Jest przecież naturalne, że Polacy mówią po polsku. Dlaczego więc nie tylko nie rozumieją się nawzajem, ale rozumieć nawet nie próbują, za to kłócą się i ze sobą tak zacięcie walczą, że zaprzęgają do tego całe swoje „morale”? Dlaczego jedni są tak diametralnie odmienni od drugich? Wymyślili to sami, czy też ta inność przyszła na świat już wraz z nimi? Sprawę odmienności wielkich warstw społecznych jako pierwszorzędną kwestię polityczną podnieśli Francuzi wywołując Wielką Rewolucję w imię ludu – le peuple, kosztem la nation. W tym kontekście, la nation, tłumaczone rutynowo jako „naród”, miało odmienne znaczenie niż „lud”. Jeśli bowiem ten ostatni przeciwstawi się „narodowi”, to znaczy to również, że ten ostatni jest tylko cienką warstwą ludowi wrogą, albo też oznacza, że to tylko „lud” jest narodem, a reszta społeczeństwa, to jedynie mało strawne popłuczyny.
Naród, jako pojęcie uniwersalne formujące tożsamość ludów ma zupełnie odmienny wydźwięk, ale daje się definiować z nie mniejsza trudnością. Jest tak nie tylko z tej przyczyny, że nie mieści się w rygorach naukowej definicji, ale też dlatego, że wzbudza emocje daleko wykraczające poza uczone debaty. Istotą problemu jest jednak to, że w sferze społecznej „naród” pojawia się jako obiekt tak dalece nieostry, lecz również na tyle emocjonalnie pozytywny, że aż nie wywołujący większych sporów. Po prostu: naród, to naród, nasze wspólne dobro i basta! Nie ma zresztą ludzi, którzy nie kochają swego narodu i nie cenią własnej narodowości, chociaż często mają zupełnie inne tego wyobrażenie. Czy zresztą można się spierać w przestrzeni, w której z łatwością mogą się znaleźć wszyscy posługujący się na codzień tym samym językiem? Mówiący po polsku, to Polacy i bezsporni członkowie polskiego narodu. Ci, posługujący się niemieckim – to Niemcy, a włoskim – Włosi. Proste? Aż za proste, bo jak zaklasyfikować w ramach tej prostoty Amerykanów, Brytyjczyków, Kanadyjczyków i Australijczyków, skoro z samego ich określania innymi nazwami wynika, że są też odrębnymi narodami, chociaż stanowią etniczną jedność, posługując się tą samą angielszczyzną? Jak jednak dokonać tego rodzaju rozróżnienia w stosunku do Rosjan, którzy używając tego samego języka mogą być wysokimi blondynami z Petersburga albo skośnookimi brunetami z mongolskiego pogranicza? Czy istotnie wszyscy są takimi samymi Rosjanami i czy w istocie należą do tego samego narodu? Poza tym, czy naród, to identyczność, czy jednak różnorodność?
Tego rodzaju pytania mają uniwersalny charakter, ale czy sprawdzają się w przypadku naszego kraju? Ktoś powie, jak to? To przecież nic prostszego! Polacy, to mieszkańcy posługujący się polskim językiem i otwarcie wyznający swoją polskość. Ba, ale kto w Polsce tego nie czyni? Tylko, czy równie szybko znajdziemy satysfakcjonującą odpowiedź na morze własnych niechęci i małostkowości, w którym się ten „naród” zatopił i to w taki sposób, jakby składał się z dwóch odmiennych nacji. Jak jest możliwe być wspólnotą i jednością, ale i własną odwrotnością?
Odpowiedż na zadane pytanie nie jest wcale trudna, jeśli tylko sięgniemy do historii Europy. Ta, zawsze miała problem z określeniem swoich wschodnich granic, czyli wyznaczeniem trwałej linii pomiędzy tym, co z całą pewnością jest Europą, a tym, co już nią nie jest. O tym, że Rzym, Londyn i Paryż były nią zawsze nie wątpi nikt, ale od kiedy stały się nią Warszawa, Budapeszt i Kijów? Którędy biegnie granica pomiędzy Europa a tą „resztą” i jakie granice ma naturalna w takiej sytuacji strefa pośrednia? Musimy w tym miejscu przypomnieć rozważany niedawno obraz kontynentu.
Obraz jest zastanawiający. W ostatnim okresie istnienia łacińskiego Imperium Rzymu istniały „trzy Europy”. Jedna, to w pełni cywilizowana i łacińsko-rzymska oraz druga, ta na wpół barbarzyńska, ale powiązana z tą pierwszą wieloma nićmi, nazwana Germanią ze względu na jednorodność języków używanych przez mieszkające tam związki plemienne. Ta trzecia jednak nie nosi już nazwy „Europa”, lecz „Sarmacja”, z dodatkowym określeniem mającym świadczyć o tym, że proporcje europejskości i azjatyckości przechylają się tam na korzyść pierwszych. W roku 814, kiedy wraz z koronacją Karola Wielkiego na rzymskiego imperatora, łacińska Europa wydawała się wracać do swojej dawnej łacińskiej formuły, jej obraz był już jednak znacznie odmieniony. Dawna Germania była już europejskim czynnikiem wiodącym, pomimo jej głębokiej „germańskości” w relacji do zawsze płytkiej „łacińskości”. Jednak wraz z ewolucją historyczną regionu, sytuacja wydawała się być już głęboko zmieniona. Europejska Sarmacja gdzieś zniknęła, a jej miejsce w niejasnym sposób zajęły ludy słowiańskie, które pod egidą tureckich Bułgarów powołały na Bałkanach swoje własne państwo, pierwsze w historii Słowian, mające nawet znamiona lokalnego imperium. Tyle, że sami Bułgarowie nie byli słowiańskimi rolnikami, lecz stepowymi jeźdźcami. Ci ostatni, jak wiadomo, oraniem ziemi brzydzili się serdecznie. Słowianami pozostali tylko tubylczy oracze. Co się mogło stać z wojowniczym narodem Sarmatów i skąd do Europy przybyli Słowianie? Odpowiedź jest równie zaskakująca. Sarmaci nigdzie nie wywędrowali, a Słowianie znikąd nie przybyli. Wszystko wydarzyło się w tym samym miejscu za sprawą swoistego „etnicznego kotła”
Wczesna historia Europy obfituje w relacje najazdów i różnego typu infliltracji jej wschodniej części przez konne ludy napływające z Azji. Cały obszar jej południowo-wschodniej części, a przede wszystkim owa Sarmatia Europea, szczególnie w jej regionach obfitujących w stepowe pastwiska, zajęte były z tej przyczyny przez ludy konne i zbrojne, podobnie, jak i rozległe tereny położone dalej na wschód w kierunku Mongolii. Istniała wszakże pomiędzy nimi ważna różnica, której źródłem były cechy klimatu. Kontynentalny step azjatycki jest ubogi w wodę, która pojawia się skąpo nawet w czasie zimy. Jest tak sucho, że i śnieg nie pada prawie wcale, co powoduje, że stepowe pastwiską są dostępne hodowanym zwierzętom przez okrągły rok. Nie ma więc potrzeby gromadzenia paszy na zimę, a konne ludy tamtejszych stepów mają nieograniczoną możliwość ruchu. Step europejski jest inny. Obfite opady śniegu pojawiają się zimą i na pełne trzy miesiące niejako kotwiczą jeźdźców oraz ich konie przy jego zwałach i stogach zgromadzonego siana. Wtedy przestają być groźną i ruchliwą konnicą, stając się na jakiś czas celem stacjonarnym, zupełnie odsłoniętym na ataki z azjatyckiego wschodu i ze strony ludów nie zmuszonych do gromadzenia paszy. Zaatakowani, zawsze kierowali swój popłoch ku europejskiej granicy rzymskiego imperium lub rozpływali się w środkowoeuropejskich lasach zaczynających się od Dniepru i Prypeci na wschodzie i ciągnących po Łabę na zachodzie. O ile więc, dla jeźdźców z Azji byli wtedy względnie łatwą zdobyczą, rzecz się miała inaczej w konfrontacji z Rzymianami, którzy w granicach swojego państwa stepów nie mieli, a koń był zwierzęciem kosztownym, stając się bardzo drogą częścią armijnego wyposażenia. Konne armie najeźdźców okazały się jednym z czynników, który przyspieszył upadek imperium będącego skądinąd kulturowym źródłem współczesnego Zachodu. Tym sposobem, Germanie przesunęli się w kierunk Renu, a opuszczone przez nich środkowoeuropejskie lasy i równiny zostały zajęte przez napływającą z regionu Dniepru i Prypeci nową ludność. Ta nie tylko nie była jednorodna, ale okazała się swoistą symbiozą lokalnych „leśnych chłopów” żyjących z plonów chudych gleb regionu oraz sarmackich i scytyjskich koczowników wypasionych na czarnoziemnym stepie, ale zmuszonych do cofania się pod naciskiem konnych wojowników przychodzących z głębi Azji. Stawający na własnych nogach piesi rolnicy nie mieli żadnej szansy w walce z konnymi i zbrojnymi Sarmatami, rozsądnie wybrali więc drogę symbiozy zamiast bezskutecznej walki. Istnieje wiele danych i argumentów historycznych, że w taki sposób pojawili się w Europie Słowianie. To skuteczna i jednorodna mieszanka lokalnych chłopów-piechurów i napływających znad Morza Czarnego konnych wojowników. Wedle tej opinii, z takiej właśnie mieszanki irańskich Sarmatów i lokalnej ludności posługującej się mową z bałtyckiej grupy językowej (ich pozostałością są Litwini i Łotysze), powstali Słowianie. Tych przybyszów cechowała jednak nie tylko indoirańska odrębność etniczna, ale również i nietypowa struktura społeczna, w ramach której wyróżnikiem statusu był koń wierzchowy dosiadany przez zbrojnego z szablą w ręku. Trudno się dziwić, że w tego rodzaju konfiguracji, warstwą wyższą, czyli ziemiańską szlachtą stali stali się ci drudzy, a nie pierwsi i rzecz dała początek rozwarstwieniu, które naznaczyło odmiennością naszą część Europy na całe dwa tysiąclecia. Dla powstającej Rzeczypospolitej i potężniejącego Królestwa Węgier takie dwoiste uwarstwienie oraz podział na ludzi wolnych i niewolnych chłopów stało się samą istotą tożsamości, a w zachodniej części kontynentu uznano je w związku z tym nie za jej podobną część samej Europy, lecz za najbardziej wysunięty ku zachodowi obszar europejskiej Sarmacji.
Poświęciliśmy sprawie tyle miejsca nie dla dywagacji historycznych, lecz po to, aby wskazać na starożytne źródło tego, co dzieje się w naszym kraju dzisiaj, będąc dla tradycyjnego układu sił zupełnym zaskoczenie. Znaczna część Polaków nie może pozbyć się zdumienia, że oto ich inteligencka część czerpiąca również i polityczne motywacje z własnej przeszłości, nagle, wskutek ostatnich wyborów, została zastąpiona społecznym elementem w jej mniemaniu zupełnie tego niegodnym. Dawne podporządkowane im dotąd masy nagle doszły do wpływów naskutek kolejnych wyborów. Narastające zdumienia spowodowało swoisty intelektualny zastój i zapobiegło procesowi ewolucyjnego przystosowania się do nowej sytuacji. Sutkowało wiec tym, o czym mówiliśmy na początku – ujawnieniem istnienia w jednym kraju dwóch odmiennych w swej istocie społeczności posługujących się tą samą mową. Obydwie dostrzegają w sobie „prawdziwą polskość” i obydwa darzą się nawzajem głęboką niechęcią i pędem do konkurencji, przeradzającej się nawet w wybuchy nienawiści.
Rzecz, o której mowa przewijała się niezauważalnie przez naszą historyczną ideologię przez całe dwa ostatnie stulecia, a jej tworem stało się pojęcie inteligencji, uzurpującej sobie monopol na politykę, rację moralną i „rząd dusz”. W jej mniemaniu, zadaniem nieuczonego chłopa miało być – tak, jak miało to miejsce w oczach jej niegdysiejszych szlacheckich przodków – nie uczenie się, awansowanie i społeczne dążenie ku górnym warstwom, ale cierpliwe pozostawanie na miejscu i bezwzględne dawanie posłuchu racjom tych, którzy z samej natury historycznej tradycji są do tego jedynie uprawnieni, posiadając przyrodzone prawo głosu i wygłaszania opinii. I oto nagle, bez żadnego ostrzeżenia, cały szlachecko-inteligencki autorytet gdzieś prysnął, a ta „nic nie warta postchłopska reszta” policzyła się w wyborach powszechnych i stwierdziła, że stała się nagle większością uprawnioną do samodzielnych rządów. A przecież tego nigdy wcześniej nie było! Prawda, że mawiano, iż „chłop potęgą jest i basta!” ale tylko w tym znaczeniu, że do tej potęgi uprawniała go zachęta i wsparcie inteligenckiej reszty, a nie jakieś obiektywne uprawnienie. Nigdy zresztą nie było mowy o jakiejś zamianie ról! A tu, nagle „się stało” i w ogóle nie wiadomo co z tym zrobić, w szczególności, kiedy okazało się również jak obosieczną bronią jest szermowanie hasłem demokracji. Czy to tylko prosty rezultat powszechnego prawa wyborczego, czy też „prawdziwa demokracja”, która dotąd oznaczała, że na jej czele mogli się znaleźć tylko „ludzie inteligentni”? Szokiem było więc to, że pozostając tą samą co przedtem społeczną warstwą o tych samych ambcjach „rządzenia duszami”, inteligencja nagle – w Roku Pańskim 2015 – utraciła monopol na przywództwo. Jeszcze nie rozumie tego, że zmiana jest trwała i tamto, co kiedyś było codziennością, już się nie wróci, a wyjścia z pata nie widać. Cóż, panowie szlachta przyzwyczajona do naturalności swego prawa do rządzenia duszami, dość leżakowania, czas się zabrać do roboty! I to poważnej! Wracamy bowiem z dalekiej drogi – od pojęcia „narodu szlacheckiego” do „narodu wszystkich Polaków”, a to sytuacja – chociaż w Europie naturalna od stuleci – w naszym kraju rzecz tak nowa, że prowadząca do emocjonalnego szoku.
Czym więc jest naród w kontekście sytuacji jaka ujawniła się w dzisiejszej Polsce? Okazało się oto, że naród, to wcale nie to samo, co sami tylko narodu wybrańcy. To wspólnota o podłożu językowym, gospodarczym, politycznym, społecznym i kulturowym wytworzona w procesie dziejowym, istniejąca jednak nie tyle w świecie realnym, ile w świadomości swych członków i sposobu widzenia przez nich tego zagadnienia. A ta, z samej natury jej historycznej ewolucji miała w Posce zawsze charakter klasowo-warstwowy. Chociaż naród wyróżnia się na tle innych zbiorowości pozorami spójności, to jednak nie jest możliwe precyzyjne zdefiniowanie tego pojęcia tak, aby było w zgodzie z odczuciem wszystkich obywateli. W obszarze samej socjologii nie ma jednej jego definicji, istnieją też rozbieżności między widzeniem kwestii przez socjologów, antropologów i historyków. W Polsce rzecz okazała się szczególnie złożona.
Jednym z istotnych wyróżników pojęcia narodu, jest istnienie świadomości narodowej, czyli kwestia postrzegania własnej zbiorowości przez pryzmat wspólnoty. Jak zauważyliśmy, rzecz nie sprowadza się tylko do używanego języka, ale ma liczne formy wyrazu, szczególnie liczne w naszej części Europy. Przykładowo, grupy etniczne spełniające obiektywne warunki zaistnienia zbiorowości pod postacią narodu w postaci wspólnoty kulturowej, językowej, religijnej, czy też samego pochodzenia etnicznego postrzegają siebie same jako osobny naród, albo jest całkiem inaczej i tej potrzeby nie odczuwają oraz nie są uznawane za narody, lecz za jakieś ludy tybylcze. Amerykanie mają różne pochodzenie etniczne, ale łączy wspólna historia i styl życia. Chińczycy z kolei, posługują się różnymi językami, ale z kolei łączy ich to samo pismo i silna wspólnota kulturowa. Co łączy Polaków, że okazują się tak głęboko podzieleni, że porozumienie wydaje się dzisiaj czymś zupełnie nieprawdopodobnym? Wyjaśnienia fenomenu należy szukać w zupełnie innej przestrzeni, ponieważ w naszych warunkach, przekonanie o sposobie przynależności do narodowej wspólnoty ma postać silnie przeżywanej emocjonalnej wiary, nie mając wiele wspólnego z racjonalnością myślenia. Jest ona wynikiem procesu kulturowego i społecznej świadomości nie zawsze mającej związek z faktami. O naturalności samej więzi świadczy brak jakichkolwiek obrzędów inicjacyjnych podczas przystępowania do wspólnoty narodowej. Człowiek Polakiem już się rodzi, pozostaje za to pytanie o to, jaki to Polak się właśnie urodził? Jego więź z resztą narodu nie jest wyraźnie sformułowana i funkcjonuje rozmaicie w przestrzeni zbiorowej świadomości. Może znajdować wyraz w twórczości artystycznej, w postawach codziennych, ale może – jak w chwili obecnej – podlegać nagłej erupcji politycznych podziałów. Jej następstwem jest gwałtowna i głęboka zmiana samej definicji Polaka i polskości.
W tradycji politycznej i historycznej Pierwszej Rzeczypospolitej, której rozwiązania powoływane są za przykład szlachetnych polskich początków znajduje się sformułowanie „Polak, czyli człowiek wolny”. Oznaczało te według obowiązującej wtedy terminologii wyłącznie cieszacy się wolnościami ogół szlachty, czyli „synów koronnych”, albo „synów polskich” na którymi opiekę sprawowali Patris Patriae (Ojcowie Ojczyzny). Tekst oświadczenia Konstuytucji 3 Maja nie pozostawiał w tej kwestii wątpliwości:
„Szanując pamięć przodków naszych jako fundatorów rządu wolnego, stanowi szlacheckiemu wszystkie swobody, wolności, prerogatywy pierwszeństwa w życiu prywatnym i publicznym najuroczyściej zapewniamy, szczególnie zaś prawa, statuty i przywileje temu stanowi od Kazimierza Wielkiego, Ludwika Węgierskiego, Władysława Jagiełły i Witolda brata jego, wielkiego księcia litewskiego, nie mniej od Władysława i Kazimierza Jagiellończyków, od Jana Alberta, Aleksandra i Zygmunta braci, od Zygmunta Augusta, ostatniego z linii jagiellońskiej, sprawiedliwie i prawnie nadane, utwierdzamy, zapewniamy i za niewzruszone uznajemy. Godność stanu szlacheckiego w Polszcze za równą wszelkim stopniom szlachectwa, gdziekolwiek używanym, przyznajemy. Wszystką szlachtę równym być między sobą uznajemy, nie tylko co do starania się o urzędy i o sprawowanie posług Ojczyźnie, honor sławę, pożytek przynoszących, ale oraz co do równego używania przywilejów i prerogatyw stanowi szlacheckiemu służących.” Dzobrze, szlachta szlachtą, ale co z tą resztą?
Pojęcie narodu polskiego według ówczesnych standardów było jednak zarezerwowane dla tych mieszkańców, którzy cieszyli się pełnymi prawami obywatelskimi i politycznymi, czyli wyłącznie dla szlachty jako wspólnoty szczególnego rodzaju. Pogląd ten utożsamiał naród ze szlachtą całego państwa bez względu na jej przynależność etniczną. Dobry szlachcji mógł być nie tylko etnicznym Polakie, ale i Rusinem, Niemcem, czy nawet Tatarem. Nowoczesna świadomość narodowa kształtowała się więc z niejaki trudem i w związku z takimi zjawiskami jak wzrost znaczenia języka polskiego i jego ujednolicenie oraz zwiększanie się roli politycznej szlachty, która miała prawo bezpośredniego wyboru władcy, a nie przez jej rozprzestrzenianie na niższe spoleczne warstwy. Tą samą drogą, Ustawa Rządowa z 3 maja 1791 roku, dawała szerokie prerogatywy stanowi szlacheckiemu pomimo, że werbalnie każdy ze stanów był w konstytucji uwzględniony, tyle, że jedynie na miarę jego faktycznej społecznej pozycji, a ta nie była już tak wysoka. I tak zostało do dzisiaj. „Każdy stan jest uwzględniony, ale na miarę własnej pozycji”. Co to właściwie znaczy? Jakiej pozycji? Kto i co tę pozycję określa?
Dzisiaj pojawił się w tej historii zupełnie nowy fenomen, że oto warstwy społeczne dotad bierne i niezdolne do określenia swej społecznej pozycji ujawniają się otwarcie, mówią o rozmaitości swoich kompleksów, otwierając sobie tym sposobem drogę do policzenia własnej siły i zdobycia praw w życiu politycznym. Jak zauważa w niedawnym wywiadzie Marta Szarejko sama otwarcie przeżywająca swoje „prowincjonalne pochodzenie”, że niechętnie wymiania się miejscowość swojego pochodzenia, jeśli jej nazwa nie brzmi dobrze. „Osoby ze wsi rzadko wymieniają jej nazwę, obudowując ją wskazówkami typu ’50 km od Olsztyna’. Warszawiakom wydaje się to pragmatyczne, a dla nich to sposób przykrycia wstydu”. I dalej: „Kiedy aspirujący przybysze ze wsi już mają oliwę truflową, chcą obrazów z galerii z Berlina. Jak mają obrazy, chcą toczyć intelektualne rozmowy. Ale wciąż zadają sobie pytanie, czy ten obraz i ‘small talk’ sprawiają, że są już inteligentami”?
To, co się stało w Polsce w 2015 roku przejdzie do historii, że zaczął się oto proces przekształcania się Polaków z narodu dzielonego spolecznymi klasami, w naród w miarę jednorodny, tyle że zaczął się on samorzutnie i nieco chaotycznie oraz że – niezależnie od meandrów które go czekają – prowadzi do określenia pojęcia polskości na współczesny i bardziej nowoczesny sposób. Niezależnie od przebiegu tego procesu, Polska nie będzie już nigdy tą samą, jaką była dotąd, a sami Polacy zostaną zmuszeni do przyjęcia w pełni europejskich form myślenia o własnym społeczeństwie. I niechże tak już zostanie!