U podstaw wielu wydarzeń, których znaczenia czasem nie rozumiemy i które nas z tej przyczyny irytują, leży mało widoczna i prozaiczna kwestia znana, jak długa i szeroka jest historia świata. To falowo i regularnie rozwijające się zjawisko skrywanej „nadreprezentacji” czegoś w czymś lub kogoś w jakiejś instytucji, czyli instytucjonalna nierównowaga – etniczna, religijna czy też płci w dostępie do korzyści. To mało widoczne, bo jest też skomplikowanym zjawiskiem, jak i wstydliwie skrywanym, ujawniającym się jednak w rozmaity sposób. Doskonale je widać w świecie Zachodu i do pewnego stopnia jest ono nawet źródłem jego sukcesu, lecz także pogłębiających się problemów. Nadreprezentacja staje się źródłem sukcesu poprzez mechanizm kumulacji korzyści, a z nim bogactwa, wpływów i ekonomiczno-społecznego postępu. Rzecz w tym, że budzi również silne emocje graniczące z nienawiścią do osób zwanych ludźmi sukcesu ze strony środowisk w sukcesie pominiętych. Używamy słowa „zwanych”, ponieważ każdy sukces nie jest kategorią obiektywną i ma zawsze dwa oblicza – korzyść jednych jest zwykle stratą innych, jedni więc problem widzą tak, a inni zupełnie inaczej. Węzeł próbuje rozwiązać świat islamu przez rozstrzygnięcia w sferze moralnej, lekceważąc konsekwencje społeczno-ekonomiczne w uznaniu, że dążenie do indywidualnego sukcesu to jeden z najcięższych grzechów, a pragnienie równości i skromności, to na odwrót – największa cnota. Tyle, że z tej właśnie przyczyny przegrywa z resztą świata wyścig społeczno-gospodarczy. Czy jest z tego rodzaju pętli jakieś rozsądne wyjście?
Samo pojęcie jest dość dziwaczne, ponieważ faktycznym przeciwieństwem nadreprezentacji wcale nie jest „zbyt mała reprezentacja” (niedoreprezentacja), lecz jej forma i liczebność uznawana za właściwą, w angielszczyźnie określana mianem equity (justness, correctness). W przestrzeni statystyki z kolei, nadreprezentacja definiowana jest jako „liczniejsza obecność niektórych kategorii lub rzeczy w ramach ocenianego podzbioru w porównaniu z danymi dotyczącymi ogólnej liczebności zjawiska”. W relacjach społecznych i politycznych zjawisko występuje nagminnie i jest swoiście trwałym stanem nienormalności, lecz jednocześnie sygnalizuje pogłębiającą się nierównowagę wpływów i możliwości zagrażającą stabilności całego systemu. Zmusza wtedy do podjęcia wysiłków na rzecz powrotu do „zwyczajności”, czymkolwiek by ona nie była. To pozornie niewinne pojęcie prowadzić może więc do wielu głębokich przełomów, rodząc równie głębokie konflikty i społeczne emocje.
Ostatnio, sprawą publicznej debaty stała się kwestia uprawnień ludzi głęboko religijnych do sposobu manifestowania ich religijności oraz siły przyjęcia przez nich maniery świadczącej o chęci reprezentowania całości. Oto w obecności prezydenta RP Episkopat Polski przyjął akt uznający Jezusa Chrystusa za Króla Polski „w naszych szkołach i uczelniach, środkach społecznej komunikacji, w naszych urzędach, miejscach pracy, służby i odpoczynku, w naszych miastach i wioskach, w całym Narodzie i Państwie Polskim”. Gdyby rzecz miała istotnie przybrać taki wygląd jak została sformułowana, oznaczałoby to, że w tych wszystkich wymienionych miejscach nie ma już miejsca na świeckość, niejako z urzędu zastępowaną przez wolę Bożego Króla, tyle, że ze względu na brak jego bezpośredniego uczestnictwa musi być On reprezentowany przez wtajemniczonych Kapłanów. W tradycji miejsca Boga w świecie Zachodu, to zupełna rewolucja, ponieważ jego kamieniem założycielskim była właśnie żelazna zasada równowagi pomiędzy tymi dwiema przestrzeniami. Nasunęła mi się swoiście teologiczna wątpliwość co do tego, czy istotnie i z całą pewnością – skoro Chrystus zostaje wywyższony na pozycję Króla – może w ramach tego podejścia wciąż być równorzędnym elementem Trójcy Świętej będącej podstawowym kanonem chrześcijaństwa, nie zaś – wbrew teologii – kimś w Trójcy wywyższonym. Filozoficznie rzecz ujmując, musi – zgodnie z tysiącletnim przesłaniem kulturowym – znaleźć sobie jakiś rodzaj współistnienia z pozostałymi podmiotami trójczłonowego Panteonu i razem unikać zdominowania świeckości, jeśli ma się utrzymać założycielskie stwierdzenie, że cywilizacja zachodnia składa się z dwóch równoległych i od siebie oddzielonych przestrzeni – religijności z jednej i racjonalności z drugiej. W przytoczonym wyżej oświadczeniu, tej drugiej strefy jednak nie widać, rzuca się za to w oczy nadreprezentacja myślenia religijnego i milczące uznanie samej racjonalności za nieważną, czy wręcz nieistniejącą zarówno w myśleniu, jak i w życiu codziennym. To ta sama droga po której od tysiąca lat idzie świat islamu, który myśląca część Europy nie bez przyczyny uznała za swoje przeciwieństwo. Europejskie chrześcijaństwo czyni jednak co jakiś czas kroki świadczące o tym, że tęskni do pozycji religii we własnym kręgu kulturowym na podobieństwo islamu muzułmanów i gdzie może, tam myślenie pozareligijne stara się zepchnąć na margines. Rzecz w tym, że jeśli chrześcijaństwo ma nie odbiegać od istoty własnej tożsamości, to taki cel jest niemożliwy do osiągnięcia bez zmiany samej istoty zarówno Zachodu, jak i samego chrześcijaństwa, więc szkoda nań wysiłku. Jest bowiem dzieckiem dwojga zupełnie odmiennych rodziców: bliskowschodniego biblijnego judaizmu oraz do bólu racjonalnego starożytnego Rzymu z jego tradycją wielobóstwa i uznawania bogów za człekopodobnych, a ludzi za niemal im równym. Człowiek Zachodu nigdy nie pogodził się z azjatyckimprzekonaniem, że jest niczym wobec Boga. Przeciwnie, wszystkie jego dokonania mają dowodzić partnerstwa, a nie jednostronnej uległości.
Zgodnie z chrześcijańskim dogmatem, Bóg jest Osobą Trójjedyną istniejącą pod trzema różnymi postaciami, choć wciąż są one razem tą samą Osobą i tym samym Bytem. Wszystkie Trzy są rozumiane jako mające tę samą istotę, czyli naturę, tyle, że będąc jedną całością muszą mieć te natury odmienne. Tożsamość tej jedności nie ma więc charakteru jedności osobniczej (Trzy Osoby, a nie jedna, w przeciwieństwie do judaizmu czy islamu), wspólna jest tylko rzeczy materia, czyli przestrzeń duchowa, a to przestrzeń bardzo szeroka i wciąż poszerzana. Jeszcze w czasach rzymskich, na początku trzeciego stulecia, kiedy powstawała doktryna Trójcy Świętej, była formułowana w szczególny sposób. To „jeden Bóg istniejący w trzech Osobach i jednej substancji, Ojciec i Syn, i Duch Święty”. Wiara w Trójcę jest wyznawana przez kościoły katolickie i prawosławne oraz wszystkie główne wyznania wyrastające z reformacji – luteranizm, kalwinizm, anglikanizm, metodyzm czy prezbiterianizm. Dogmat o Trójcy Świętej jest tam powszechnie uznawany za „centralną prawdę wiary w teologii chrześcijańskiej”.
Rzecz komplikuje się jednak, kiedy zrozumiemy, że wedle tej samej doktryny, Bóg chrześcijański jest bezpośrednim odbiciem tożsamości zarówno biblijnego Jahwe jak i muzułmańskiego Allacha, jednak żaden z tych ostatnich nie pojawia się w postaci innej osoby, ani też w jakiejś formie zwielokrotnienia w postaci podobnej do Trójcy Świętej z jej osobową troistością, Ducha Świętego z tajemniczością jego tożsamości, Matki Bożej jako wzoru kobiecości, czy też Wszystkich Świętych jako przykładu możności wstąpienia człowieka na poziom bliski boskości. Więcej, ta wyłączność jedyności i wszechogarniającej osobowości Boga w świecie islamu i judaizmu jest tak silna, że przedstawianie jej w jakiejkolwiek innej postaci niż świętego napisu jest grzechem najcięższym z możliwych i praktycznie wyklucza z religijnej wspólnoty.
Inaczej niż ma to miejsce w religiach jednoznacznie monoteistycznych, w ramach chrześcijaństwa rzecz nie jest tak prosta i rozumiana sama przez się, ale wymaga skomplikowanych omówień teologicznych. Trzy osoby Trójcy – Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty – są odrębnymi bytami, które łączy to, że każda ma charakter boski przez fakt wspólnotowości z Bogiem. To bardzo skomplikowana konstrukcja myślowa, chociaż nietrudno rozumieć jej przyczyny. Społeczeństwo starożytnego Rzymu, w którym narodziło się chrześcijaństwo, otwarcie i bez kompleksów czciło przedtem wielu bogów, zarówno płci męskiej jak i żeńskiej (w judaizmie i islamie Bóg nie ma płci, tylko słowo jest męskiego rodzaju) i gdyby jednoznacznie przeszło na jedynobóstwo podobne do judaistycznego czy muzułmańskiego, wierni poczuliby się zubożeni. Starożytna wyobraźnia ludzi tworzących źródła Zachodu nie była zdolna do uznania świata za tak bardzo jednostajny i reprezentowany przez jeden, trudny do pojęcia abstrakcyjny Byt. Z tej przyczyny mamy w chrześcijaństwie nie tylko Boginię Kobietę – Matkę Bożą (w starożytności było wiele bóstw kobiecych), ale i ponad pięć tysięcy Wszystkich Świętych (wielkie religijne święta są z nimi głównie związane). Pierwszy przypadek jest doskonałą ilustracją problemu. Matka Boża z punktu widzenia samej tylko teologii nie jest i nigdy nie była Boginią, lecz zwykłą kobietą (w tradycji bliskowschodniej kobieta ma wartość tylko połowy mężczyzny), tyle, że nikt z chrześcijańskich wiernych nie bierze tego pod uwagę i poświęcone są jej czci największe święta. Warto zauważyć, że swoje święto ma nie tylko Syn Boży (Boże Narodzenie i Wielkanocny Dzień Zmartwychwstania), ale ma też i Maria, jego matka (na oficjalnej rocznej liście figuruje ich dziesięć), ma nawet Duch Święty w postaci Święta Zesłania Ducha Świętego (Zielone Świątki), natomiast Bóg Ojciec, jako taki, nie ma ich wcale. Ktoś powie – to krzywdzące i niemożliwe, żeby sam Stwórca nie miał swojego święta. My powiemy inaczej – to zastanawiające, a wyjaśnienie okazuje się zawiłe. Oto odpowiedni fragment katechizmu: „Osoby Boskie rzeczywiście różnią się między sobą. Ojciec nie jest tym samym, kim jest Syn, Syn tym samym, kim Ojciec, ani Duch Święty tym samym, kim Ojciec czy Syn. Różnią się między sobą relacjami pochodzenia: Ojciec jest Tym, który rodzi; Syn Tym, który jest rodzony; Duch Święty Tym, który pochodzi. Jedność Boska jest trynitarna. Kto oddaje chwałę Ojcu, czyni to przez Syna w Duchu Świętym; kto idzie za Chrystusem, czyni to, ponieważ Ojciec go pociąga, a Duch porusza”. To również przyznanie, że pozycja Boga Ojca jest faktycznie inna niż reszty, nie przysługuje Mu osobne święto i wierny może mieć nawet wrażenie mniejszej jego roli w jego życiu osobistym niż ma to miejsce w przypadku Jezusa, Matki Bożej a nawet poszczególnych świętych. Można domyślić się argumentacji: skoro sam Bóg jest wszystkim – początkiem i końcem jednocześnie – to żadne święta ku jego czci tego nie Mu oddadzą. Tyle, że w odczuciu zwykłych ludzi, Najwyższy Ojciec oddaje po prostu pole nie tylko Synowi, ale i pośrednikowi w osobie Ducha Świętego. Znamienne, że Matki Bożej nie ma w tym rozumowaniu wcale.
Ktoś powie, że łączenie zwycięstwa Donalda Trumpa z problematyką religii jest nadużyciem zatrącającym o antysemityzm, tym bardziej, że jego najbliższym doradcą jest własny zięć, dla którego poślubienia, Ivanka, córka elekta z pełną pompą przeszła na judaizm. To jednak o tyle niesłuszne rozumienie problemu, że nie tylko uniemożliwia chłodną analizę fenomenu, ale też nie pozwala na zastanowienie się nad jego istotą i przyczynami niespodziewanego zwycięstwa wyborczego nowego prezydenta. Powstaje przy tym inne pytanie: z jakiego to powodu amerykański establishment na wieść o zwycięstwie Trumpa zareagował furią, skoro koligacje męża jego córki powinny działać uspokajająco. Emocje nie ułatwiają analizy ważnych w tym kontekście pojęć – islamizmu i antyislamizmu, semityzmu i antysemityzmu. Poza tym, rodzi się dodatkowe pytanie, które w tych okolicznościach ma charakter zarówno kulturowy jak i polityczny: z jakiej to mianowicie przyczyny do konwersji religijnej Trumpówny w ogóle doszło, skoro wiadomo, że nie była przedtem osobą religijną. Wychodząc za Szweda czy Duńczyka, wcale nie musiałaby przechodzić na protestantyzm, a poślubiając Rosjanina przyjmować prawosławia. W przypadku wcześniej wspomnianych wyznań – islamu i judaizmu – rzecz natomiast okazuje się krokiem absolutnie niezbędnym, aby związek został uznany za ważny. Nawet biorąc za męża Chińczyka, czy Japończyka, Ivanka nie musiałaby się poddać operacji skośności oczu, czy przebarwienia koloru skóry. Okazuje się jednak, że pośród różnych narodów inaczej definiuje się istotę kulturowej tożsamości, a w przestrzeni islamu oraz judaizmu, to nie intelekt i samodzielne myślenie, ale formalna religijność ma znaczenie kluczowe, nie będąc przy tym obojętnymi dla samego otoczenia. Jakie to wszystko może mieć konsekwencje wobec zmiany warty w Białym Domu? A może w tym małżeństwie Trumpówny nie szło tylko o pieniądze, skoro wiadomo, że oboje są nieprzyzwoicie bogaci?
Kwestia judaizmu i jego relacji z cywilizacją zachodnią pojawiła się po raz pierwszy dwa tysiące lat temu, jeszcze w czasach rzymskich, kiedy to okazało się że jedyną kulturą basenu Morza Śródziemnego, która trwale opiera się zarówno romanizacji jak i hellenizacji (czyli w konsekwencji – europeizacji) jest właśnie judaizm oraz jego wyznawcy. Wszyscy inni, w procesie asymilacji przekształcili się na koniec w chrześcijańskich Rzymian, ustanawiając tą drogą początki cywilizacji łacińskiej, a potem – źródło współczesnego Zachodu. W tysiąc lat później, rzecz powtórzyła się w doświadczeniu Europy z islamem. Wtedy miało to już jednak inny wydźwięk. Konflikt Europejczyków z judaizmem wynikał ze szczególnej postawy tego ostatniego, który w swoją kulturę ma wmontowane dwa przeciwstawne elementy: pozorną łatwość asymilacji złączoną z utrwalonym przekonaniem o własnej wyjątkowości. Te dwie, wzajemnie sprzeczne siły – skłonność do wtapiania się w otoczenie, ale i trwałe podtrzymywanie odrębności przez pielęgnację poczucia ekskluzywności, legły u podstaw zarówno antysemityzmu, jak i traktowania judaizmu – z punktu widzenia ludzi Zachodu – jako systemu o skrywanej wobec niego wrogości. Islam inaczej, ma niezwykle silne poczucie własnej eksluzywności, będąc jednak zupełnie pozbawionym dążenia do asymilacji, więc i jego wrogość wobec Zachodu ma charakter otwarty, doktrynalny i niejako wrodzony. Dzisiejszy konflikt świata zachodniego z islamem z tej własnie przyczyny jest przede wszystkim kwintesencją tej wrogości i przybiera rozmiary globalne. Ze względu na liczebność (półtora miliarda) wyznawców, inaczej niż ma to miejsce z judaizmem (zaledwie kilkanaście milionów), niesposób jest islam rozbroić przez asymilację, natomiast pogłębiająca się izolacja pobudza wrogość jego wyznawców do każdej inności i to do tak monstrualnych rozmiarów, że czyni ich wojowniczymi w stosunku do każdej odmienności. Judaizm z kolei, asymilacji poddaje się z pozoru łatwo, tyle, że powierzchownie, nie ulegając przy tym rozbrojeniu i wciąż tkwiąc w asymilowanej tkance. Tak więc, dwie kultury semickie – judaizm oraz islam, chociaż doktrynalnie bardzo sobie bliskie, w przestrzeni polityki przybrały zupełnie inne oblicze i poddały się odmiennym procesom: judaizm – eksluzywny z natury i stosunkowo mało liczny – usiłuje sam stanąć na czele procesu globalizacji, islam przeciwnie, pragnie się jej przeciwstawić całą siłą półtora miliarda wyznawców. W konsekwencji, świat odpowiedział inaczej na obydwa zagrożenia. Islam zostaje sukcesywnie izolowany i uznany za wroga numer jeden, judaizm natomiast – jak wskazują na to wyniki wyborów amerykańskich – zaczyna być spychany z wierzchołka wpływów i zastępowany przez siły lokalne, post-europejskie, mniej eksponowane i zamożne, ale za to bardziej „amerykańskie” i przygniatające liczebnie. W innym wypadku w obliczu hucznego przejścia Ivanki Trump na wyznanie męża, furia elit wschodniego wybrzeża byłaby niezrozumiała. Przecież, skoro nadal rządzą swoi, to nie ma się czym denerwować!
Trend, który się właśnie ujawnia wydaje się silny i nie do zatrzymania, chociażby z tej przyczyny, że globalizacja ze swej istoty zakłada powszechność i do pewnego stopnia – jednakowość, a nie eksluzywność w jakiejkolwiek postaci. W konsekwencji, wewnętrznie sprzeczna i hałaśliwa propaganda zarzucająca amerykańskiemu procesowi wyborczemu niedemokratyczność w chwili, gdy zmierza do niewygodnego dla dotychczasowych elit rezultatu z pewnością ulegnie stopniowemu wygaszeniu. Judaizm ostatecznie roztopi się w globalnym świecie, a wpływy islamu ulegną skurczeniu aż do granicy niefektywności. Wszystko to ma źródło w pogłębiającym się procesie odchodzenia od elitarności polityki na rzecz jej powszechności. Przeciwnicy nazywają to populizmem, zapominając, że takie własnie a nie inne i „od-ludowe”, a nie elitarne, jest prawdziwe pochodzenie słowa demokracja. Populizm przecież, jeśli przetłumaczy się go na polski odpowiednik, to „ludowość”. Co jest złego w populizmie, skoro jest bliski istocie pojęcia demokracja? Przecież demos, to lud, a kratos, władza. Stara grecka idea była zawsze daleka od elitarności i ustanawiania systemów, w których – jak ma to miejsce do dzisiaj – polityka jest sposobem rządzenia ludem-demosem przez wyalienowane elity z zasady nie dopuszczające konkurencji i czerpiące korzyści dla samych siebie. Kiedy taka wizja pojawia się nawet na dalekim horyzoncie podnoszą się oto głosy, że to właśnie ów populizm rzekomo zagraża samej istocie demokracji. Wrażenie może być nawet pogłębiane tym, że nowe elity, poszerzające przestrzeń działania dotychczasowych, pochodzą z reguły z niższych, całkiem nieelitarnych stref społecznych, są gorzej wykształcone i sprawiają wrażenie nieprzygotowanych do rządzenia. Zapomina się o tym, że taka jest odwieczna cecha każdej rewolty i każda nowa elita pojawiała się w jakimś sensie znikąd, ucząc się dopiero być elitą w rezultacie własnych błędów. To naturalna kolej rzeczy powtarzana przez całą historię ludzkości. Problem w tym, że wraz z pogłębianiem się procesu globalizacji zmniejszać się też będzie owa „elitarność elit”, a w następstwie umasowienia edukacji zanikać będzie też i sama istota pojęcia. Wtedy, problemy etniczne staną się drugorzędne, prowadząc przy tym do zaniku wielu narodowych kultur. Ze względu na niewielką liczebność, judaizm jest bardziej zagrożony globalnym wchłonięciem niż islam, trudno więc nawet dziwić się okazywanej przezeń nerowowości.
Nasuwa się oto pytanie, jakie wspomniane wyżej procesy przebiegające na naszych oczach mogą mieć znaczenie dla przyszłości Zachodu, a w dalszej perspektywie także i dla reszty świata? Najpierw, co widać już dzisiaj, ujawni się zapewne tendencja do powszechnej dezaprobaty dla nieograniczonego bogacenia się. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak głęboko zmieniła się pod tym względem struktura amerykańskiego społeczeństwa. Jak twierdzą znawcy problemu, miały na nią wpływ trzy wielkie przestrzenie oraz cztery punkty widzenia w ocenianiu stopnia ich efektywności dla osiągania grupowych korzyści. Przestrzenie, to – społeczna, ekonomiczna i środowiskowa. Oceny efektywności w stosunku do oczekiwań kształtują się rozmaicie: jako znośne (ang. bearable), słuszne i sprawiedliwe (equitable), wzajemnie zrównoważone (sustainable) oraz oddające realne warunki otoczenia (viable). Wtedy, nawet pomimo wielu tarć, społeczny bunt się nie pojawia i system trwa nadal bez głębszych przemian. Gorzej, gdy tej równowagi brakuje chociażby z powodu nadereprezentacji jednych ponad drugimi.
Omawiane elementy równowagi, to model czysto teoretyczny. Z punktu widzenia ludzi żyjących tu i teraz, najważniejsza jest istniejąca struktura społeczna w przestrzeni zamożności poszczególnych grup oraz uświadomienie sobie własnego w niej miejsca. Jeszcze pół wieku temu system amerykański był z tego punktu widzenia uznawany za wzorcowy, ponieważ dominowała w nim liczna klasa średnia, a zarówno górny wierzchołek bogactwa, jak i najniższy poziom zamożności nie odbiegały daleko od przeciętności centrum. Dla społecznego poczucia sprawiedliwości ważniejsze jednak było to, że poszczególne warstwy zamożności łączyły się w całość względnie gładko, stając się podstawą do słynnego mitu dowodzącego, że w Ameryce nawet pucybut ma szanse zostać milionerem. Ten mit się wyczerpał, nie działa już na wyobraźnię mieszkańców, a powiększające się nierówności społeczne budzą coraz większe emocje czyniąc ją zupełnie innym krajem, niż ta sprzed półwiecza. Dzisiaj, dane statystyczne mówią, że najbogatsi bogacą się jak dawniej, natomiast dawna klasa średnia biednieje.
Mało kto się zastanawia nad przyczynami tego zjawiska. Wydaje się, że najważniejsze są dwie z nich, które występują równolegle i oddziałują na siebie nawzajem. Pierwsza jest obiektywna i wynika z biegu wydarzeń. To globalizacja. Po raz pierwszy w historii amerykański pracownik styka się ze skuteczną konkurencją mieszkańców innych kontynentów oferujących te same dobra w znacznie niższej cenie. Druga ma jednak charakter wewnętrzny i jest dla klasy średniej najbardziej irytująca. Pół wieku temu najbogatsi, to niewielki odsetek całej struktury ludności. Dzisiejsze dane natomiast powiadają, że najzamożniejsze kilka procent Amerykanów ma pod kontrolą połowę (!) narodowego bogactwa. Więcej, dysproporcje szybko się powiększają: bogaci stają się coraz bogatsi, średni sukcesywnie biednieją. Dawna, zrównoważona struktura pokazana na rysunku jako rodzaj prostokąta (A) zmienia się w trójkąt biedy i bogactwa (B), którego kształt coraz bardziej odbiega od dawnego równościowego wzorca. Świadomość tego, że źródło amerykańskiej dumy wobec reszty świata stopniowo zanika z całą pewnością powoduje pojawienie się efektu depresyjnego.
Wyborczym hasłem Donalda Trumpa była obietnica przywrócenia Ameryce jej dawnej wielkości w przestrzeni odczucia zwykłego Amerykanina, że oto on sam również ma prawo poczuwać się do rodzaju wyższości nad innymi narodami. Dzisiaj, to wrażenie się zachwiało i jest w zaniku, stając się raczej powodem do buntu. Gdzie może to doprowadzić wciąż przecież napotężniejsze społeczeństwo świata? Dodatkowym elementem wzbudzającym konflikty jest kwestia, która dotąd była w USA swoistym tabu, czyli sprawa proporcji narodowościowych w instytucjach stanowych i federalnych. Jeszcze niedawno kraj szczycił się swoją pod tym względem tolerancją ze względu na fakt, że Stany Zjednoczone są państwem stosunkowo nowym i stworzonym przez imigrantów. Wszyscy, z wyjątkiem tubylczych Indian, mają jakieś zewnętrzne pochodzenie. Jednak najlepszy pod tym względem okres kraju nadający mu tożsamość związany był z rolą ludności anglojęzycznej znanej jako WASP – White Anglo-Saxon Protestants. To oni, niejako „od zawsze” mieli najwyższy prestiż obywatelski. WASP-em był George Washington, Thomas Jefferson, Benjamin Franklin, czy James Madison i wszyscy inni, którzy podpisali Deklarację Niepodległości i z tej przyczyny przeszli do historii jako Ojcowie Założyciele. Tymczasem, opublikowany w 2012 roku przez waszyngtoński instutut Pew Forum on Religion and Public Life raport poinformował, że protestanci nie są już większością społeczeństwa amerykańskiego, stanowiąc tylko 48 procent całości, podczas gdy pięć lat wcześniej było ich jeszcze 53 procent. Jednocześnie, w związku z dziurawą jak sito granicą z Meksykiem, w południowo-zachodnich Stanach język hiszpański dominuje tam w mowie codziennej nad angielszczyzną. Do tego, potomkowie niegdysiejszych białych kolonizatorów, którzy nie awansowali do wyższych warstw społecznych i pozostali pracownikami przemysłów tradycyjnych – hutniczego czy wydobywczego, wobec masowego przechodzenia kraju na nowe technologie zostali najbardziej dotknięci bezrobociem i ubóstwem. Inaczej mówiąc, dawniej dominujący biali anglosascy protestanci sukcesywnie stają się gośćmi we własnym kraju, niekiedy nie mogąc nawet porozumieć się w swoim języku z sąsiadami.
Oliwy do ognia nowej fali nacjonalizmu dolewa sprawa ogromnego awansu Amerykanów pochodzących z żydowskich środowisk wschodniej Europy, emigrujących kiedyś z carskiej Rosji wskutek prześladowań i urzędowego antysemityzmu. Ich szczególne cechy kulturowe spowodowały, że stali się najbardziej wpływową i majętną grupą obywateli amerykańskich. Pertti Salolainen, wice-przewodniczący Komitetu do spraw Polityki Zagranicznej parlamentu Finlandii, zauważył niedawno w wywiadzie dla lokalnej telewizji, że amerykańscy Żydzi w większości kontrolują media i posiadają moc wpływania na postawę rządu amerykańskiego. To klasyczna nadreprezentacja. „USA ma trudności z zajęciem neutralnego stanowiska – dowodził Salolainen – w sprawie izraelsko-palestyńskiej, ponieważ Stany posiadają dużą populację Żydów, która ma znaczącą kontrolę nad finansami i mediami. Dlatego też USA ze względu na swoje wewnętrzne polityczne powody obawia się dostatecznego zaangażowania. I to jest przykra prawda na temat polityki w USA”. Rzecz znów sprowadza się do nadreprezentacji. Jak obliczyli naukowcy z uniwersytetu University of Miami i University of Connecticut, w Stanach Zjednoczonych na 323 miliony mieszkańców żyje tylko nieco ponad 6 mln osób wyznania mojżeszowego. Natomias World Jewish Population Report podaje liczbę o ponad milion mniejszą – zaledwie 5,3 mln osób, czyli około półtora procent wszystkich mieszkańców. Jak podkreślił znany polityk amerykański i niedoszły prezydent – Pat Buchanan, lobby żydowskie ma zbyt wielkie wpływy w Białym Domu i na Kapitolu i od lat narastają problemy i napięcia związane z jego nadreprezentacją. Rudolf Scharping, były minister obrony Niemiec zarzuca Amerykanom, że prowadzą na Bliskim Wschodzie jednostronną politykę mającą na względzie tylko interesy Izraela, a nie liczącą się z opinią innych. To doskonała pożywka dla muzułmańskich ekstremistów. Tym bardziej więc zwraca uwagę stwierdzenie F. Fukuyamy (Historia ładu politycznego, t. I, 2011, s. 456), że oto „demokracja nie może się pojawić przy braku silnej klasy średniej, to znaczy grupy ludzi posiadających pewien majątek i nienależących ani do elit, ani do wiejskiej biedoty”. Dzisiejsza Ameryka zmierza w tym względzie dokładnie w kierunku przeciwnym, co sprawia, że konflikt wydaje się wręcz nieunikniony.
Na problem zwracają również uwagę nowe badania i publikacje. Z prac takich autorów jak Alan Dershowitz, Arthur Hertzberg czy J.J. Goldberg, wyłania się bardzo kontrowersyjny obraz roli żydowskiej społeczności w Ameryce. Chociaż stanowi liczebnie mniej niż 2 proc. amerykańskiej populacji, to jej odsetek wśród pracowników najlepszych wyższych uczelni i firm prawniczych wynosi 20 procent. Na liście 400 najbogatszych Amerykanów magazynu „Forbes” jedna czwarta, to osoby żydowskiego pochodzenia. Co trzeci miliarder w USA jest również Żydem. Na liście 200 najbardziej wpływowych intelektualistów amerykańskich połowa jest Żydami po obojgu rodzicach, a trzy czwarte co najmniej po jednym. Stanowią też 35 procent obywateli USA, którzy otrzymali Nagrodę Nobla. Mają także spore wpływy w polityce – 10 proc. senatorów i 7 proc. Kongresmenów, to osoby nie kryjące żydowskiego pochodzenia. To klasyczny przypadek nadreprezentacji, niechybnie prowadzącej do otwartego konfliktu. Ta sama kwestia dotyczy środków masowego przekazu, a niedawny atak prezydenta-elekta na medialnych prezenterów w czasie zgromadzenia najbardziej wpływowych dziennikarzy potwierdza przypuszczenie, że sprawa może stać się polem zaciętej wewnątrzamerykańskiej konfrontacji, która skutecznie odwróci uwagę mieszkańców od kwestii międzynarodowych. Można bez ryzyka błędu przyjąć, że w uświadomieniu sobie tego zjawiska przez miliony ubożejących Amerykanów, którzy – inaczej niż głosi Konstytucja – stopniowo przestają być gospodarzami we własnym kraju i dostrzegają rosnące bogactwo znajdujące się całkowicie poza ich własnym zasięgiem, leżeć może przyczyna obecnych, ale i przyszłych politycznych perturbacji wynikających z zanikania zainteresowania Ameryki resztą świata na rzecz spraw wewnętrznych. A to oznacza również perturbacje globalne. Wydaje się więc, że w świetle głębokiej nierównowagi etnicznej istniejącej w Stanach Zjednoczonych Ameryki Pólnocnej nie da się uniknąć wewnętrznych perturbacji oraz ich międzynarodowych następstw.
Bardzo interesujące.
Ciekawe jak teorię nad reprezentatywności przełożyć na zachowania wyborców w Polsce