Od dzisiaj świat ma nową ulubienicę. To Libia po upadku Kadafiego. Pomimo szybkiego i dość nieoczekiwanego sukcesu powstańców, oceny co do przyszłości są nieco ostrożniejsze, niż formułowane jeszcze nie tak dawno dla Egiptu, Tunezji, czy też chwiejnego oczekiwania wobec stale gotującej się Syrii. Obserwatorzy zastanawiają się nad szansami wprowadzenia w regionie demokratycznego sposobu rządzenia oraz nad samym tempem jego powstawania. W przeciwieństwie do wielu komentatorów – arabistów i znawców regionu – nie czuję przy tej okazji ani szczególnej radości, ani podstaw do nadmiernego optymizmu. Zajmuję się sprawami islamu trochę mimochodem – jako były archeolog, troszkę (również były) orientalista i zawodowy ekonomista, ale także naukowiec analizujący współczesne stosunki międzynarodowe, a nie jako uczony w języku, kulturze i muzułmańskich obyczajach. Prawdziwi orientaliści, arabiści i byli ambasadorzy czują się w tego rodzaju komentarzu jak ryby w wodzie, ale mam wrażenie, że świat cały, to jednak lepszy punkt obserwacyjny, niż jego mały kawałek. W okresie nazywanym globalizacją, analiza miejscowa, wyrywkowa i regionalna nie może być owocna. W dzisiejszym świecie nie ma miejsca na wydarzenia lokalne. Wszystkie łączą się ze wszystkimi. Zachodni komentatorzy, w oczekiwaniu na potok wydarzeń w Libii, przybliżających ją do demokracji typu zachodniego, popełniają ten sam błąd, jaki popełnili (to już fakt dokonany) w ocenie źródeł kryzysu, którym sami jesteśmy rzekomo niespodzianie dotknięci. To błąd eurocentrycznego widzenia świata i eurocentrycznego sposobu o nim myślenia. Starałem się zilustrować jego istotę w poprzednim blogu, zadając pytanie: „gdzie dokładnie jest ten kryzys”?
Teraz, cicha euforia oczekiwań dotyczy Libii. Tylko, że nikt nie próbuje zdefiniować, na czym słuszność tych nowych sił w Libii ma polegać. Czy tylko na tym, że obalają brzydki reżim? Przecież nie mamy żadnych przesłanek by sądzić, że w miejsce obecnie tam panującego jaskrawo niesłusznego systemu, powstanie inny – tym razem słuszny w tym znaczeniu, że dla nas zrozumiały, bo podobny do naszego.
Na oczach żyjących pokoleń świat się jakby cały zagotował: zapadł się pod ziemię ponury Związek Radziecki, Chiny adaptują cechy liberalnej gospodarki rynkowej w piorunującym tempie, Indie wyrastają na przyjazną światu trzecią potęgę, Stany Zjednoczone – zamiast budować światową demokrację – rozpaczliwie drukują miliardy dolarów. Teraz, świat ma z kolei problem z burzącymi się wszędzie Arabami, o których w ogóle nie wiadomo co myśleć. Nie burzyli się przeciw Mamelukom, nie burzyli przeciw Turkom, Francuzom i Anglikom a burzą się przeciw własnym i to nietuzinkowym rodakom. Podobno pragną demokracji…
Uporządkujmy pojęcia. Ludzie Zachodu patrzą na świat przez różowe okulary swojej własnej definicji demokracji, jakby nie chcąc pamiętać tego, czym się przy okazji szczycą: że demokracja, to z gruntu zachodni pomysł – nie arabski i nie chiński, z całym szacunkiem dla starodawnych kultur. Pomysł przecież na Zachodzie (bo w starożytnej Grecji) wymyślony, na Zachodzie (bo w starożytnym Rzymie) ugruntowany prawnie, na Zachodzie (we włoskim Średniowieczu) pielęgnowany i na współczesnym Zachodzie praktykowany. Ludzie Zachodu uważają jednak demokrację nie tyle za swój własny wynalazek, ile za stan ludzkości przyrodzony, czyli do pewnego stopnia za stan pierwotny, istniejący od zawsze, szkoda, że późno odkryty, a my – tu na Zachodzie – pierwsi go wypieściliśmy, ale tylko się nim opiekujemy, by nie wygasł i mógł rozplenić się po świecie, bo to przecież własność pospolita. Uważamy przy tym, że treść pojęcia jest dziecinnie prosta i ukrywa się w jednym starogreckim słowie: „demokratia”, czyli zbitki dwóch innych słów: „demos” – to „lud”, a „krateo” – „rządzę”. Jak wiadomo najlepszą formą demokratycznych rządów jest republika – rzecz powszechna, rzecz po prostu pospolita, czyli dla wszystkich jednaka, gdzie ludzie rządzą się sami, a rządzący nie tylko nie oszukują, ale jeszcze ludziom pomagają. Zastanówmy się jednak nad znaczeniem tych dwóch słów w nieco innym kontekście. Na przykład w kontekście Libii Kadafiego. Na drzwiach wszystkich ambasad libijskich w świecie wisi zapewne jeszcze mosiężna plakietka z wygrawerowanym po angielsku napisem: „Socialist People’s Libyan Arab Great Jamahiriya”, czyli „Ludowa Socjalistyczna Libijska Wielka Arabska Dżamahirija”. Prawie wszystkie użyte w nazwie słowa są zrozumiałe. Każde dziecko wie, co to „lud”, „socjalizm”, „wielki” i „arabski”. To łatwe. Ale co to jest „Dżamahirija”? Jako domorosły arabista pomyśleć mógłbym, że to przejęzyczenie i Kadafi chciał nadać Libii nazwę „dżumhurija”, czyli po arabsku – republika. Czy „dżamahirija” i „dżumhurija” to jest to samo? Z pozoru rzecz prosta, w praktyce skomplikowana, sięgająca istoty głębokiego nieporozumienia. Nie ma bowiem w arabszczyźnie – poza samą Libią – słowa „dżamahirija”, a i „dżumhurija” jest od nie tak dawna używanym neologizmem, tak jak niedawno dopiero Arabowie dowiedzieli się, że w ogóle istnieje republikański ustrój i republikanizm jako polityczny nurt organizacji państwa. „Dżamahirija”, to po prostu lokalny neologizm utworzony przez Kadafiego, by jeszcze bardziej wzmocnić „republikańskość” jego własnej republiki, podkreślić władzę jego ludu nad nim samym i jeszcze bardziej umocnić autorski rodzaj demokracji panujący w jego osobistym państwie. Jak podpowiadają mi znawcy arabskiego – „dżamahirija” istotnie wiąże się nieco z „dżumhuriją” z tego powodu, że pierwsze jest podobne do liczby mnogiej tego drugiego, ale nie jest tożsame. Zniekształcając arabskie słowo na oznaczenie republikańskiej formy rządów i nadając mu posmak mnogości, Kadafi pragnął wykrzyczeć światu, że jego Republika jest wielokrotnie bardziej republikańska, niż wszystkie republiki świata. Jest „Superrepubliką”. Człowiek Zachodu pomyśli natychmiast, że – słusznie, czy niesłusznie, kłamliwie, czy prawdziwie – Kadafi był jednak godny pochwały skoro, w głowie były mu republikańskie tradycje Rewolucji Francuskiej, która jest przecież intelektualnym źródłem europejskiego republikanizmu, a w wielkości tej Rewolucji tkwią korzenie współczesnej francuskiej demokracji. Do końca to mu się nie udało, ale może jednak chciał dobrze, bo i przecież nie od razu Kraków zbudowano…
Jest jednak kolejna niespodzianka. Ci sami znawcy języka, przyciśnięci nieco do muru, półgębkiem wyznają, że w uznawanej za pramatkę Arabów klasycznej arabszczyźnie takiego, ani żadnego podobnego słowa nigdy nie było. Idzie o – porównywalny starożytnością z mową dawnych Greków – język arabski, w którym w VII w. n.e. napisano święty Koran. Ach! Ach! Co ja mówię!? Koran, to przecież „Recytacja”, nie Pismo! Tak w ogóle o nim mówić nie wolno pod groźbą ukamienowania. Koran nie został napisany, ani nawet wypowiedziany. On „był od zawsze”. On żył i tkwił w wiecznej przestrzeni oczekując na Proroka, który ogłosiłby go ludzkości w imieniu Allacha, ale to przecież On – Allach jest jego Jedynym Autorem i Właścicielem. Koran jest tworem bezbłędnym, bezusterkowym, jest ponadczasowym Słowem, a nie żadnym Pismem, jest Bożym Słowem, a wymiar jego świętości spływa ta drogą na cały arabski język oraz na ludzi go używających. Skoro arabskojęzyczny Koran posiada ze swej natury odwieczny wymiar, to jest oczywiste, że i koraniczny język arabski jest efektem Bożej Łaski i to co w koranicznej arabszczyźnie zostało kiedykolwiek napisane
jest ze swej natury święte i obdarzone cechą wiecznej słuszności.
No, to mamy problem! W Koranie ani razu nie pada słowo „demokracja”, czy „republika”, czy też „obywatel”, albo inne tym podobne wytwory pobliskiej przecież Mekce greckiej starożytności. Nic! Po prostu ani słowa! Nie tylko słowa, ale i najmniejszego skojarzenia. Koran mówi, że jedynym zdolnym do rządzenia wszystkim i wszystkimi były nie żadne tam gremia – jakieś areopagi, sejmy i parlamenty, lecz tylko On – Boski Posłaniec i Niewolnik Allacha, Prorok Mahomet. I nikt inny. Nic nie można zmienić z tego, co powiedział, czy uczynił, wszystko było słuszne, jest słuszne do dzisiaj i jedyne, co może robić prawdziwy muzułmański demokrata, to naśladować Proroka, chociaż to cel niedosiężny z samej definicji prorokowania. Jeśli więc każde europejskie dziecko wie, że antyczni Grecy w swej mądrości wypracowali pojęcia, które do dzisiaj urządzają nam nasz świat, to każde arabskie dziecko dowiaduje się z mleka matki, że demokracja i republika to wytwory obce, a może nawet wrogie, a jedyna demokracją tak naprawdę prawdziwą jest islam, czyli „poddanie się”. Zauważmy: „poddanie się”, a nie walka o swoje, czy też czyjeś prawa. Takich nie ma i nigdy nie było. To dlatego arabski odpowiednik słowa „republika” – „dżumhurija” jest od początku do końca wymyślonym neologizmem, który nie tylko nie niesie żadnej treści, ale który z równie dobrym skutkiem można przerobić tak, by przydać mu jeszcze więcej demokracji i republikanizmu w stylu Kadafiego. Tylko, czy z tego wyniknie jakaś prawda materialna? Libijczycy długo jeszcze będą musieli chodzić do szkoły republikanizmu i demokracji, by zrozumieć i nauczyć się zasad funkcjonowania republikańskiego sposobu politycznego współżycia. Nie są w tym osamotnieni. To zresztą nie tylko problem muzułmanów. Zachodnia demokracja, to nie odkrycie przez Greków dobra istniejącego „od zawsze”, ale dwa tysiące lat prób, błędów i złych praktyk, zanim można było ogłosić, że stała się tworem, z którym da się jakoś żyć. Rosjanie też obracają słowem „demokracja” na różne sposoby, a cyrylica jest grece bliższa niż pismo łacińskie, ale cóż – wychodzi z tego bardziej Putin, niż Miedwiediew. A Chińczycy? Właśnie! Mają bardzo podobny do Arabów problem mentalno-językowy. W ich klasycznym języku o wielu tysiącach lat ciągłości, słowo „demokracja”, czy też słowo odbijające jej treść, czyli – „obywatel”, również nigdy nie istniały, bo też i nie miały nic do robienia w cesarskim ustroju Państwa Środka. Tyle, że nie rządził tam Allach, ale Boski Cesarz i jego prawie równie Boskie Małżonki. Współcześni Chińczycy, podobnie jak bliskowschodni Arabowie, pod presją konieczności muszą się unowocześniać, czyli „westernizować”. Tak jak Kadafi w Libii, tak oni na Dalekim Wschodzie, posłusznie wprowadzają nowoczesne pojęcia. Połączyli więc dwa hieroglify – jeden oznaczający „narodowość”, czytany jako „min” oraz drugi – rzecz „powszechna”, „pospolita”, czyli: „gong” i powstało nowe pojęcie: „gongmin”, tłumaczone na języki obce jako „obywatel”. I już. Wilk syty i owca cała, żyje się przyjemniej, bo czuć jakoś tę demokrację a i Zachodowi trudniej się przyczepić… Tyle, że pytanie o to, jakimi mianowicie prawami obywatelskimi cieszy się chiński „gongmin”, jest zupełnie retoryczne. Czy podobny los czeka libijskiego „obywatela” w jego nowej Libijskiej Demokratycznej Dżumhuriji? Czas pokaże, czy wątpliwości pozwolą się jakoś rozwiać.