ECHO CZASÓW SASKICH, CZYLI CZY POWSTANIE RZĄD KACZYŃSKI-PALIKOT-MILLER?

To, co wydarzyło się w Sejmie po wniosku premiera o wotum zaufania dowodzi, że rakiem anarchii i niemożności bycia alternatywą dla wyborców nie jest dotknięta cała klasa polityczna, lecz tylko jej część i to w postaci niemożności działania. Podobnie było w XVIII stuleciu za czasów saskich. To zjawisko zadziwiające i powodujące, że Polska staje się swoistym fenomenem trwałości rządów z tego powodu, że ustaliły się dość nietypowe przyczyny, dla których władza nie może przejść w ręce opozycji w procesie gładkich, demokratycznych przemian. Inna sprawa, że polityczna struktura jej parlamentu jest unikalna w skali światowej. Oto koalicja dwóch partii, rządzi krajem od siedmiu lat, mając tylko niewielką przewagę nad pozostałymi, ale te pozostałe są trwale niewybieralne w tym znaczeniu, że żadna nie ma perspektywy zdobycia liczby mandatów, dających jej zdolność do sprawowania władzy, ani nawet do wejścia w skład większościowej koalicji. Podstawa tej niewybieralności jest w przypadku każdej z nich na tyle inna i wzajemnie sprzeczna, że nie jest możliwa między nimi nawet i taktyczna koalicja w sytuacji, gdyby jakimś sposobem partie rządzące tę większość utraciły. Taki rodzaj anarchii, to jednak w porównaniu z epoką saską znaczny postęp w tym znaczeniu, że paraliżuje tylko część państwa, a nie jak w XVIII wieku – całość. Jest jednak faktem, że rak, chociaż częściowo opanowany, toczy elity sukcesywnie i nie wiadomo, w którym kierunku przepełznie. Sprawa musi dolegać wielu obserwatorom życia politycznego, skoro uwagi i komentarze do poprzedniego tekstu, związanego z bieżącymi wydarzeniami, pojawiły się zaraz po jego publikacji i zanim sytuacja doszła do punktu, w którym scenariusz czasów saskich mógłby się powtórzyć. Czytelnik, podpisujący się imieniem „Anatol”, zadał następujące pytanie: „Jak długo daje Pan krajowi będącemu recydywą czasów saskich, nieposiadającemu państwowotwórczych elit zdolnych wyartykułować narodowy interes i go bronić?” I dalej: „Życie polityczne zatruwa pasożytnicza priviligencja różnej maści. Koszt utrzymania klasy politycznej jest stanowczo za wysoki, zwłaszcza w tak biednym kraju, jak Polska”. Pytania są zasadnicze, sprawa ważna, ale też wbrew pozorom niewystarczająco prosta, by ją skwitować jednym zdaniem. Pan Anatol, a z nim znaczna część obywateli wykazuje zrozumiałą skłonność do myślenia kategoriami wyłącznej winy samych elit oraz tkwiących w ich układach polityków. Wyborcy mają równie zrozumiałą tendencję do myślenia odruchowego, opierającego się na krótkich doniesieniach medialnych, z reguły jednak budowanych w formie uproszczonych sensacji. Dzisiejszy dziennikarz znajduje się pod ciśnieniem konkurencji i ma tendencję do przekazu formułowania opinii, która nie prowadzi do głębszej refleksji. Dodatkowo, podsyca to sama zmienność i emocjonalność reakcji publiczności, a czasem nawet prowadzi do manipulowania opinią publiczną dla uzyskania efektu medialnego. Tymczasem, sprawa ma charakter ogólniejszy, bo przecież elity nie biorą się znikąd, lecz są takim samym produktem społecznym, jak przedsiębiorcy, księża, czy nauczyciele. Tymczasem, jak wielka porcja zła i prywaty siedzi w każdym z nas, ujawnia się dopiero wtedy, gdy powstają ku temu warunki, w szczególności, gdy zostajemy wyniesieni na uprzywilejowaną pozycję. Również i w Polsce, pierwotną przyczyną politycznej korupcji jest sam mechanizm wyłaniania i kontrolowania ludzi władzy. Wybieramy z zasady do nas podobnych, a nie od nas lepszych. Ktoś zauważył, że gdyby w czasch jezusowych, jerozolimski Sanhedryn wybierany był w drodze powszechnych wyborów, z całą pewnością nie zostałby doń wybrany sam Chrystus, ale za to Barabasz miałby poważne szanse. Cechą demokracji jest nastawienie na przeciętność i słabe tolerowanie jednostek wybitnych. Taka jest jej uroda, niezależnie od posiadanych wielu innych zalet.
Polacy nie są w świecie jedyni, którzy doświadczyli problemów ze skutecznym wyrażaniem interesu narodowego na poziomie polityki państwowej. Mają w Europie do towarzystwa Węgrów. Dawne powiedzenie, że Polak i Węgier to „dwa bratanki” wyrażało tę mentalną wspólnotę, chociaż błędnie sądzono, że idzie tylko o podobieństwo temperamentów w kwestii stosunku do „szabli i szklanki”. Idzie jednak o rzecz znacznie głębszą, która daje się po zastanowieniu wyjaśnić, a sam mechanizm zrozumieć. To pocieszające, ponieważ jeśli jakieś zjawisko można racjonalnie wytłumaczyć, to i oznacza to, że istnieje w nim jakiś rodzaj logiki, której odkrycie może mieć pożyteczne skutki poznawcze, a czasem nawet terapeutyczne.
Powszechnie uznawanie podobieństwa dwóch wspomnianych narodów może zadziwiać, bo na pierwszy rzut oka nic ich nie łączy. Polacy, pod względem języka, którego używają, są Słowianami, Węgrzy – Ugrofinami. Słowanie należą do indoeuropejskiej grupy językowej, która obejmuje aż 95% mieszkańców Europy. Pozostałe 5%, to właśnie Ugrofinowie (Węgrzy, Finowie i Estończycy) oraz „okołopirenejscy” Baskowie. Ci ostatni mówią językiem tak odmiennym od reszty, że nawet nie wiadomo skąd pochodzi. Wszystkie należą do zupełnie innej od indoeuropejskie rodziny językowej, zwanej aglutynacyjną, w których nowe słowa powstają poprzez sklejanie z innymi, nie zaś – jak w językach indoeuropejskich – przez obudowywanie rdzenia znaczeniowego. Jako zwolennik tezy, że pierwotnym źródłem różnic kulturowych między ludźmi jest struktura i spawność używanego języka, powinienem skłaniać się do przypuszczenia, że Polaków i Węgrów nie może łączyć właściwie nic. Kiedy jednak weźmie się pod uwagę ich narodowe dzieje oraz kształt państwowości i związanych z tym podobieństw w strukturze społecznej, a także wynikających z nich nawyków kulturowych, sprawa ukazuje się w innym świetle. To one, w ostatecznym rachunku, decydują o pojawianiu się istotnych różnic i podobieństw, pozostawiając używany język jedynie w tle społecznych obyczajów i cech narodowej kultury.
Polacy, podobnie jak Węgrzy, przeżyli stosunkowo krótki okres imperialny, kiedy ich organizmy państwowe ukształtowały się w postaci mocarstw na europejską skalę. Późnośredniowieczne Węgry obejmowały nie tylko dzisiejsze, stosunkowo niewielkie terytorium, ale dodatkowo – całą Słowację wraz z Rusią Zakarpacką na północnym wschodzie, rumuński dzisiaj Siedmiogród na południu i całą Chorwację po zachodniej stronie. Podobnie jak ówczesna Polska, Węgry były imperialną, wielonarodowościową monarchią elekcyjną, który to system, jak w Polsce, stał się obciążeniem prowadzącym do zniknięcia państwa z mapy Europy. Również i Polska, która do połowy XVII wieku była największym państwem europejskim (nie liczymy Turcji i Rosji, jako krajów w gruncie rzeczy azjatyckich) i podobnie jak Węgry, była wielonarodową monarchią elekcyjną. Również i w jej przypadku doprowadziło to do likwidacji państwa. Samodzielna państwość węgierska nie istniała przez prawie trzysta lat, Polska widniała na jej mapie jako biała plama przez czas o połowę krótszy, czyli pięć pokoleń. To, że podobieństwo losów dotyczyło obu krajów, a nie tylko jednego, sugeruje nieprzypadkowość wydarzeń oraz to, że pojawił się zapewne jakiś wspólny mechanizm destrukcji państwowości, tkwiący w samych społeczeństwach, którego echo możemy odczuwać do dzisiaj. W rezultacie tych dawnych wydarzeń, zarówno Polaków, jak i Węgrów cechuje podobieństwo natur – jedni i drudzy tak bardzo przywykli do tego, że niepodległe państwo jest czymś krótkotrwałym i niepewnym, że wtedy, gdy już je mają, nie mogą w to wciąż uwierzyć i zachowują się tak, jakby, albo nadal znajdowali się pod obcą okupacją, albo też żyją pamięcią o przeszłości i niegdysiejszych przewagach nad sąsiadami. Znamienne, że Jarosław Kaczyński obiecywał nie tak dawno, że gdy tylko dojdzie do władzy, sprawi, że Warszawa będzie taka sama, jak Budapeszt premiera Orbana.
Nie są też przypadkiem inne podobieństwa pomiędzy obu krajami:
(i) Położenie geograficzne w europejskim pasie krajów między Bałtykiem a Adriatykiem, czyli pomiędzy Europą zachodnią (Niemcy, Włochy, Francja), a wschodnią (Rosja, Mongołowie, Chanat Tatarski);
(ii) Chwilowa mocarstwowość, która w obu krajach kwitła na przełomie średniowiecza i czasów nowożytnych, ale która też była – jak na europejskie standardy – dosyć krótka (trwała ok. 200 lat) i oparta na wielkim i wielonarodowym terytorium oraz feudalnym typie struktury społecznej;
(iii) Brak w tym okresie silnych miast i licznego mieszczaństwa, co nie pozwoliło na gładkie pojawienie się kapitalizmu;
(iv) Dominacja religii katolickiej i silna rola Kościoła oraz oparcie struktur państwa na „demokracji szlacheckiej”, czyli na monopolu władzy ziemiaństwa nad resztą społeczeństwa;
(v) Trwający dwieście lat okres upadania tego rodzaju państwowości, zakończony rozbiorem przez sąsiadów, ktory wywołał kompleks niższości wobec reszty Europy.
W obu krajach, ze splotu wyżej wymienionych zdarzeń, wyłonił się szczególny rodzaj kultury narodowej, którą cechowało coś dla Zachodu niepojętego. Ceniła bowiem polityczną niepraktyczność, nie potrafiąc i nie chcąc naśladować ani wzorców zachodnich, ani też rosyjskich, kultywując – nawet po totalnej klęsce i zniknięciu obu państw z mapy Europy – narodowe mity o utraconym rzekomo idealnym ustroju („złota wolność”, „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”). Pielęgnowanie mitów stało się substytutem sukcesów, a wraz z przedłużaniem się okresu niepowodzeń, paradoksalnie, nabierało coraz większej wartości, rzutując na standardy codziennego postępowania i wzajemnego komunikowania. Okres saski, na który powołuje się Czytelnik, to tylko ostatnia faza dłuższego procesu rozkładu tak uformowanego państwa i społeczeństwa.
W polskiej tradycji narodowej uderza powszechny brak szacunku dla zbiorowych i wspólnotowych korzyści, szczególnie tych, których Polacy nie są współautorami. Melchior Wańkowicz nazwał tę cechę „bezinteresowną zawiścią”. Polacy uwielbiają mieć zasługi i poczucie, że są traktowani ze szczególną atencją, jednak wtedy, gdy zasługi mają inni, traktują tych ostatnich jak osobistych wrogów i nieprzyjaciół narodu, godnych pogardy i ekskomuniki. Są wtedy nawet gotowi do zniszczenia tego, co zbudowano bez ich udziału. Bo, naród – to przecież tylko „my”, a w żadnym razie nie „oni”. Brak akceptacji dla poczucia tego rodzaju wspólnoty przekształca się w części polskiego społeczeństwa w powszechną frustrację i mentalne dziwactwa, wyrażające się frazą: „ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie!”, nawet wtedy, gdy ojczyzna jest wolna i do tego na wyciągnięcie ręki. Celem staje się wtedy destrukcja państwa tylko z tego powodu, że rządzą nim „oni”, a nie „swoi”. Dla pewnej kategorii Polaków, pojęcie ojczyzny do niczego nie zobowiązuje dopóty, dopóki sami nie są przez nią wystarczająco – jak sądzą – doceniani i dopieszczani. Ludzie o cechach podobnych do wymienionych składają się w ten sposób na mentalną i społeczną formację, której nadano dość ryzykowne miano „lumpeninteligencji”. Idzie o tę grupę obywateli, którzy z jednej strony posiadają niektóre cechy przynależne inteligencji, ale z drugiej – wykazują swoim zachowaniem również cechy typowe dla grup upośledzonych, podobnych do określanych marksowskim mianem „proletariatu”. To, co odróżnia nasz kraj od innych, to fakt, że ta grupa nie jest nic nieznaczącym marginesem, lecz przeciwnie – liczącą się siłą społeczną, zdolną do destabilizacji państwa, co ma źródło w braku umiejętności (lub chęci) przewidywania następstw własnego postępowania. Ujmując rzecz szerzej – „lumpeninteligencja”, to pojęcie, dające się zastosować nie tylko w Polsce, ale w całym geograficznym pasie między Bałtykiem a Morzem Czarnym i Adriatykiem i które jest definiowane na różne sposoby. Cechą tego obszaru było to, że aż – do czasów obecnych – region nigdy nie był częścią Zachodu, ale też rozwijał się w sposób odmienny niż struktury społeczne, z którymi sąsiadował od wschodu. Region nie dopracował się silnego mieszczaństwa, które w zachodniej części Europy było źródłem rewolucji antyfeudalnej, ale też nie akceptował despotyzmu azjatyckiego typu. W książce „Podstawy cywilizacji europejskiej’ (Warszawa 2004) nazwałem ten obszar „Między-Europą”, aby podkreślić jego odmienność zarówno od Wschodu, jak i od Zachodu i to, że nie był też ich prostą mieszanką. Pod względem społecznej struktury, to twór oryginalny, lecz na duższą metę niezdolny do życia. W tamtych czasach, by przetrwać, każdy europejski naród miał przed sobą alternatywę: albo – jak Zachód – wejść w fazę industrializacji i likwidacji agrarnych struktur feudalnych, albo też – jak Rosja – wszystkie zasoby prymitywnej gospodarki, opartej na półniewolniczym rolnictwie, przeznaczać wyłącznie na cele wojenne, nie zaś na rozwój. I Rzeczpospolita nie mogła uczynić ani jednego, ani drugiego, budując utopię szlacheckiej demokracji na niewolnictwie i krzywdzie chłopów pańszczyźnianych, czyli znacznej większości społeczeństwa. Utarła się również wtedy, czego dzisiaj nie zauważamy, szczególna definicja narodu. To nie był naród etniczny, połączony wspólnotą języka, ale zbudowany na wyodrębnionych z otoczenia zachowań kulturowych „narodu szlacheckiego”, do którego należały tylko warstwy obdarzone – nawet nie bogactwem, czy szczególnymi talentami – ale nadanym kiedyś herbem i wyodrębnionym statusem prawnym. Wyróżnikiem tego „narodu” nie był, jak dzisiaj, rodzaj używanej mowy (szlachta mówiła na codzień nie tylko zlatynizowaną polszczyzną, ale również językiem ruskim i niemieckim), ale obyczaj i sposób wyrażania poglądów. Jak trwałe stają się takie kulturowe nawyki, niech świadczy fakt, że i we współczesnej Polsce, mniej istotna jest często treść wypowiedzi, ale jej forma, która wskazuje na to, z kim mówca trzyma, a komu sprzyja, lub czemu się sprzeciwia oraz do jakiej części społecznych przedziałów można go zaliczyć. W tym znaczeniu wszyscy dzisiejsi Polacy – jakby to nie zabrzmiało nieprawdopodobnie – są nadal swoistym rodzajem „szlachty”, która posegregowana jest przy tym nie według kryterium bogactwa, ale wedle oceny „stopnia inteligenckości” jej członków (dawniej była to „jakość” herbu) – na intelektualną arystokrację i szaraczkową „lumpeninteligencję”. Analizujący to ostatnie pojęcie Andrzej Krzysztofiak z tygodnika Newseek, odnajduje następujące cechy „lumpeninteligenta”:
(i) To typ umysłu o agresywnej nietolerancji wobec odmiennej interpretacji świata;
(ii) Wykazuje zaangażowany serwilizm wobec centrów, z którymi identyfikuje poglądy;
(iii) Oczekuje bezwzględnej akceptacji przez innych i nienawidzi „wyższych sfer inteligencji”. Jest mentalnie imperialny w uznaniu, że jego własna interpretacja świata jest jedyna, najlepsza i niepodważalna;
(iv) „Lumpeninteligent” jest nacjonalistą, niedopuszczającym żadnej formy liberalizmu i tolerancji dla odmienności, która mogłaby grozić koniecznością przyznania, że adwersarz może mieć czasem rację.
Wydaje się, że powyższy opis cech polskiego inteligenta „niższej rangi”, jest celny, ma tylko jedną wadę, tę mianowicie, że jest formułowany z pozycji wyższości tej „lepszej” części inteligencji w stosunku do tej „gorszej”, o jakości niższej. „Lumpów” kojarzy się przecież jednoznacznie z pijaczynami zasypiającymi nad pustą butelką pod kioskiem z piwem. Tymczasem, zjawisko jest obiektywne i ma charakter społeczny, a nie wyłącznie ocenny i jego poważna analiza mogłaby posłużyć awansowi tej formacji intelektualnej na wyższy poziom, umożliwić jej dokonywanie samodzielnej analizy i nabrania pewności siebie. Także i dla samego mechanizmu formowania elit politycznych, rzecz byłaby wartościowa z tej przyczyny, że dałaby szansę pojawienia się realnej alternatywy dla inteligencji rządzącej „wyższego sortu”. Musimy też pamiętać, że „lumpeninteligencja” jest, wbrew samemu określeniu, odległa od środowiska „lumpów” z tej przyczyny, że potrafiła stworzyć własne polityczne elity i wydać z siebie partie polityczne, mające reprezentację w parlamencie. Nie jest to więc siła wyłącznie destrukcyjna, skoro ujawnia prawdziwie istniejące problemy. Powinno to skłonić do zastanowienia się nad przyczyną samego zjawiska.
Jest jeszcze jedna sprawa warta przemyślenia. Istnienie tego rodzaju agresywnej inteligencji, cierpiącej z braku obycia i poczucia niedoceniania, nie jest trwałą cechą narodową, lecz następstwem historycznych okoliczności. W językach zachodnich słowo „inteligencja” (ang. „intelligence”) nie odnosi się do klasy społecznej. Nigdzie i w żadnym kraju Zachodu, inteligencji nie przypisuje się jakiegoś specjalnego znaczenia, czy też wrodzonych walorów, prowadzących do posiadania prawa do rządzenia. To, że w krajach europejskiego Wschodu, pojęcie jest używane na określenie warstwy, której ma przypadać jakaś szczególna rola kulturowa, a nawet polityczna, jest wynikiem okoliczności historycznych i społeczno-ekonomicznego zapóźnienia regionu. Łaciński żródłosłów – „intelligentia”, wiąże pojęcie ze zdolnością postrzegania i adaptacji do zmiennego otoczenia, rozumienia, uczenia się oraz wykorzystywania wiedzy w sytuacjach nowych. Nazwa „lumpeninteligencja” ma sugerować, że grupy tak określane, tych zdolności nie posiadają, jedynie do nich niesłusznie pretendują. Inaczej mówiąc, ma to być rodzaj „podinteligencji”, a nie tylko warstwa różniąca się jej rodzajem. To już jednak typowa wewnątrznarodowa debata, która nie sięga sedna problemu. Polska i rosyjska inteligencja wypełniały lukę powstałą z braku własnej klasy przedsiębiorców, zastępowaną zdeklasowanymi ziemianami i urzędnikami państwowymi. Wbrew samej nazwie, jednym i drugim, inteligencja, jako umiejętność samodzielnej analizy, nie była do życia konieczna. Trwanie bez żadnych zmian lub manifestowanie serwilizmu, są znacznie mniej energochłonne, niż intelektualny wysiłek. Poza tym, naród poddany obcej władzy realizującej swoje własne interesy, jest ze swej istoty wewnętrznie rozbity i wykazuje liczne znamiona szeroko rozumianej korupcji, czyli tendencji do korzystania z nadarzających się okazji, niezależnie od wielkości szkód wyrządzanych całości. Nie idzie przy tym o korupcję majątkową, ta jest obecna zawsze i w mniej więcej podobnym zakresie. To zwyczajne, że każdy – wiedząc, że ma tylko jedno życie – stara się je przeżyć, zabezpieczając sobie i rodzinie jak najlepsze warunki przetrwania. Mało kto myśli na codzień o imponderabiliach – wolności narodu i niepodległości dla kraju, skoro z punktu widzenia jednego pokolenia są to cele wykonalne jedynie w warunkach szczęśliwego zbiegu międzynarodowych okoliczności. W naszej części Europy, taki zbieg okoliczności wydarzył się w przestrzeni ostatnich stu lat zaledwie dwa razy: w 1918 roku oraz w roku 1992. Obydwa, wiązały się z rozpadem imperialnej Rosji.
O poziomie „narodowej inteligencji” Polaków zadecydowały losy I Rzeczypospolitej, kiedy tworzyły się zręby narodu, czemu jednak towarzyszył sromotny upadek ich państwa. Sto pięćdziesiąt lat późniejszej historii kraju, to bezskuteczne próby jego restytucji, a stawiany cel odbudowania wielonarodowego państwa rządzonego przez jeden tylko naród – Polaków, stawał się wraz z biegiem czasu coraz bardziej nierealny, czy wręcz groteskowy. Gdyby nie było II wojny światowej i zmiany granic kraju, a także powstania jednonarodowego państwa przesuniętego ku zachodowi Europy i automatycznie pozbawionego imperialnych ambicji, Polska – pozostając w jej przedwojennej formule – nigdy nie spełniałaby warunków kraju członowskiego Unii Europejskiej. Znaczna część współczesnych Polaków tego jeszcze nie rozumie i tęskni za „przewagami” nad Ukraińcami, Białorusinami, czy Litwinami. Niezauważalnie, stara I Rzeczpospolita przetrwała w określeniach dotyczących krajów sąsiednich. Na przykład, mówimy „na Białorusi”, „na Ukrainie” i „na Łotwie”, tak jak „na Mazowszu”, czy „na Śląsku”. Jednak w stosunku do krajów, które nigdy nie były pod polską władzą, używamy innych określeń – „w Czechach”, „w Rosji” „w Niemczech” i „w Estonii”.
Moja odpowiedź na pytanie Czytelnika, ile to lat trwania daję Polsce, może go zdziwić. Daję ich jej bardzo wiele, ponieważ dostrzegam nie tylko to, że ciągnie za sobą „historyczny ogon anarchii”, ale również i to, że stała się już w miarę „normalnym” krajem europejskim, nie tylko z tego powodu, że jest członkiem Unii, ale odwrotnie – mogła nim się stać z tej przyczyny, że te wszystkie zmiany – granic, składu ludnościowego i układu geopolitycznego, zmieniły również spojrzenia samych Polaków na otaczający ich świat, Tyle tylko, że przemiany w samej świadomości są znacznie powolniejsze, niż zmiany geopolityczne. Jednak, to z tej samej przyczyny głębokich zmian w mentalności Polaków, koalicja Kaczyński-Palikot-Miller nie jest możliwa, bo reprezentują krańcowo odmienne „lumpeninteligencje”. Ich partie różnią się między sobą tym, że mają odmienną proweniencję i pewne różnice programowe, lecz są również jednakowe w tym, że reprezentują historyczny osad po świecie, którego już dawno nie ma. Prawo i Sprawiedliwość, to echo omawianego wyżej poczucia zawodu części społeczeństwa z powodu tego, że historia pozostawiła ich z tyłu za resztą. Partia Palikota (ale i Korwin-Mikkego), to modernistyczne oszołomstwo, któremu z niezrozumiałych racji wydaje się, że jest intelektualną śmietanką narodu, będąc w rzeczywistości zupełnie przypadkową zbieraniną ludzi bez ugruntowanych poglądów. SLD Millera, jest symbolizowana nim samym. Sojusz Lewicy Demokratycznej, to echo dawnej PZPR, o której ludzie powoli zapominają, że w ogóle istniała. Jej niedobitki żyją jednak wspomnieniami przeszłości, a sam przywódca, nie potrafiąc przekonać do siebie niczym innym, stara się sprawiać wrażenie intelektualisty i światowca, który ten zaginiony świat odtworzy.
Tym dziwacznym układem społeczno-politycznym żywi się Platforma Obywatelska wykorzystując to, że ludzie nie zamierzają wybierać brzydko pachnącej przeszłości w zamian za mglistą obietnicę lepszej przyszłości. Nie mając wyboru, z dwojga złego, wybierają Platformę. Wiele jednak wskazuje na to, że i ta ostatnia formacja staje się powoli przeszłością, a kraj najwyraźniej oczekuje czegoś nowego, lepiej przystosowanego do zmieniającego się świata, jednak to nie Korwin Mikke jest tą nowością. Po ćwierćwieczu prawdziwej wolności dorosło zupełnie nowe pokolenie, które niewiele rozumie z dotychczasowych polsko-polskich sporów. Najbliższe wybory parlamentarne są zatem nieprzewidywalne i mogą skończyć się nie lada niespodzianką.

By Rafal Krawczyk

1 Comment

  • Chciałbym, aby Pana optymizm potwierdził się, ale Polacy są narodem zsowietyzowanym, dzikusami którzy po 45 latach wyszli z dżungli komunizmu w postprzemysłowy świat neoliberalizmu.

    Polskie elity nie sprawdzają się w oddolnym wyłanianiu konsensusu, ludzie wyniesieni do władzy mają na swym koncie nadużycia i przekręty i brak im państwowotwórczych instynktów. Nadal w spółkach skarbu państwa utrzymuje się komunistyczna praktyka przynoszenia ludzi w teczkach. Kondycja narodu to osobny problem. Niewątpliwie niska kultura polityczna daje się we znaki, ale niby kto miałby go tej kultury nauczyć: Giedroyć, Nowak, czy może Jan Paweł II?

    Polska jest krajem szybko narastających społecznych różnic, wielu ludzi ma poczucie niesprawiedliwości np. z powodu uwłaszczenia nomenklatury i nierozliczenia politycznych zbrodni dawnego systemu. Kraj został odprzemysłowiony, powstała forma państwowego kapitalizmu. Najbardziej zdyscyplinowaną grupą wyborców są urzędnicy, którzy zagłosują za tym, co administruje publicznym groszem. Są przegrani i wygrani transformacji. Ci pierwsi nie identyfikują się z nowym porządkiem, emigrują wewnętrznie.

    Ludziom na siłę pierze się mózgi genderyzmem i innymi nonsensami, które są im światopoglądowo obce i mówi, że mają być tolerancyjni, jeśli chcą być Europejczykami. No, a co w tej Polsce jest właściwie polskie? Kupując szczoteczkę do zębów w aptece zauważyłem, że wyprodukowano ją w Malezji. Kapitał bankowy i handlowy nie jest w polskich rękach. Ziemia jest polska, kościół i świadomość narodowa. Co do ziemi i świadomości pytanie jak długo? Siedzimy w kieszeniach wierzycieli i NBP drży ze strachu, że zacznie się odwrót od polskiego rynku obligacji, w którym udział zagranicy sięga ok. 34 proc.

    Mówi się np. o prywatyzacji lasów, a przecież nie jest tajemnicą, kto byłby zainteresowany ich kupnem. No i są siły odśrodkowe i agenturalne. Śląscy autonomiści napisali list do Putina, by skierował swoje rakiety na centralną Polskę, a nie na nich, a Palikot list do ambasadora Rosji przepraszający za ekscesy polskich kibiców na Euro 2012, których nie było. A wypłacanie przez Polskę emerytur przemysłowi holokaustu, czy to nie wstęp do wypłaty 'odszkodowań’ na 60-65 mld USD, a utrzymywanie Kongresu Liberałów przez CDU itp. Opłakany stan sądownictwa (sędzia Milewski na meczu z Tuskiem) itd. Już mi się dalej nie chce wyliczać. Oczywiście upraszczam i wyrywam z kontekstu, ale dla mnie są to objawy rozkładu państwa.

    Ahistoryczne porównanie II RP z obecną nie ma większego sensu. Co by o II RP nie powiedzieć był to kraj niewątpliwie ciekawy, wielokulturowy, a co najważniejsze wychował pokolenie ludzi gotowych za niego umierać. Teraz tego pokolenia nie ma, są najwyżej jednostki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.