Rzadko się zdarza, by różnica zdań pomiędzy ludźmi nauki osiągnęła rangę wydarzenia na międzynarodową skalę. Tak się jednak stało, gdy przed trzydziestu laty Francis Fukuyama roznamiętnił ich twierdzeniem, że oto zakończył się pewien etap historii ludzkości i wchodzi ona w nową erę. Poprzednia miała polegać na jednostronnej walce wszystkich ze wszystkimi, zorganizowanych w dwóch blokach – komunistycznego Wschodu i kapitalistycznego Zachodu. Nowy etap miałby stać się początkiem końca nieustających konfliktów i przynieść nie tylko nowe wartości, lecz ich ujednolicenie i pokojowy koniec sporów. Po z górą trzydziestu latach od tego wydarzenia autor Końca historii udzielił wywiadu hiszpańskiemu El Pais („Naszym światem rządzi poczucie zranionej godności”), którego tłumaczenie zamieszczono w dodatku „Nasza Europa” z 4 maja tego roku. Trudno jednak w nim dostrzec jego niegdysiejszy radykalizm, ale też i uderza brak pomysłu na zastąpienia go czymś nowym, nawet nie tak bardzo radykalnym. Fukuyama pojawił się trzydzieści lat temu na szczytach dyskusji o przyszłości jako gwiazda pierwszej wielkości, zwracając na siebie uwagę wspomnianym esejem o „końcu historii”, który przetłumaczono na wiele języków. Opracowanie stało się początkiem ożywionej dyskusji o przyszłości globu podkręconej do zenitu repliką Samuela Huntingtona w jego książce „Zderzenie cywilizacji”. Fukyuyama był zdania, że koniec zimnej wojny, to również i koniec globalnych konfliktów. Huntington odwrotnie, przepowiadał całkiem przeciwny kierunek ewolucji świata oraz narastanie kulturowej walki, a także wzajemnej konkurencji w ramach zasady „kto kogo” w miejsce oczekiwania jednostronnego zwycięstwa Zachodu. Sądząc po późniejszych wypowiedziach, wiele wskazuje na to, że to Fukuyama się ugiął i uznał argumenty starszego kolegi. Huntington zmarł w 2008 roku w glorii zwycięstwa tezy o nadchodzącym zderzeniu wielkich kultur. Stało się to obowiązującym świat akademickim paradygmatem. Dzisiaj, nim być przestało, lecz nieco w sposób intymny i nie zwracający uwagi. Nie zostało jednak zastąpione niczym innym. Słuszne skądinąd spostrzeżenia musiały ustąpić przed coraz większą liczbą wątpliwości i wciąż nie wiadomo, kto w tej debacie miał rację. Może więc przyszłość jawi się jeszcze inaczej i cywilizacyjne zderzenie prowadzi jednak do zapowiadanego finału w postaci „końca historii”, tyle, że nie w krótkiej, lecz w wydłużonej perspektywie? Przełomem będzie konkretne wydarzenie, ale może nim stać się całe stulecie przemian.
Czas ma cechę nieustawania. Wydarzenia dzieją się wciąż, niezależnie od wszystkiego i nawet dowiedzione fakty przestają z jego biegiem mieć znaczenie stając się przeszłością jako zastygła historia. Trzydzieści lat minęło od czasu, gdy nastąpiło „odkrycie”, że to nie ludzie – nawet najwięksi politycy – decydują o tym co dzieje się wokół nas, lecz to skutek mechanizmu, który kształtuje otoczenie poza naszą wolą i oczekiwaniami. Tak powstające przemiany przemieniają obraz świata niezależnie od poglądów i oczekiwań mieszkańców i najbardziej nawet prominentnyh polityków. Widać to po współczesnych oznakach – jak się wydaje – nieuniknionego starcia Stanów Zjednoczonych z Iranem ajatollachów. Nie tylko jednak nie wiemy czy naprawdę nastąpi, ale nie mamy też wiedzy o tym, czy strony konfliktu pragną go naprawdę. Wydarzenia mają własny mechanizm powstawania i rodzaj siły ciężkości, który potrafimy rozpoznać dopiero wtedy, gdy się wydarzają.
Trzydzieści lat temu Fukuyama wywołał sensację ogłoszeniem tezy, że oto po upadku i zniknięciu z mapy Związku Radzieckiego, ludzkość wchodzi w nową erę a w przestrzeni natężenia konfliktów i kulturowych odmienności świat już nigdy nie będzie taki sam. Sprzeczności będą łagodnieć, a on sam ma przemienić się w przybytek pokoju. Na tym polegać miałby postępujący „koniec historii”. Fukuyama jest też autorem wspomnianego eseju z końca ery komunizmu (Koniec historii; polskie tłum. 1991), który stał się punktem wyjścia dla dyskutowanej szeroko jego książki The End of History and the Last Man. Formułuje tam tezę, iż dawne procesy historyczne są nieaktualne, szczególnie wraz z upadkiem komunizmu oraz uznaniem liberalnej demokracji za wzorzec dla świata. Postrzegał cała sprawę jako trwałą podstawę dla nowego społecznego porządku. Liberalna demokracja i gospodarka rynkowa miałyby reprezentować najdoskonalszy z możliwych systemów funkcjonowania współczesnego społeczeństwa. Zgodnie z tą argumentacją demokracja, to zbiór politycznych instytucji uformowanych dla obrony uniwersalnych praw człowieka. W eseju zatytułowanym Ostatni człowiek Fukuyama próbował odpowiedzieć na inne ważne pytania. Czy istnienie demokracji zależy od trwałości poczucia wyższości jednych obywateli ponad innymi? Czy w połączeniu z obawą aby nie stać się „gorszym rodzajem człowieka” – nie stanie się to pokusą do wywołania nowych konfliktów, które cofną świat do poziomu barbarzyństwa? Zaprzecza tej możliwości w innej pracy – Zaufanie: kapitał społeczny a droga do dobrobytu. Rozwija za to jeszcze inną myśl – o decydującym wpływie zjawisk kulturowych na sukcesy polityczne i gospodarcze społeczeństw. Skoro tak, a poziom kultury ludzi stale rośnie, ten kierunek rozwoju będzie z pewnością triumfował, tyle, że nie będzie miało to wiele wspólnego ze skutecznością działań politycznych. Te, nie będą już decydujące.
Nasuwają się dwa spostrzeżenia. Po pierwsze, rozważania Fukuyamy i Huntingtona sprzed ćwierćwiecza były rodzajem „nagłego odkrycia”, że oto w sposób widoczny każdy kolejny przełom w historii ludzkości następuje szybciej od poprzedniego a walka komunizmu z kapitallizmem jest czymś przemijającym i nietrwałym. Tyle, że patrząc na to z dzisiejszej perspektywy nie sposób nie zauważyć, że sama ewolucja kulturowa gatunku homo sapiens, to proces powolny, dziejący się przez tysiąclecia, który – aczkolwiek stale przyspiesza – to nie daje możliwości politykom rozpoznania istoty przemian. Zawsze zostają wydarzeniami zaskoczeni. „Nagłe odkrycia” nie mają żadnego znaczenia, bo są skutkiem wydarzeń przeszłych a przyszłość i tak się z nimi nie liczy. Jeśli czegoś możemy być pewni, to tylko tego, że nasze przewidywania co do jej kształtu się nie spełnią. Jak zresztą pogodzić jedno z drugim – zmiany długookresowe i nagłe rewolucje?
Z wcześniejszych rozważań wiemy, że żaden system cywilizacyjny nie jest na tyle klarowny, żeby nie mógł być dotknięty wzorcami z innych, z nim sąsiadujących. Zachód nie jest wyjątkiem. Od czasów łacińskich styka się z innymi kulturami podlegając rozmaitym wpływom. Nieodległe od Europy Bizancjum miało przez wiele stuleci znaczną nad nim przewagę i to pod każdym względem do czasu, gdy okazało się, że jego „rzymskość” w grecko-bizantyńskiej postaci przestaje być konkurencją wobec wzorców czysto zachodnich i powadzi raczej do stagnacji i trwałej dekadencji. Z kolei, Rosja została w modelu Huntingtona w mechaniczny sposób – ze względu na dominujące tam prawosławie – potraktowana jako światowe centrum bizantynizmu. Dzisiaj wiemy, że nie tylko nie jest to prawdą, to przybiera kształt czegoś gasnącego i odległego od antycznej tradycji, jawiąc się raczej jako odprysk azjatyckiej turańszczyzny niż dziedzictwo śródziemnomorskiego prawosławia i perspektywa globalnego sukcesu. Z kolei islam, głęboko odcięty od reszty świata nie zawładnął umysłami Europejczyków na tyle, by stać się prawdziwą konkurencją wobec innych wielkich kultur regionu. Jak wspominaliśmy, jedyną formacją azjatycką, która wykazała trwały wpływ na cywilizację Zachodu, wchodząc przy tym na ścieżkę asymilacji, okazał się judaizm. Jego historia, to jednak przykład zupełnie nietypowego wtapiania się bliskowschodniego modelu człowieka w łaciński ze swej natury system zachodni. Judaizm ma przy tym cechę szczególną w postaci zdolności do markowania podobieństwa, by przetrwać w dowolnym otoczeniu i ujawnić się jako coś odrębnego dopiero w momencie, gdy staje się to opłacalne.
Co czeka świat jeśli jednak nie nastąpi ani „koniec historii”, ani też nie nadejdzie „zderzenie cywilizacji”? Co wkroczy w jego miejsce? Czy jest jakieś trzecie i odmienne rozwiązanie? Odpowiedź prowadzi do przysłowiowego podsuwania diabłu alternatywy w postaci „świeczki albo ogarka”. Z jednej strony, najzupełniej logiczne i wyraźne wydaje się dążenie świata do globalizacji, czyli przekształcenia go we w miarę jednolity twór oparty na wspólnych wzorach, ale liczba konfliktów i lokalnych sprzeczności wydaje się rosnąć, nie maleć. Wielkie powieści futurologiczne postrzegają jednak uparcie świat przyszłości jako podmiot prawdziwie globalny a nie składający się z odmiennych tworów regionalnych. Czy to możliwe, by tak dobrze dziś widoczne różnice uległy radykalnemu zanikowi? Wymaga to przecież nie tylko czasu, ale i głębokich przemian świadomości, a także znacznego wzrostu poziomu wykształcenia mieszkańców i nawet zapomnienia o swojej dawniejszej przeszłości. Ludzie różnych tradycji, ras i kolorów skóry, by uznać się wzajemnie za jednakowych, muszą do takiego wniosku dojść intelektualnie i samodzielnie, nie zaś hasłowo, ani też w wyniku okoliczności politycznych. Trzeba też do tego głębszej wiedzy o świecie i o sobie samych, a także społecznej determinacji w oczekiwaniu na tego rodzaju przyszłość. Nikogo już nie dziwi, że Japończycy uznawani jeszcze sto lat temu za społeczeństwo głęboko odmienne od Zachodu, stają się coraz bardziej jego częścią. Nikt nie podważa przynależności ich kraju do najwyżej rozwiniętego świata. Czy przydarzyć się to również może Chinom, skoro na najlepszej drodze do takiej pozycji są półtoramiliardowe Indie? To dowód na to, że gobalizacja czyni postępy i jest czymś niezależnym od woli i poglądów mieszkańców oraz ich przywódców. A może skrywane wcześniej konflikty stają się tylko coraz bardziej jawne i dopiero teraz umożliwiają systemową konwergencję odmmienności?
Przed odkryciem możliwości pojawienia się koncepcji „końca historii” wydawało się, że świat jest wyraźnie i to trwale podzielony – na „Pierwszy”, najbardziej rozwinięty, „Drugi”, starający się go dognać oraz „Świat Trzeci” pozostający daleko z tyłu. Autor „końca historii” pragnął widzieć go inaczej – jako dążenie do globalnej i pełnej jednolitości. Huntington przeciwnie, podkreślał głębokie zróżnicowanie, mające wymiar trwałych odmienności kulturowych, a nie tylko dających się porachować procesów gospodarczych.
Współcześni politycy i politolodzy koncentrują się na wydarzeniach o krótkim horyzoncie czasowym. To było przyczyną, że „odkrycia” Fukuyamy i Huntingtona tak zbulwersowały świat naukowy i zdumiały szeroką publiczność, chociaż wcześniej znane już były opracowania pozwalające widzieć procesy rozwojowe dokładniej i w znacznie głębszej oraz dłuższej perspektywie. To rezultaty wcześniejszych prac które omawialiśmy we wcześniejszych komentarzach (Fernand Braudel, 1902-1985 i Feliks Koneczny,1862-1949). Dlaczego dzisiaj trzeba je odkrywać na nowo czując się przy tym bezradnym wobec ewentualnych wydarzeń przyszłości? Problem zapewne w tym, że analizy obu autorów, chociaż trafne i głębokie, okazały się – z punktu widzenia społecznego zapotrzebowania – przedwczesne. Kto zamierzał koncentrować uwagę na ocenach długotrwałych procesów historycznych w obliczu gwałtowności światowych wojen i zagłady całych narodowości? Ich echem była przy tym nie tyle globalizacja, ile podział świata na wielkie i wrogie sobie obozy polityczne i wojskowe. Przez powojenne półwiecze wydawało się, że ich nieprzyjazne zwarcie będzie trwale decydowało o losach ludzkości. Kiedy jednak Związek Sowiecki w ciągu jednej nocy 1991 roku przestał istnieć, wydawać się mogło, że oto nastąpił „koniec dziejów” w pozytywnym znaczeniu słowa i już nic złego zdarzyć się nie może. Okazało się, że jest przeciwnie a najciekawsze wydarzenia są wciąż przed nami.
Logika dziejów wskazuje na to, że świat, który został zarysowany przez Huntingtona był obarczony błędem uproszczenia. Uczony starał się uszeregować wielkie cywilizacje ludzi wedle podobnych kryteriów podporządkowując rozumowanie wiodącej tezie o nieuchronnym zderzaniu się odmienności. Dzieje świata nie stoją jednak w miejscu a wielkie kultury są wciąż dalekie od jednakowości przemian. Głęboko kiedyś odrębna Japonia jest dziś zdyscyplinowaną częścią zachodniej strefy cywilizacyjnej. Aby być w „nurcie przemian” trzeba zgodzić się na korekty postrzeganego obrazu świata i to niejako „w biegu” oraz w procesie ciągłej jego zmienności. Katolicko-protestancki Zachód w wyniku wydarzeń i wbrew argumentom samego Huntingtona został powiększony nie tylko o niektóre kraje prawosławne (Rumunia, Bułgaria, Grecja, Cypr), czy Izrael, ale również o kolonie dawnych europejskich mocarstw (Papua Nowa Gwinea, Surinam, Afryka Południowa), czy też najbardziej rozwinięte państwa Dalekiego Wschodu. Do tego rodzaju wspólnoty pretenduje Ameryka Łacińska, prozachodnie skłonności wykazują Indie oraz Tajlandia. Trudno je będzie bez głębszej analizy uznać za część tradycyjnej cywilizacji zachodniej, ale równie trudno pozostawić w ramach „zwykłej” przestrzeni państw Trzeciego Świata.
Cywilizacyjny obraz świata w 100 r. n.e. i w 2 tysiące lat później. Jaki będzie obraz świata za sto lat?
Procesy globalne mają to do siebie, że dzieją się niejako same, bez konieczności inicjatywy ze strony żadnego regionu. Uproszczeniem jest myślenie, że mamy na to jakikolwiek wpływ. To, co możemy w tej kwestii zrobić, to głównie starać się zrozumieć sam mechanizm przemian, by – choć nie posiadamy wpływu na ich przebieg – możemy się wtedy łatwiej do nich przystosować. Procesy, o których mówimy, to zresztą nie jakaś historyczna fanaberia Zachodu, lecz tysiącletni mechanizm przemian, niezależnie od tego, co o tym sądzą ich sami uczestnicy. Zamiast bezskutecznie próbować na nie wpływać, najpierw trzeba je zrozumieć. Spojrzenie na świat z dłuższej perspektywy pozwoli na poważną ocenę zjawiska.
Nasza wiedza o stosunkach międzynarodowych koncentruje się na aktualnych wydarzeniach. Sprawia, że staje się pomocna dla prowadzenia bieżącej polityki, ale nie umie przewidywać przyszłości. Tkwi w tym też pewna sprzeczność. To wszystko bowiem dzieje się jakoś samo i – wbrew mniemaniu wielu ludzi – bez ich sprawczej woli. Jeśli więc dobrze przemyślana teoria Fernanda Braudela mówiąca o tym, że rzeczywistość powstaje jako wielowiekowe następstwo przebrzmiałych z pozoru wydarzeń nie jest poważnie brana pod uwagę, prowadzi to wprost do błędu w ich ocenie, który może mieć niezamierzone konsekwencje. Jak można prowadzić jakąkolwiek sensowną – w relacji do rzeczywistości – politykę w sytuacji, gdy się niewiele się wie o przyczynach i okolicznościach jej powstawania?
„Okrycie” Huntingtona, doprowadziło do wniosku, że istotą rozwoju ludzkości wcale nie są podziały ideologiczne, lecz tkwiąca we wszystkich kulturach odmienność formuły tożsamości, niezależnej od bieżącej polityki krajowej czy światowej. Jego odkrycie było też rodzajem przetarcia oczu w obliczu błędnej oceny dokonujących się przemian. Miało to miejsce ponad ćwierć wieku temu i było równoległe z fukuyamowskim wnioskiem o „końcu historii” w postaci uznania za ostateczne osłabienie mechanizmów regionalnych i wtopienie ich w przemożną siłę globalności. Po upływie niemal trzech dziesiątków lat okazało się jednak, że wciąż mało wiemy o funkcjonowaniu świata w którym uczestniczymy. Problemów i konfliktów przybywa, a politycy są zmuszeni do działania na oślep. Czy dzisiejsze amerykańskie groźby wobec muzułmańskiego Iranu są wbudowane w mechanizm szerszej logiki, czy to tylko przypadkowe zdarzenie? Prawdę mówiąc o wydarzeniu, które dzieje się na naszych oczach i jest brzemienne w konsekwencje nie wiemy nic, chociaż może to kosztować świat wiele ofiar. Tyle, że to nic nowego. Jeszcze sto lat temu wydawało się, że pierwsza światowa wojna dopomoże w ukształtowaniu się nowego pokojowego świata. W ćwierćwiecze później wybuchła następna, równie światowa, powodowana takimi samymi nadziejami i podobnymi argumentami. Przyniosła tylko jeszcze większą hekatombę ofiar, ale nie doprowadziła do lepszego zrozumieniach dziejowych mechanizmów. Wydawało się, że już cały świat wie, że to konflikty puste, pociągające za sobą wielkie straty, lecz nie prowadzące do pozytywnych przemian. Nieuniknionym tego następstwem, jak się wydawało, będzie pokój i trwała stabilizacja. Tymczasem, Amerykanie znaleźli się na krawędzi regionalnej wojny z Iranem, islam pogłębia swą izolację, a Chiny stają się coraz groźniejszym przeciwnikiem Zachodu. Gdzie więc się podział ten trwały pokój i globalna stabilizacja? Rzecz nie w tym, że to się dzieje, ale w tym, że wciąż nie wiemy ku czemu zmierza i na ile jest w swej istocie groźne a na ile to tylko pozory?
Pomimo rozwoju nauki, o kształcie świata przyszłości wciąż nie mamy większego pojęcia, choć będą w nim żyły nasze dzieci i wnuki. Dobrze jednak, że przynajmniej to wiemy i nie liczymy na zdarzenia, które zdarzyć się nie mogą. Tyle, że to w żadnym stopniu nie rozjaśnia tej przyszłości. Nie wiemy nawet tego, czy czeka nas ona jako pogodna i lekka, czy też dramatycznie śmiertelna. Żyjemy ze świadomością jej nieuniknioności, ale nie wiemy o niej nic.
Podejście do kwestii przyszłości ludzkości zmieniło się diametralnie pod jednym względem. Dawniej, w czasach dwubiegunowego świata Moskwy i Waszyngtonu przyszłość jawiła się bez osłonek. Podział wydawał się trwały i conajmniej sekularny a obraz świata stabilny. Dzisiaj, media zdają się być przyszłością nie zainteresowane lub się jej wyraźnie boją. A może czują się bezradne? Jeśli tak, to może warto podjąć badania zarzucone na rzecz gonitwy za sensacjami dnia dzisiejszego?
Huntington zmarł w roku 2008 i nikt nie kontynuuje jego pracy. Fukuyama przygasł jakby miał niewiele do powiedzenia. O Braudelu nie mówi się nic, może dlatego, że był Francuzem, a o Konecznym z powodu jego polskości i nieskrawanego krytycyzmu wobec europejskich i amerykańskich postępów judaizmu. Zadziwiające, że Amerykanie grożą dziś regionalną wojną nie wyjaśniając nawet czy powodem tego jest możliwość wybuchu globalnego konfliktu wywołanego przez irański program atomowy, czy też działają tylko w imię interesów Izraela. Jeśli tak, to badania mechanizmów powstawania przyszłości nie są potrzebne, skoro teza przyświecająca ewentualnej wojnie jest gotowa i czysto polityczna. Tyle, że wracamy wtedy do przeszłości, bo przecież zgodnie z tego rodzaju mechanizmem wybuchły dwie wielkie światowe wojny przynosząc koszty i ofiary bez żadnego pożytku. Dzisiaj kandydatów do wojowania jest więcej. Nie może się ułożyć z resztą ludzkości świat islamu, groźne stają się Chiny, chociaż – z punktu widzenia ich izolacjonistycznej tradycji kulturowej – właściwie nie wiadomo jaki cel im przyświeca. Zrozpaczona bezradnością jest najwyraźniej Rosja. Co dobrego może z tego wyniknąć, jeśli nie potrafimy podjąć rzeczowej analizy zdarzeń? Ta, jeśli nawet nie wyjaśniłaby problemów i czyhających niebezpieczeństw, to przynajmniej ułatwiłaby ich przeczekanie…