„Łatwo poddać się pokusie,
świadomie zatracić i wylądować
wśród kłamców – w masie bezdennej
głupoty, interesownej obojętności i
bezwstydnego dbania o własny interes”.
(Yizar Smilanski)
Świat zmienia się niepostrzeżenie i to wcale nie z powodu jego własnych usterek, lecz z krótkości ludzkiego życia. Na mapie świata obowiązującej w 1898 roku dominowały barwy mocarstw kolonialnych, które – jak się wydawało już na zawsze – podzieliły go pomiędzy siebie. Jego współczesny obraz jest jednak zupełnie inny i zdominowany nie przez narody, lecz wielkie kompleksy kulturowe, których istnienie z samymi narodami nie ma bezpośredniego związku. Co się zmieniło? Prawdziwe zmiany i głębsze tendencje ujawniają się dopiero w wymiarze ponadpokoleniowym, co w praktyce uniemożliwia świadome dostosowanie się społeczeństw do długofalowych trendów. Sprawia też, że i sama ludzkość, będąc w gruncie rzeczy treścią dziejów świata, na codzień nie ma na nie jednak wpływu. Jest to szczególnie widoczne na przykładzie ludów, których historia w sposób niezrozumiały dla nich samych zmierza ku samozagładzie. Najbardziej spektakularne przykłady tego zjawiska przynosi historia judaizmu, rosyjskość ale i islam. Dlaczego Niemcy znienawidzili Żydów, chociaż w ich kraju było ich niewielu? Czyżby więc to, że judaizm miał zostać zmasakrowany jako kultura miało wynikać z obsesji jednego tylko człowieka? A co z islamem, przynajmniej w zakresie stale rosnącej liczebności, święcącym globalny sukces. W połowie stulecia ma być już nieodwołalnie największą kulturą świata. Tyle, że nie wiemy co jest naprawdę nieodwołalne? Historia jest pod tym względem nauczycielką przewrotną. Niezłomna do niedawna potęga Rosji załamuje się na naszych oczach, a wspomniany judaizm – z najbardziej dawniej dynamicznej kultury europejskiej – prawie przestaje istnieć przekształcając się w echo dawnej świetności. Niektórzy (np. Huntington) uznali go nawet za niegodny umieszczenia w szeregu współczesnych cywilizacji świata a w opisie wielkich tworów kulturowych nie odnajdujemy go wcale.
Sprzeczność pomiędzy indywidualnym widzeniem wydarzeń a ich globalną logiką, odmienną od ludzkiego postrzegania zjawisk sprowadza się do tego, że każdy z nas widzi świat z własnej perspektywy, niezależnie od tego czy ma jego obraz pozytywny, czy nie. Jak zauważył starożytny filozof z Abdery „żyjemy nie tak, jak chcemy, lecz tak, jak potrafimy”. Większość z nas żyje w taki sposób, aby jak najlepiej życie przetrwać. Interesuje nas głównie to, co pozwala nam poczuć się w nim w miarę dobrze. Bogaty przecież nie potrafi i nie chce wyobrazić sobie biedy. Ludzie Zachodu żyją zresztą w takim pośpiechu, że nie zwracają specjalnej uwagi na życie innych. Wielu nie jest nawet w stanie korzystać z tego, co im ten świat oferuje. Jak zauważył Curtis Baker „żyjemy w czasach spiesznego próżniactwa. Wielu ludzi nie robi nic, ale robi to w pośpiechu”. A ten jest dla zrozumienia otoczenia zgubny.
Jest też i druga strona zagadnienia. To nie my wybieramy sobie cywilizację naszego miejsca urodzenia, lecz jesteśmy zdani na przypadek i związane z tym następstwa. Nie jest naszą winą ani zasługą, że jesteśmy Arabami, Turkami, czy Chińczykami, ale od czego to właściwie zależy? Tego też nie wiemy. Generalną różnicę pomiędzy Zachodem a resztą świata można sprowadzić do odmienności postrzegania miejsca w nim jego podmiotu, czyli samej jednostki. W przestrzeni Zachodu dominuje podejście pragmatyczne, ale i egoistyczne oraz w jakimś sensie – krótkowzroczne, bo ograniczone do perspektywy jednostkowego życia. Człowiek Zachodu siebie uważa za prawdziwe centrum świata, za element najważniejszy i wierzy, że to właśnie jemu winien ten świat się podporządkować. Nie chce myśleć o tym, że też jest produktem wydarzeń w których uczestniczy. Odmiennością orientalnego postrzegania rzeczywistości, niezależnie od tego jaka jest tej orientalności formuła, to milczące założenie, że człowiek jest tylko bezwładnym przedmiotem dziejów, podmiotem są za to wydarzenia wyższego rzędu, których sprawstwo ma posmak boskości, na którą nie mamy wpływu. Niezachodnie podejście jest więc zupełnie inne od grecko-rzymskiej tradycji postrzegania historii. Jest zróżnicowane, ale każde na swój sposób odnosi się do problemu podobnie, w głębokim przekonaniu, że o wszystkim decydują siły wyższe, a rola samego człowieka jest drugorzędna. Z tej przyczyny, w świecie ortodoksyjnego islamu badania rzeczywistości są niezdozwolone jeśli mogą prowadzić do wykazania jej odmienności od dogmatów zawartych w świętych tekstach Koranu. To samo przekonanie wykazuje judaizm. Żydowskie spojrzenie na historię jest wybitnie nienaukowe, zawsze wraca do filozoficznych początków, które nie uznają istnienia prawd wartych odkrywania w uznaniu, że wszystkie są z góry podane przez Jahwe. Różnica pomiędzy nim a islamem sprowadza się tylko do wyrazistości Osoby Stwórcy. W islamie Allach jest wyrazisty i mniej mglisty niż ma to miejsce w przestrzeni judaizmu. Tu jest bardziej strażnikiem zasad codziennego bytu niż twórcą imponderabiliów. To z tej przyczyny, judaizm – jako pokazuje jego historia – jest bardziej skłonny do adaptowania się do rzeczywistości zdominowanej przez Zachód niż ma to miejsce w świecie islamu. Rzecz postrzegana dynamicznie, z jej historycznej perspektywy, prowadzi do wniosku, że to jednak podejście zachodnie – niezależnie od tego, czy w przestrzeni filozofii jest uznawane za słuszne, czy takim nie jest, jemu właśnie podarowało globalny sukces. Z niewielkiego zakątka najmniejszego kontynentu stał się ideą globalną, stale poszerzającą przestrzeń oddziaływania. Niech nie myli nikogo agresywność islamu, czy hermetyczność Chin. Dobre rozumienie historii prowadzi do wniosku, że ich kulturowe przestrzenie są w gruncie rzeczy nieskuteczną próbą oporu wobec dynamiki przemian, na które na dłuższą metę nikt nie ma wpływu. Wiara człowieka Zachodu w to, że ma jakiś wpływ na otaczającą rzeczywistość odróżnia go od społeczeństw orientalnych. W związku z tym posiada siłę przyciągania, jakiej inne kultury są pozbawione. W tej sytuacji, przesuwanie się innych wielkich cywilizacji ku Zachodowi staje się czymś naturalnym i to własnie obserwujemy w procesie, który otrzymał miano globalizacji.
Jest w tym wszystkim jeden wyłom, znacznie trudniejszy do wyjaśnienia niż europeizacja Japonii, Indii, czy Rosji. To judaizm, który okazuje się być fenomenem nie tylko na skalę globalna, ale też i na skalę prawie całej historii cywilizowania się ludzkości. Wzbudza przy tym bodaj najwięcej emocji i sprzecznych opinii. O ile sam łatwiej ulega zachodnim wpływom, to w znacznie większym stopniu niż islamowi udaje mu się zaszczepić w świecie Zachodu jego głęboko niezachodnie idee. Tworzy to często niezrozumiałą dla wielu mieszankę kulturową.
Powszechny jest pogląd, że czeka nas perspektywa poważnych konfliktów pomiędzy poszczególnymi cywilizacjami. Po zakończeniu zimnej wojny, kiedy to przyczyną konfliktów wciąż jeszcze były spory ideologiczne, na pierwsze miejsce wydają się powracać spory religijno-kulturowe. Cywilizacja Zachodu wykazuje cechy systematycznej utraty wpływów w świecie. Do niedawna niekwestionowane było przekonania, że aby zapobiec jej marginalizacji, musi dojść do pojednania i ściślejszej współpracy dwóch najważniejszych jej ogniw – Europy i Stanów Zjednoczonych. Zachowania Donalda Trumpa tolerowane przez znaczną część Amerykanów wcale tego nie potwierdzają. Przeciwnie, wiele wskazuje na to, że Zachód podąża raczej ku poważnemu rozłamowi zamiast zjednoczenia. Czy to oznacza jego orientalizację, czy też tylko „rozłam w rodzinie”? A może przyczyna jest jeszcze inna?
Przypomnijmy różnicę w postrzeganiu światowego układu cywilizacyjnego dwóch „klasyków problemu” – Huntingtona i Feliksa Konecznego, szczególnie w aspekcie kwestii definicyjnych, na które obaj napotkali, ale całkiem odmiennie je postrzegali. Musimy też pamiętać, że to właśnie definicje są najbardziej narażone na erozję w obliczu nieubłaganego biegu czasu. Koneczny tworzył osiemdziesiąt lat temu, Huntingon zaledwie przed ćwierćwieczem, ale z naszej perspektywy różnice mają raczej kosmetyczny charakter. Z braku czasu skoncentrujemy się na ewolucji fenomenu judaizmu, który okazał się zjawiskiem trwałym, pomimo tego, że trudno jest go dopasować do jakiejkoklwiek z definicji. To fenomen z tej między innymi przyczyny, że można go nie dostrzegać wcale (tak czyni Huntington) lub też awansować do rangi największego problemu współczesności (Koneczny) i obydwaj nie popełniają wielkiego błędu. Tyle, że sprawa ma też bezpośredni wymiar polityczny. Oto cywilizacje według Huntingtona:
- afrykańska – czarna Afryka;
- buddyjska – Tybet, Mongolia, Kałmucja, Tuwa, Ałtaj w Rosji, Sri Lanka, Laos, Kambodża, Tajlandia, Bhutan;
- chińska – Chiny (bez Tybetu), Półwysep Koreański, Wietnam, Tajwan, Singapur;
- hinduistyczna – Indie i Nepal;
- islamska – kraje arabskie, Indonezja, Malezja, południowe Filipiny, Albania, Iran, Pakistan, kraje byłego ZSRR położone w Azji Środkowej, Bangladesz oraz część Indii;
- latynoamerykańska – Ameryka Środkowa i Południowa;
- japońska – Wyspy Japońskie;
- prawosławna – jej zasięg ma być rowny zasięgowi prawosławia: Rosja (państwo-ośrodek tej cywilizacji), Ukraina, Białoruś, Rumunia, Mołdawia, Bułgaria, Macedonia, Serbia, Grecja;
- zachodnia – obejmująca Europę Zachodnią i część Wschodniej, Australia, Nowa Zelandia, Papua-Nowa Gwinea, Surinam, Gujana Francuska, północne Filipiny (bez wyspy Mindanao zamieszkanej w większości przez muzułmanów).
Kraje, w których linie podziałów międzycywilizacyjnych mają charakter wewnęrzny, Huntington nazywa rozszczepionymi (Sudan, Nigeria, Tanzania, Kenia, Etiopia, Indie, Sri Lanka, Malezja, Singapur, Chiny, Filipiny i Indonezja). W krajach rozszczepionych, w których podczas zimnej wojny istniały reżimy komunistyczne (była Jugosławia i ZSRR) wystąpiły też silne konflikty na tle różnic cywilizacyjnych, które doprowadziły do rozpadu tych państw. Są kraje, które umieścić można na swego rodzaju rozdrożu. Występuje tam jedna dominująca kultura, która określa przynależność danego państwa do określonej cywilizacji, jednak przywódcy państwa chcą, aby znalazło się w obrębie innej. Do tych, w których podjęto nieudane próby zmiany kręgu cywilizacyjnego, według Huntingtona należą:
- Rosja – od czasów Piotra Wielkiego pragnąca z kraju azjatyckiego stać się europejskim;
- Turcja – po reformach Kemala Ataturka zapragnęła wzorców zachodnich w miejsce muzułmańskich;
- Meksyk – od prezydentur Miguela de la Madrida i Carlosa Salinasa de Gortari zechciał dość bezskutecznie być bliżej USA niż Ameryki Południowej.
Dogłębna zmiana nie powiodła się jednak nigdzie, a to z tej przyczyny, ze wymaga to bardzo długich procesów, których bieg z perspektywy ludzkiego życia jest niedostrzegalny. Nauka w tej przestrzeni rządzi się więc bardziej tezami i teoriami, aniżeli jasnym poglądem na procesy przemian. Dość pamiętać, że główne cechy Zachodu odróżniające go od innych cywilizacji wytworzyły się dawno przed modernizacją, która przybrała formę Zachodu. To grecka filozofia, rzymskie prawo, łacina jako schemat konstrukcji pojęć oraz etyka chrześcijańska jako wzorzec zachowań. Ich logika jest nam znana, ale przyczyny, które spowodowały, że narodziły się w naszej części świata nie zaś w Chinach, czy Japonii, wciąż czekają na zdefiniowanie. Podobnie jak rozdział władzy duchowej od świeckiej, rządy prawa, pluralizm społeczny, gremia przedstawicielskie, indywidualizm etc.
Idea modernizacji i westernizacji wychodzi z założenia, że tego rodzaju procesy są konieczne jeśli miejscowej kultury nie można z nimi pogodzić. Trzeba ją zatem odrzucić i poddać się innej, bardziej elastycznej a społeczeństwo należy zwesternizować, aby mogło być modernizowane. Metodę taką zastosowali kemaliści w Turcji, była stosowana również w Rosji (reformy Piotra Wielkiego) oraz w Meksyku. Zagadkowe, że w żadnym z tych krajów nie dokonała się jednak pełna westernizacja. W Turcji nastąpiło odrodzenie islamu, w Rosji powstały podziały społeczne (słowianofile i okcydentaliści, współcześnie okcydentaliści, „atlantyści”, „kosmopolici” kontra „euroazjatyści”, „nacjonaliści”). W Meksyku proces zachodzi od lat 80-tych, ale jego przyjęcie do NAFTA wciąż budzi sprzeciw w USA. Pełna zrozumienia reakcja meksykańskich elit intelektualnych na rewoltę w stanie Chiapas stawia też znak zapytania co do przyszłości amerykanizacji kraju.
Judaizm, z pozoru słabszy i mniej liczny, wydaje się jednak odnosić w tej kwestii największe sukcesy, tyle, że okupione koniecznością wtapiania się w cywilizację otoczenia. Oznacza to jednak utratę odrębności, choć niekoniecznie odmienności. Nie ulega przecież wątpliwości, że polska odmiana chrześcijaństwa jest nie tylko od judaizmu daleka, ale ma – paradoksalnie – wrodzony pierwiastek antysemicki. Judaizm z kolei, w szczególności ten wschodnioeuropejskiej proweniencji, ma tradycję hermetyczności i głębokiej niechęci do inności. Jak to się więc mogło stać, że bez zrozumienia judaistycznych (aczkolwiek odległych w czasie) odruchów kulturowych nie da się pojąć współczesnych problemów Europy? Dlaczego wielkomiejskie elity Polski, od dziesięciu pokoleń spolonizowane, w pierwszej połowie XXI stulecia znalazły się w wyraźnym konflikcie z tymi, które są też polskiego, ale ludowego, czy nawet chłopskiego pochodzenia. Dlaczego pierwsze snobują się na „wartości zachodnie”, a drugie nie ukrywają nimi obrzydzenia. Czy więc fakt używania języka polskiego i poczuwanie się do polskiej narodowości przestaje być wystarczający dla samookreślenia? Na ile wpływa na to fakt kilkusetletniego współistnienia polskiej kultury szlacheckiej z biznesową formacją społeczną jaką było wschodnioeuropejskie żydostwo, które zastąpiło w regionie mieszczaństwo. W starej Rzeczypospolitej szlachta była warstwą wiodącą politycznie, ale ekonomiczna dominacja przypadła społeczności pochodzenia żydowskiego, wcale nie mieszczanom czy chłopom. Fenomen polegał na tym, że obie warsty nawzajem się uzupełniały ale sobie nie zagrażały właśnie z powodu kulturowego odseparowania. W zachodniej części Europy, którą trwale zamieszkiwało nie więcej niż 5 procent całej ludności żydowskiej wiodącą rolę ekonomiczną sukcesywnie przejmowało rodzime mieszczaństwo, co było też jednym ze źródeł rewolucji społecznej, kiedy to przejęło ono od szlachty również i dominację polityczną. W Rzeczypospolitej, szlachta była wolna od tego rodzaju zagrożenia, albowiem kulturowa odmienność ludności żydowskiej oraz jej silne odseparowanie i wzajemna nieprzenikalność uniemożliwiała spełnienie podobnej roli. Dla szlachty było to jak dar z jasnego nieba i tu trzeba też szukać niskiego poziomu antysemityzmu w Pierwszej Rzeczypospolitej, ale też i niespotykanych gdzie indziej barier dla asymilacji. Nie widząc zagrożenia od tej strony, szlachta w swoich bajkowych dworkach mogła jednak skupić się na monopolizacji władzy, co prowadziło do marginalizacji mieszczaństwa i uniemożliwienia mu spełnienia roli otwierającej – jak w Europie – drogę rodzimemu chłopstwu do społecznej i politycznej aktywności. Nie traciła przy tym swej władczej świadomości i poczucia wyjątkowości. Warto przypomnieć dworkowe wspomnienia Polaków (zupełnie inne niż miało to miejsce w zachodniej części Europy), kiedy to Żyd, nawet jako zarządca odpowiedzialny za cały majątek szlachcica, był jednak przyjmowany kuchennymi drzwiami i nie było dla niego miejsca w salonach. W przeciwieństwie do Francji czy Anglii, polska szlachta nie odczuwała żadnej konkurencji ze strony mieszczaństwa. Jego rolę spełniała społeczność żydowska, która nie zagrażała szlacheckiemu monopolowi władzy. Sytuacja bardzo wygodna, lecz na dłuższą metę destrukcyjna i prowadząca do społeczno-kulturowego zakleszczenia.
W tym miejscu trzeba też szukać nie tylko wyjątkowej pozycji ekonomiczno-społecznej polskich Żydów, lecz również źródeł ich poczucia komfortu i osobistych wolności oraz trwałości szlacheckiego monopolu w polityce, jak też braku jakiegokolwiek zagrożenia, jeśli tylko szlachta dzierżyła władzę. Dość przypomnieć, że masowa eksterminacja ludności żydowskiej na Ukrainie rozpoczęła się w chwili ataku chłopskiego w swej istocie kozactwa na szlacheckie dwory. Jej jedynym obrońcą nie bez przyczyny okazały się ustępujące wojska Rzeczypospolitej. Nic tu nie działo się przypadkowo, ani ze względu na szlachetność warstw rządzących, ani też na zrozumiały w tej sytuacji polski patriotyzm Żydów. Tyle, że 80 procent pozostałych mieszkańców zostało tych perspektyw całkowicie pozbawionych, co stało się z ich strony przyczyną buntu związanego z narastaniem antysemityzmu. Trzeba pamiętać, że zarówno chłopstwo, jak i rodzime mieszczaństwo miało ku temu własne powody. Chłopi postrzegali ludność żydowską w kategorii agentów znienawidzonej szlachty. Mieszczanie, jako konkurencję ekonomiczną dysponująca wsparciem politycznego monopolu szlachty. Sytuacja stała się o tyle szczególna, że w I Rzeczypospolitej zgodnie współistniały ze sobą dwie społeczno-narodowe warstwy tak dobrze się dopełniające i jednocześnie tak bardzo od siebie pod każdym innym względem odmienne, że ich asymilacja okazała się niemożliwa, a na dłuższą metę konfliktogenna. To były dwa wykluczające się, ale współzależne światy: szlachecki dworek i systemowo mu służący żydowski sztetl. Wzajemne współistnienie było tak silne, że przetrwało dwa porozbiorowe stulecia pozostawiając po stronie żydowskiej tęsknotę za utraconą wyjątkowością, a po polskiej poczucie luki, którą niełatwo wypełnić. W okresie porozbiorowym wypełniali ją tak zwani frankiści, o których wspominaliśmy w poprzednich tekstach. To produkt masowej chrystianizacji i polonizacji najbogatszych warstw żydowskich zamieszkujących Rzeczpospolitą. Niespodzianką jest jednak to, że problem zamiast wygasać, wydaje się wciąż odradzać i to z coraz większą siłą. Spowodowany jest stałym wzrostem ambicji nowej polskiej inteligencji o chłopskich korzeniach wobec monopolu kulturowego, który przypisuje sobie inteligencja mająca w kraju podwójne początki – w dawnej szlachcie oraz w społeczności tak zwanych frankistów – uszlachconych i spolonizowanych Żydów. Ta chłopska, ze swej natury cierpiąca na brak „światowego obycia” stała się w pewnym sensie z konieczności „prowincjonalnie patriotyczna”. Druga, obyta w światowych salonach, zapragnęła się włączyć w jego ewolucję. To „asymilanci” i „frankiści”. Tyle, że dzisiaj racje obu grup są nie do pogodzenia i nie powinno dziwić, że element konkurencyjności staje się znacznie silniejszy niż potrzeba kooperacji. Rzecz w Polsce jest mało znana, ale nie z tej przyczyny, że nie istnieją na ten temat opracowania, lecz dlatego, że obie ostatnie grupy Polaków były do niedawna politycznie dominujące, a w ich interesie nie leżało przypominanie, to prawda – odległych lecz wciąż mających znaczenie – judaistycznych korzeni.
Marek Jerzy Minakowski zajmował się niedawno identyfikacją zjawiska i oceną jego zakresu. Zwrócił uwagę na to, że amerykański profesor Dan Hirschberg opracował XIX-wieczne księgi metrykalne żydowskiej gminy krakowskiej, które zawierały ponad 70 tysięcy nazwisk, w tym 93 procent wszystkich urodzeń z lat 1830-55 i nieco mniej z lat siedemdziesiątych. Znalazł bardzo wiele nazwisk żydowskich rodzin, które się zasymilowały i przyjęły chrześcijaństwo. Pojawiło się nazwisko przedwojennego komunisty Adolfa Warskiego (w PRL-u patrona szczecińskiej stoczni), którego prawnuk Stanisław Krajewski jest dzisiaj nie tylko cenionym logikiem matematycznym, lecz również wysoko postawioną osobą we władzach Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich w Polsce. Rzecz jest przy tym skomplikowana, bo Warski najwyraźniej dryfował ku polskości, ale jego zięć, też żydowski komunista – Henryk Muszkat (jeden z tych, którzy przeprowadzili się przed wojną do Kraju Rad i zginęli w Wielkiej Czystce 1937 r.) był synem Julii Hertz i Mariana Muszkata, którzy w 1895 wzięli katolicki ślub w kościele św. Krzyża w Warszawie. Siostra cioteczna Julii (i jej męża, znanego bajkopisarza Benedykta Hertza), Stefania Unszlicht, była szwagierką samego Juliana Marchlewskiego (współtwórcy Międzynarodówki Komunistycznej, przewodniczącego Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski w 1921 r.).
To była jednak jedyna droga asymilacji żydowskiej inteligencji z miejscową. Inną grupą masowo przechodząca z judaizmu na chrześcijaństwo byli tak zwani frankiści, czyli członkowie sekty Jakuba Franka. Ich kilka tysięcy stało się katolikami jeszcze w XVIII wieku, przyjęli czysto polskie nazwiska uzyskując ostatecznie nobilitację za czasów Królestwa Kongresowego. Ich polskość i katolicyzm były jednak neofickie w pełnym tego słowa znaczeniu o czym świadczą ich do przesady czysto polskie nazwiska, a także to, że mimo asymilacji przez kilka pokoleń wchodzili w związki rodzinne wyłącznie we własnym gronie. Dążność do zerwania z żydowską przeszłością ujawnia się jednak w słowach samego Franka w odniesieniu do nazwisk prozelitow: „muszę wymazać imiona wasze; nawet dzieci wasze nie będą zwane waszem imieniem. Dam wam nowe nazwiska, rownież i dzieciom waszym”.
Ciekawe są pod tym względem skomplikowane koligacje pomiędzy Celiną Szymanowską, żoną Adama Mickiewicza, a Janem Nowakiem-Jeziorańskim zmarłym w prawie sto lat po niej. Wiadomo, że szlachectwo „tych” Szymanowskich było inne niż „tych prawdziwych”. Ich dzieci, to Władysław Mickiewicz, Maria Gorecka, Jan Mickiewicz, Józef Mickiewicz, Helena Mickiewicz, Aleksander Mickiewicz. Na pozór wzmacnia to czysto polskie, „mickiewiczowskie” korzenie. Rzecz jest jednak bardziej skomplikowana. Widzą to, ci którzy bardziej szczegółowo postrzegają historię. Żona Adama Mickiewicza była, to prawda, z Szymanowskich, ale świeżego herbu Młodzian, nie zaś dawnego Ślepowron jak rodzimi „polscy” Szymanowscy, co wskazywało na jej frankistowskie korzenie. Jej czworo dziadków z końca XVIII stulecia miało już czysto polskie nazwiska. Troje z nich, to Wołowscy, ale gdyby sięgnąć w przeszłość jeszcze głębiej, to okazałoby się, że nazwiska pradziadów niewiele mają wspólnego ze szlachecką przeszłością, a ich korzenie tkwią we frankistowskich przechrztach z judaizmu. Posiadanie takiej świadomości nie może nie odbić się na sposobie widzenia otaczającego świata. Siostra matki Celiny Szymanowskiej, Teresa Wołowska, wyszła za Rocha Zawadzkiego (też syna Wołowskiej), a jej córka Klementyna była drugą żoną Michała Piotrowskiego (1787-1855), jednego z deputowanych miasta Warszawy na Sejm. Pierwsza jego żona, Julianna, była z domu Zawadzka, a syn z pierwszego małżeństwa Teofil, ożenił się z Marią Jasińską. Ich wnuczka Elżbieta, została żoną Wacława Jeziorańskiego i matką Zdzisława Jeziorańskiego, noszącego później jako dyrektor Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa pseudonim „Jan Nowak” . Jak widać, w brzmieniu nazwisk nie ma już śladu niepolskich koneksji (Jasiński, Jeziorański, Piotrowski, Szymanowski, Wołowski, Zawadzki). Skądinąd jednak wiadomo, że zjawisko było typowe dla frankistów, czyli tych polskich Żydów, którzy przeszli na katolicyzm jeszcze w XVIII wieku, posiadali jednak utrwaloną świadomość żydowskich korzeni.
Od tej pory minęło tak wiele pokoleń, że właściwie rzecz powinna stać się bezprzedmiotowa. O ile w środowskach dla frankistów zewnętrznych żydowskie pochodzenie gdzieś tam sprzed kilku pokoleń nie ma znaczenia (kto w Polsce zresztą sam dokładnie wie od kogo pochodzi?), to okazuje się, że pośród nich samych jest inaczej. Pamięć jest pielęgnowana, a świadomość poczucia pewnego kosmopolityzmu i powinowactwa z Izraelem jest tego echem. To w tym znaczeniu „wielkomiejscy” Polacy różnią się dzisiaj od Polaków małomiasteczkowych.
W okresie powojennym miała miejsce ostatnia fala judaizacji kształtującej obraz polskiej inteligencji. Sowieccy komuniści, z których niektórzy mieli polskie koneksje stali się polityczną elitą PRL-u. Pochodząc często ze środowiska rosyjsko-żydowskiego okazywali się dla Rosjan pewniejszymi przedstawicielami nowego reżimu niż ci – jak Władysław Gomułka – którzy mieli polskie korzenie. Ich dzieci mówią dziś nieskalaną niczym polszczyzną i niechętnie przyznają się do odległej żydowskości. Problem jednak w tym, że – jak powiadał Koneczny – „nie można być cywilizowanym na dwa sposoby” i w ich przypadku „sposób” inteligencko-żydowski okazał się silniejszy niż „polsko-prowincjonalny”. Zjawisko nie jest dostrzegane i wciąż panuje przekonanie, że dzisiejsze polityczne podziały mają tylko chwilowe znaczenie a ich korzenie nie tkwią głęboko w przeszłości będąc tylko następstwem powierzchownych i niedawno zrodzonych podziałów. Wydaje się, że prawda jest inna, a podziały mają znacznie głębszy charakter, tyle, że kryją się głęboko pod powierzchnią.
Ta dwoistość narodowościowo-mentalna nie ogranicza się tylko do historii Polski, chociaż tu akturat nabrała szczególnego znaczenia i odmiennego kolorytu. Sam Izrael ma z tą dwoistością nie lada problem i często wikła się w niekonsekwencje. Ma problem nawet z nazwą własnego państwa i narodu. „Izrael”, czy raczej – jak w starożytności – „Judea”? „Izraelczycy”, których ojczyzną jest bliskowschodni kraj, czy też Żydzi, których ojczyzną jest świat cały? Jak wtedy można być narodem, jeśli żyją czasem swojej wielkości, zwykle złudnej. Bilskowschodni i semicki w swej istocie, judaizm ma jednak historię szczególną i pełną wewnętrznych sprzeczności. Jest pierwotnym źródłem chrześcijaństwa, ale również i odległym źródłem Zachodu w jego religijnej przestrzeni, choć ze swej historycznej i kulturowej natury jest w gruncie rzeczy antysemicki.
Cytowany Szlomo Sand dochodzi do radykalnego wniosku: żyjecie w państwie, które jest politycznym następstwem starożytnego Izraela. We współczesnych okolicznościach nabrało jednak szczególnego charakteru. Wyrosło na piętnowaniu rasizmu głównie jednak po to, aby na koniec stać się społeczeństwem superrasistowskim. „Jestem świadomy tego – powie Sand – że żyję w najbardziej rasistowskim społeczeństwie w świecie zachodnim. Oczywiśie, rasizm jest wszechobecny, ale w Izraelu jest on obecny w duchu prawa, naucza się go w szkołach, rozpowszechnia w mediach. I co najgorsze, ci rasiści nie zdają sobie sprawy z tego, że są rasistami i nie poczuwają się do winy. W efekcie Izrael stał się szczególnie cenionym punktem odniesienia dla większości nurtów skrajnie prawicowych na świecie, którym wcześnniej najbliższy był antysemityzm”. Shlomo Sand wyzna, że jego marzeniem jest sytuacja, w której „Palestyno-Izraelczyk czułby się w Tel Awiwie jak Żyd w Nowym Jorku”. Kończy myślą krańcowo paradoskalną. „Już sam fakt, że ośmielam się ją formułować, jest uznawany przez syjonistów za zamach na żydowski charakter państwa Izrael i za oznakę… antysemityzmu”. Okazuje się, że tysiącletnia historia europejskich Żydów, dwie wojny światowe i eksterminacja wielu narodów przez wzgląd na ich narodowość wcale nie wypleniła z ludzi marzenia o ludobójstwie „obcych”, jeśli tylko mogą się w tym poczuć bezkarnie. I narodowość ani wyznawana religia nie ma tu znaczenia. Z tego punktu widzenia, antysemityzm, to nie tyle skutek nienawiści do inności, ile następstwo poczucia siły i bezkarności. I to po obu stronach – mordowanych kiedyś w obozach i imperialnych ambicji Tel Awiwu.
Zastanawia mnie, dlaczego mowa o „katolickim wzorcu zachowań”, skoro sam wzorzec jest niczym innym jak niemal kalką prawa rzymskiego, w dodatku bardzo słabo zawoalowanego [czyja podobizna znajduje się na sądach? z pewnością nie biblijnego proroka]. Znamienne jest, że wszystkie terminy prawnicze pochodzą z języka łacińskiego, ewentualnie znajdziemy tam echo greki – ze świecą jednak szukać określań hebrajskich czy aramejskich.