu oddziaływania jego kultury. Warto się nad tym zastanowić ponieważ zjawisko, choć często niezauważane, jest wciąż kanwą niektórych polskich problemów z historią i własną tożsamością a także trwałym memento historii polskości splecionej z żydowskością. Uderzyło mnie przy tym, że to ostatnie pojęcie, definiowane było wybitnie nieostro i znacznie szerzej aniżeli robili to niemieccy faszyści, a także to, że Polska jest jedynym krajem, w którym taka szeroka i charakterystycznie nieostra definicja istoty żydowskości jest powszechnie akceptowana i traktowana jako oczywistość. Rzut oka na współczesne listy nazwisk osób uważanych za Żydów wskazuje na to, że problem jest znacznie szerszy i głębiej sięga narodowych trzewi, aniżeli sama tylko hitlerowska definicja żydowskości, która sprowadzała rzecz do pochodzenia od żydowskich matek w trzech kolejnych pokoleniach. Charakterystyczne, że w okresie okupacji, setki tysięcy Polaków, szczególnie tych, których rodowe korzenie sięgały osiemnastowiecznej konwersji z judaizmu na chrześcijaństwo (tak zwanych „frankistów” – zwolenników „proroka” z Podola Jakuba Franka), wcale nie było przez hitlerowców uważane za Żydów i nie niepokojone przez Gestapo w odróżnieniu od tych mieszkańców kraju, których kwestia pochodzenia było znacznie późniejszego chowu, lecz bardziej wyrazista stając się podstawowym kryterium pozostawiania ich w spokoju, albo kierowania na ścieżkę eksterminacji. Polscy frankiści, a już w XVIII wieku ich liczba sięgała kiludziesięciu tysięcy mieszkańców największych miast, przekształcili się w ciągu pokoleń w setki tysięcy, a może i więcej, przykładnych, majętnych i wykształconych Polaków, a niektóre postaci z tego kręgu stały się wybitnymi wzorcami polskości (Tadeusz Boy-Żeleński, Adam Pragier, Jan Nowak-Jeziorański) przez Niemców nie identyfikowanych już z innym niż polskie, pochodzeniem. Znamienne jednak, że to ta grupa Polaków była też najaktywniejsza w ratowaniu „pełnych Żydów” przed mechanizmem Holokaustu. Zastanawia, czy to zjawisko – wydawałoby się, że mające badzo odległe korzenie – można też uznać za jedno ze źródeł dzisiejszych podziałów politycznych i emocji, które wybuchły ostatnio w kraju i to na pozór bez głebszej przyczyny. Przypomnijmy więc rozumowanie przedstawione w jednym z poprzednich tekstów.
Poza wszystkim, dzisiejsza wymiana poglądów na temat tak zwanej „kwestii żydowskiej”, to z reguły krzewienie nieprawdy. Najczęściej wiąże się z niedouczeniem i zwykłym porostactwem z jednej strony, ale też i z tak zwaną „poprawnością polityczną” z drugiej. Krytycy pojęcia twierdzą, iż zbyt „delikatne” obchodzenie się z tą sprawą wywołuje niechęć reszty społeczeństwa do społeczności żydowskiej, ponieważ jego ogół często uznaje to, za bezpodstawne przywileje. Tego rodzaju antysemitami są zwykle ludzie zaliczający się do niższych warstw społecznych. Tyle, że w „sferach” wyższych mamy do czynienia z innym zjawiskiem, który polega na mówieniu nieprawdy w odmienny sposób i z wielorakich motywacji. Skryci antysemici pokrywają tam swoją niechęć do Żydów gładkimi słowy, za to filosemici z równą gorliwością poszukują w żydowskiej kulturze natchnienia wzmacniającego ich własną tożsamość, skrywając jednak przy tym jakąś część wiedzy o własnych przodkach i istniejących naprawdę przywarach i słabościach judaizmu. Tak czy owak, w pierwszym rzędzie problem pojawia się jako spór definicyjny oraz pytanie: czy są jeszcze w Polsce Żydzi i ilu ich jest naprawdę? Co to zresztą znaczy być tu Żydem, albo nim nie być? Czy jest jakiś rodzaj antysemityzmu, który ma wymierne odzwieciedlenie – liczbowe, merytoryczne, czy emocjonalne? Pojęciowy galimatias powoduje, że Polacy gorąco się w tej kwestii spierają, nie definiując jednak samej istoty sporu. Są bowiem jeszcze w Polsce Żydzi, czy też ich prawie nie ma i nie ma też i problemu? Trudno jest przecież uznać oficjalną liczbę 1500 osób uznających się za wyznawców judaizmu za problem w jakimkolwiek rozmiarze. Skąd więc gorącość wymiany poglądów na ten temat w trójkącie: Izrael-USA-Polska?
Rysunek jest ilustracją debaty, z której ma wynikać, że tak zwany „problem żydowski” jest faktem. Jego kształt budzi jednak wątpliwość, jeśli wszystkie jego aspekty mają wyczerpywać tylko trzy narożniki. Każdy reprezentuje inny rodzaj „problemu” związanego z istnieniem społeczności żydowskiej. Prawy dolny – to Żydzi, mieszkający w Izraelu, czyli jak się dzisiaj uważa – „u siebie”. Górny, to Żydzi amerykańscy, czyli goście wielkiego, filosemickiego i liberalnego mocarstwa. Jest ich tam najwięcej, ale w opinii ortodoksów „prawdziwość” ich żydostwa pozostawia wiele do życzenia. Trzeci, lewy dolny narożnik ma reprezentować „polskich Żydów”. Tyle, że ich liczba okazuje się tak mała, że trudno jest zrozumieć na czym miałby problem polegać. To zaledwie piętnaście setek, zatem ilość tak śladowa, że powinna skłaniać do uznania „problemu żydowskiego” w Polsce za nieistniejący. Dlaczego więc znalazł się w samym środku gwałtownego sporu i do tego jako jego istota? Liczby tego nie wyjaśniają. Można domniemywać, że to tylko echo przedwojennego stanu rzeczy, kiedy to Druga Rzeczpospolita była największym ośrodkiem jeśli idzie o liczbę żydowskiej mniejszości (3 mln 300 tys.), czyli zaraz po Stanach Zjednoczonych. Rzecz w tym, że te dane dotyczą stanu sprzed stu lat, czyli okresu dla najmłodszych pokoleń dzisiejszych Polaków abstrakcyjnego. Zauważmy też, że podobną liczbę mieszkańców żydowskiego pochodzenia miała też Ukraina jako sowiecka republika. Dlaczego we współczesnym „trójkącie problemu” nie ma ani jej, ani też Rosji, natomiast Polska jest w jego samym centrum? Jeśli nie idzie tu o politykę, to o co jeszcze?
Nasuwa się pytanie, kto jest w tej sytuacji – tu w Europie – u siebie, a kto jest tylko przypadkowym gościem, chociaż z tonacji wyrażanych przekonań wynika, że wszyscy są jakoś u siebie, zarówno rodowici Europejczycy mający do Żydów stosunek niechętny, ich sympatycy, zdeklarowani antysemici, jak też i sami Żydzi, którzy uważają europejskie otoczenie za im nieprzyjazne ale historycznie należne, a Polaków za „atawistycznych antysemitów”. Jakie zatem były motywacje gromadnego osiedlania się w niechętnym otoczeniu? Co zrobić z zarzutami o filosemityzm grup rządzących w kraju przez poprzednie ćwierćwiecze? Co zrobić z rozterkami takich osób jak Ryszard Sznepf i Adam Michnik, uważających się zarówno za Polaków jak i Żydów? Jak to zresztą możliwe by tak łatwo mieszał się tu Orient z Europą? Czemu w analizie trójkąta zależności nie znalazła się ani Ukraina, ani też Rosja, obarczone przecież nie mniejszą liczbą Żydów i antysemickich incydentów za to w oku międzynarodowego cyklonu znalazła się Polska z zaledwie kilkunastu setkami mieszkańców uznających za istotne swoje żydowskie pochodzenie. Analiza liczb podpowiada, że to jednak nie w tym kryje się problem. Jeśli tak, to w czym? Czy istnieje „kwestia żydowska”, jakiś „problem żydowski”, a może znajduje się tam coś zupełnie innego? Odpowiedź kryje się w historii regionu, w trwającej dwieście lat adaptacji tych, którzy już dawno przeszli z judaizmu na chrześcijaństwo, które jednak okazało się – również i z tej przyczyny – odmienne od szerszej, ale nieco wiejskiej i antyszlacheckiej tradycji. Jeśli szlachta miała się za „prawdziwych Polaków”, to za kogo mieli się nienawidzący jej chłopi? Kim są Polacy dzisiaj, skoro dawne szlachectwo roztopiło się do cna w najnowyszych dziejach kraju? Czy to właśnie oni stali się „wielkomiejscy”, otwarci, skłonni do głębokiej współpracy z Zachodem, a w szczególności z jego kulturowymi centrami, za to środowiska mające korzenie w dawnej pańszczyźnianej wsi poczuły się związane z polskością znacznie później i do tego inaczej, bo będąc przedtem niechętne nie tylko szlacheckiej polskości ocenianej często jako skrajny nacjonalizm, ale i polskości każdego rodzaju. Galicyjski polski chłop wiele oczekiwał od cesarza z Wiednia, ale głęboko nienawidził swoich polskich panów. Nie posiadając własnej tradycji nacjonalistycznej i naznaczone raczej antyszlacheckością niż patriotyzmem w tradycyjnym jego rozumieniu, dawne chłopstwo dystansuje się od szlacheczczyzny, z drugiej jednak broni się przed wpadnięciem w zależność od tradycji wielkomiejskiej, która korzeniami utkwiła w osiemnastowiecznej konwersji tysięcy żydowskich frankistów starej Rzeczypospolitej na „oświecone chrześcijaństwo”. Prowincjonalna tradycja wsi tej kategorii nie uznaje i nie rozumie, uważając siebie za coś znacznie bardziej lokalnego i odległego od mniej związanego z formalną religijnością świata zewnętrznego, ale też „prawdziwie polskiego”. Wydaje się, że leży to nawet u podstaw dzisiejszego konfliktu mentalnego dzielącego Polaków tak głęboko, że nie dostrzegają żadnej możliwości poważnego dialogu. W powojennej tradycji historycznej formułuje się to jako głęboki podział na wielkomiejskich „żydów” i prowincjonalnych „chamów”. Pamiętajmy jednak, że niemal 90 procent rodaków – chociaż nie stoi za tym żadna poważna statystyka – uważa siebie za spadkobierców dawnej szlachty nie zaś za potomków chłopów czy żydowskich domokrążców. Definicje są dramatycznie rozbieżne z prawdziwym biegiem historii i prowadzą raczej do gwałtownych konfliktów, niż porozumienia. Obie społeczne grupy powołują się na tradycje starej Rzeczypospolitej chociaż są w obliczu tysiąca lat polskiej historii „szlachtą” bardzo świeżego chowu. Polska inteligencja miejska, to zjawisko w innych krajach nieznane, którego źródła tkwią w osiemnastowiecznej konwersji żydowskich frankistów na katolicyzm. Poczuwa się więc do historycznej odpowiedzialności tylko za ostatnie dwa stulecia, nie wiążąc się emocjonalnie z głębszą historią kraju. Inteligencja najnowszego chowu znalazła się za to w rozkroku: nie zna innej Polski niż ta postszlachecka i „przedludowa”, a swojego chłopskiego pochodzenia się wstydzi i eksponować nie zamierza. Dzisiejsza walka polityczna, tak gwałtowna i bezpardonowa, ma niewiele wspólnego z historią obu warstw społecznych, a wiele ze społecznym awansem dawnego pańszczyźnianego chłopstwa za wszelką cenę nie zamierzającego się z nim identyfikować w obliczu społecznej atrakcyjności mitu szlacheckiego pochodzenia. Rzecz w tym, że i grupa przeciwna, czyli wspomniana miejska inteligencja składająca się w większym czy mniejszym stopniu z zamożniejszych grup żydowskich, które dwieście lat temu przeszły na chrześcijaństwo, a także warstw dawnej średniej szlachty, które przesunęły się do miast w wyniku nagłego zbiednienia i to aż w sto lat później, po utracie darmowej siły roboczej w efekcie uwolnienia z niewolnictwa pańszczyźnianych chłopów. Ma prawo mieć świadomość odmienności w postaci dawniejszych, ale prawdziwych szlacheckich tradycji dawnej Rzeczypospolitej. Paradoks polega na tym, że te 90 procent Polaków poczuwających się dość mechanicznie do tego spadkobierstwa też odczuwa konieczność powoływania się na fikcyjne i dawno nie istniejące tradycje. Polega też to i na tym, że wzmiankowani „frankiści” stali się kanwą powstania jedynej w swoim rodzaju społeczności, nieznanej na Zachodzie i nazywanej „miejską inteligencją”. Dodałem określenie „miejską”, ponieważ potomkowie dawnej szlachty, często uważanej za protoplastów tożsamości Polaków pojawili się w miastach jako zjawisko masowe dopiero w wyniku uwłaszczenia chłopów w II połowie XIX wieku, czyli w całe sto lat po pojawieniu się fenomenu „polskich frankistów”. To ważne, ponieważ zubożała szlachta wyrzucana z ziemskich majątków do miast następstwami uwłaszczenia chłopów i nagłego podrożenia kosztów gospodarowania pozbawionego bezpłatnej siły roboczej nie napływała do miejsc opustoszałych, ale do już zajętych przez dwie inne warstwy mieszczaństwa – Żydów wyznających tradycyjny judaizm oraz „nowych chrześcijan” uformowanych z frankistowskich przechrztów. Ci pierwsi, wciąż byli dość egzotyczną ludnością odstającą od reszty przez posługujących się na codzień jidisz a nie polszczyzną, a ci drudzy przywdziali kontusze i stali się zaczynem warstwy nazwanej później inteligencją.
Powyższe myśli przeszły mi przez głowę po przeczytaniu niemal tysiąca stron autobiograficznego dzieła Adama Pragiera – przedwojennego PPS-wca, więźnia Brześcia i członka rządu londyńskiego z okresu wojny. Jego książka Moje życie liczy prawie tysiąc stron, ale ani razu nie pada w niej wyznanie o jego żydowskim, chociaż odległym, pochodzeniu. Stara się usilnie w oczach czytelników wypaść jako „przykładny Polak-patriota”. Uderza jednak to, że jako lewicowy działacz PPS-u zwierza się z działalności politycznej, ale nie swojej pracy zawodowej, ani też ze źródeł dochodów, ponieważ żyje z kapitału a nie z pracy. W chwili przekroczenia granicy w Zaleszczykach we wrześniu 1939 roku przyznaje, że głęboko ukrył przed strażą graniczną wieziony na wszelki wypadek spory woreczek złotych monet. W późniejszych latach spędzonych w Londynie również nie ujawnia źródeł utrzymania, każąc domyślać się, że są nimi jakiegoś rodzaju operacje kapitałowe. Oznaczałoby to jednak, że rodzinna fortuna narastała przez pokolenia, wiadomo bowiem, że nobilitujący się w XVIII wieku frankiści nie posiadali, jak rodzima polska szlachta, ani ziemi, ani dworków, ani też chłopów na własność, ale spore jak na czasy zasoby pieniężne. Masowo wdziewane kontusze były manifestacją świeżej szlacheckości mającej przykrywać tradycję od szlacheckiej odległą, nie zaś gospodarowanie na wsi lub miejskie rzemiosło.
Inne skojarzenie rodzi się po lekturze autobiograficznej książeczki izraelskiego historyka Szlomo Sanda, profesora historii uniwersytetu w Tel Awiwie (Dlaczego przestałem być Żydem? Spojrzenie Izraelczyka.). Stoi on na stanowisku, że źródłem tożsamości dzisiejszych Izraelczyków wcale nie jest starożytna Judea, która przestała emanować judaizmem prawie dwa tysiące lat temu, lecz szczególna żydowskość wschodniej część Europy ze szczególnym uwzględnieniem terenów języka jidisz w I Rzeczypospolitej i kulturowej tradycji azjatycko-chazarskiej. W drugiej połowie XVIII stulecia „w Rzeczypospolitej Obojga Narodów żyło ponad 750 tysięcy Żydów, podczas gdy na zachodzie kontynentu było ich zaledwie 150 tysięcy”, a więc pięć razy mniej. W odróżnieniu od innych wspólnot żydowskich, w Europie Wschodniej zachowywała ona wciąż głęboko azjatycki sposób życia i kulturę codzienności całkiem odmienną od innych regionów Europy. Jak pisze Sand „na terytorium Galii, Włoch, zachodnich Niemiec, Półwyspu Iberyjskiego, północnej Afryki a także w północnej części Żyznego Półksiężyca (pogranicze turecko-syryjsko-irackie) Żydzi, nawróceni autochotni lub imigranci dzielili ze swoimi sąsiadami język i codzienne zachowania, podczas gdy w krajach Europy Wschodniej ewolucja społeczno-kulturowa przebiegała zupełnie inaczej”. Byli tu zgrupowani w niewielkich miasteczkach bądź osadach będąc albo lokalną większością, albo znaczącą mniejszością. Żydowski sztetl na poły miejski, na poły wiejski, był trwałą kolebką ludności posługującą się językiem jidysz. Mężczyźni nosili jarmułkę lub czapy futrzane i w niewielkim tylko stopniu posługiwali się językiem sąsiadów, a ludność używająca jidysz konsekwentnie podkreślała odrębność swoich praktyk kultowych. W strukturze społeczno-gospodarczej I Rzeczypospolitej odegrało to kluczową rolę, ponieważ w tej sytuacji krajowi mieszczanie będący rdzeniem powstawania narodów w zachodniej części Europy, tutaj przestali być potrzebni systemowi społecznemu, bo można ich było zastąpić łatwiejszą „w obróbce” i mniej wymagającą warstwą „tubylczych cudzozimców”. Była też jedynym regionem świata, w którym Żydzi tak długo byli pełnoprawną klasą społeczną zdolną do zastąpienia funkcji, które w Europie pełniło mieszczaństwo. To również wyjaśnia fenomen braku zapotrzebowania na tę ostatnią warstwę i szerokie otwarcie drzwi na bezkarną eksploatację chłopstwa przez niewolniczą pańszczyznę, w której to Żydzi okazywali się wartościowymi współpracownikami szlachty. Kiedy w innych krajach kontynentu coraz większa liczba chłopów przenosiła się do miast odgrywając coraz poważniejszą rolę polityczną, w Polsce proces uległ stagnacji z powodu możliwości zastępowania mieszczan Żydami – tańszymi i dla szlachty łatwiejszymi w „użytkowaniu”. Tutaj też kryje się przyczyna specyficznej formuły zacofania społecznego Rzeczypospolitej rodzącego przy okazji masowy ale dosyć prymitywny antysemityzm. Wynikał z masowej zazdrości wobec faktu otwartości systemu na gospodarcze inicjatywy Żydów i całkowitego zamknięcia go na półniewolniczy status miejscowego chłopstwa. Proces doprowadził do wyodrębnienia odrębnej, żydowskiej warstwy społecznej, która jednak znalazła się w społeczno-narodowościowej izolacji, co w dalszej choć nieprzewidzianej konsekwencji otworzyło hitlerowcom drzwi do masowej eksterminacji. W ten sposób zniknęła z Polski liczna warstwa ludności żydowskiej utożsamiająca się z Talmudem, ale nie ta, która zdołała już się zidentyfikować z chrześcijaństwem. Szczególnie niezauważona pozostała ta najstarsza, która przeszła na chrześcijaństwo jako uczniowie i następcy Jakuba Franka z Podola, stając się rdzeniem wielkomiejskiej ludności kraju wtopionej teraz na stałe w jego społeczny krajobraz. Zastąpiła Talmud Nowym Testamentem, na ogół przy tym nieszczerze, wybierając raczej wolnościowe, lecz dające otwarcie na świat wolnomularstwo, niż prowincjonalny katolicyzm. Dopiero dzisiaj jest zastępowana przez prących od dołu „nowych Polaków” mających w gruncie rzeczy korzenie chłopskie i zaściankowo katolickie i tworzących zupełnie nową strukturę władzy dotąd w Polsce nieznaną. Konflikt pomiędzy nimi staje się wielostronny, ma wymiar nie tylko historyczny, też charakter klasowo-warstwowy a także elementy tożsamościowego zapóźnienia. To nie ułatwia żadnego porozumienia. Przeciwnie, buduje trudne do pokonania zapory mentalne, a tego echa doświadczamy dzisiaj.
Zastanawiając się nad omawianym problemem miejsca „polskości w Polsce” dojść można do wniosku, że jest ono nie tylko świeżej daty, ale również w jakimś stopniu nieautentyczne i mające wspomniane postżydowskie korzenie tkwiące w historii. Okazuje się na przykład, że na wybranej na chybił-trafił liście największych narodowych twórców w historii ostatnich dwustu lat jest zaskakująco mało „rodowitych Polaków”. Większość miejsc zajmują artyści oraz intelektualiści mający za sobą jakiś rodzaj żydowskich proweniencji. Oto przykład ośmiu najbardziej znanych postaci:
Jan Kiepura
Z uwagi na żydowskie pochodzenie w czasie wojny znalazł się na hitlerowskiej liście „Lexikon der Juden in der Musik”.
Stanisław Lem
Właściwie Stanisław Herman Lehm (ur. 12 lub 13 września 1921 we Lwowie, zm. 27 marca 2006 w Krakowie) – najwybitniejszy pisarz science fiction, filozof i futurolog oraz krytyk. Do getta nie trafił dzięki uzyskaniu fałszywych papierów a przez sporą część okupacji pracował jako spawacz i mechanik w warsztatach samochodowych niemieckiej firmy zajmującej się odzyskiwaniem surowców.
Stanisław Ulam
Polski Żyd, który konstruował amerykańską bombę termojądrową. Kariera matematyka, rozpoczęta przy słynnym stoliku w kawiarni Szkockiej we Lwowie, doprowadziła Ulama do amerykańskich laboratoriów.
Henryk Wieniawski
Wnuk żydowskiego cyrulika. O kompozytorze Henryku Wieniawskim do dziś mówi się, że to „drugie wcielenie Paganiniego”. Jego imieniem nazwano międzynarodowy konkurs skrzypcowy o wielkich tradycjach, a zasługi XIX-wiecznego skrzypka są na miarę samego Chopina. Dziadek Wieniawskiego Herszek Mejer Helman był cyrulikiem z podlubelskiej Wieniawy. Ojciec – zasłużony i odznaczony w powstaniu listopadowym – uważał się za Polaka i zmienił nazwisko na Wieniawski. Matka była córką żydowskiego lekarza z Warszawy Józefa Wolffa, a jej bratem doceniany za granicą kompozytor Edward Wolff.
Gustaw Herling-Grudziński
W jego akcie urodzenia (1919) napisano: Dziecięciu temu przy wypełnieniu religijnego obrządku nadano imię Gecel vel Gustaw. Na świadectwie maturalnym znalazła się informacja: Herling vel Grudziński, wyznanie mojżeszowe. Chrzest przyjął prawdopodobnie podczas studiów. Gdy pod koniec lat 90. znalazł w opracowanym naukowo biogramie wzmiankę, że urodził się w rodzinie żydowskiej, przyjął to niechętnie. Według niego autor powinien był napisać: w rodzinie polskiej pochodzenia żydowskiego.
Jan Brzechwa
Żydowski twórca Pana Kleksa. Pseudonim „Brzechwa” wymyślił 18-letniemu Jankowi Lesmanowi kuzyn Bolesław Leśmian. Dziadek Brzechwy uczył w szkole żydowskiej, ale rodzina od tej religii i tradycji sukcesywnie odchodziła. Mimo to nigdy się swojego pochodzenia nie wstydził. Kiedy jednak na egzaminie gimnazjalnym zdawał historię i pochwalono go za wiedzę o „ojczystej”, ale rosyjskiej dynastii Romanowów, wypalił: Przecież jestem Polakiem.
Krzysztof Kamil Baczyński
Matka poety Stefania Baczyńska była nauczycielką i gorliwą katoliczką, ale pochodziła ze spolonizowanej rodziny żydowskiej. Adam Zieleńczyk – brat Stefanii, wuj Krzysztofa Kamila – w czasie wojny trafił do getta, z którego uciekł i ukrywał się w Warszawie na aryjskich papierach. Zginął, gdy latem 1943 roku Niemcy (po donosie) aresztowali go z całą rodziną.
Po przejrzeniu tego rodzaju listy najsławniejszych polskich twórców rodzić się może wrażenie, że prawdziwym sercem narodowej kultury wcale nie byli ludzie o jednoznacznie polskich korzeniach, lecz o jakiegoś rodzaju żydowskim powinowactwie. Powiedzmy dla równowagi, że jednym z wybitnych twórców, który z tego wyłamywał był Ignacy Paderewski, ale w naszej statystyce daje to zaledwie stosunek 8:1 na korzyść tych ostatnich. Czy można się w tej sytuacji dziwić dzisiejszym konfliktom, w których nie wiadomo o co chodzi, ale jednocześnie sprawiają wrażenie wyjątkowo poważnych? Może więc i sprawa jest poważna i powinniśmy się przyzwyczając do myśłi, że czeka nas teraz „doganianie polskością” naszej narodowej i pożydowskiej tradycji kulturowej? Lepiej się jak najszybciej ze zjawiskiem oswoić by pozwolić ją praktycznie zutylizować w miejsce bezmyślnego zwalczania…