POLSKIE WYBORY, CZYLI „PAPIEROWY” KONTRA „DRUCIANY”

Pilsudzki           Wyraźnie widać, że – murowany dotąd – przyszły prezydent, Bronisław Komorowski, może mieć prezydencję przegraną i za chwilę prezydentem może już nie być. To jego osobisty dramat i głęboki zawód, jako że startował z pozycji absolutnego braku zagrożenia i pewności siebie. I chociaż jego kontrkandydat – Andrzej Duda, to wciąż wielka niewiadoma, to jednak głęboki zwrot w nastrojach opinii publicznej jest sam w sobie wart analizy. Nie idzie tylko o sylwetki kandydatów, bo te są prześwietlone wystarczająco i nie stanowią większej tajemnicy, ale o nagłe zwroty nastawienia polskiej opinii publicznej, zmiennej jak stepowy wiatr. Mechanizm tej zmienności nie daje się jednak łatwo uzasadnić. Obydwaj kandydaci sugerują, że ich wzorcem jest zmarły przed osiemdziesięciu laty Józef Piłsudski. Obydwaj, tak bardzo się od siebie różniący, zdają się powoływać przy tym na jego charyzmę, której im samym brakuje pod każdym względem, nie tylko dlatego, że ten ostatni uchodzi za twórcę II Rzeczypospolitej, a obydwaj kandydaci z twórczością są raczej na bakier. Te próby politycznego skojarzenia mają bardziej znaczenie propagandowe, niż faktyczne, ponieważ Marszałek nie tylko żył w innych czasach, ale też i w zupełnie innej Polsce. Stał się historycznym idolem wielu współczesnych Polaków jako „silny człowiek”, a demokracja ze swej istoty tego rodzaju siły nie toleruje. Dzisiejsza sytuacja jest tak dalece inna, że tego rodzaju porównania zupełnie mijają się z prawdą. Przypomnijmy więc w jakiej to Polsce działał Piłsudski i jakie były okoliczności to działanie stymulujące.

W okresie międzywojennym, Polski były dwie, a nie jedna, jak sugeruje tradycja historyczna. Podział biegł przy tym inaczej, niż ma to miejsce obecnie. Dzisiaj, kraj jest narodowościowo jednolity, a podziały mają charakter społeczno-historyczny. Przebiegają jednak w ramach tego samego narodu. Polska przedwojenna była poddana innemu dylematowi – jak traktować samych Polaków, a jak całą niepolską resztę? Prowadziło to raczej do narodowej i patriotycznej konsolidacji, pomimo znacznego zróżnicowania zamożności i pozycji społecznej mieszkańców. Jednak, aż ponad trzydzieści procent ludności kraju nie poczuwało się do narodowej wspólnotowości. Według spisu z 1931 roku, Ukraińców było prawie czternaście procent, Żydów niemal dziewięć procent, Białorusinów – cztery procent i tyle samo Niemców.

Tłem dla gwałtownych zmian obecnych nastrojów wyborczych i samą ich istotą jest wrodzona charakterowi Polaków niestabilność oceny własnej sytuacji, osadzona przy tym w dwoistości ich własnej natury. Podłożem jest głębokie rozwarstwienie wewnętrzne, dzielące i dzisiaj społeczeństwo na mniej wiecej dwie równe części. Każda z nich, niemal w każdej chwili, gotowa jest sprzeciwić się drugiej, nie fatygując się przy tym, by uzasadnić to jakąś racjonalną argumentacją. Pragnieniem części nierządzącej jest chęć zastąpienia w rządzeniu tej akurat rządzącej, niezależnie od społecznych kosztów takiego manewru.

Kto dobrze odczytuje ducha naszego kraju, ten wie, że dzisiaj Polski też są dwie: jedna uważa się za spadkobiercę tradycji inteligencko-postszlacheckiej, uznając siebie samą za tę lepszą – otwartą i „europejską”, druga, ma się za gorszą i jest z tej przyczyny pełna kompleksów oraz rustykalno-małomiasteczkowa, zdecydowanie „tutejsza” i z natury nieufna wobec każdego rodzaju nowości, a w szczególności takiej, która ma zagraniczne korzenie. Ten fakt nie tylko dzieli polskie społeczeństwo na dwie wzajemnie niechętne sobie części, ale też i takie, które zupełnie inaczej widzą świat i problemy własnego kraju, gotowe przy tym życzyć tej drugiej wszystkiego najgorszego. Teraz, rzecz dodatkowo skomplikowała nowa sytuacja. Weszło oto w okres dorosłości pokolenie, dla którego ten – tak znaczący dla starszych Polaków podział – jest w gruncie rzeczy bez znaczenia i którzy grubą kreską chcieliby oddzielić jedynie młodych – ambitnych ludzi przyszłości i polskich Europejczyków, od „starych zapyzialców”, uznawanych za zbędnych świadków przebrzmiałej przeszłości oraz przeszkodę dla awansu młodszych.

Narodowos II RzeczypospolitejTe najmłodsze pokolenia, dorosłość przeżyły już w europejskiej i unijnej Polsce i nie widzą powodu, by porównywać swoją sytuację z siermiężnym PRL-em, a nie z Anglią czy Szwajcarią. Wyjaśnianie, że to jednak oczekiwania znacznie przedwczesne, niczego nie zmieniają. Młodzi są z reguły niecierpliwi i radykalni.  Problem pogłębia też i przekonanie tych ostatnich, że starsze pokolenia zatrzymują dla siebie najlepsze pozycje oraz źródła dochodów i nie zamierzają się niczym dzielić z młodymi, spychając ich na sam koniec wyścigu do życiowego dobrobytu.

Postrzeganie Unii Europejskiej przez Polaków, to kolejna psychologiczna układanka. Dla starszych, przełomem był 1 maja 2004 roku, kiedy to europejska integracja poszerzyła się o osiem krajów naszej cześci kontynentu. Było to wielkie święto międzynarodowego awansu Polski – z kraju wobec Europy zewnętrznego – do ligi europejskiej, nawet, jeśli była to tylko druga liga, a nie pierwsza. Młodsi Polacy, nie mając już dzisiaj żadnej perspektywy szybkiego awansu, nie mogą zrozumieć – skądinąd oczywistej dla reszty – przyczyny tego, że wyjeżdżając do Anglii, zarabiają tam wielokrotnie więcej,  aniżeli w rodzinnym kraju. Chcieliby nie musieć wyjeżdżać, ale zarabiać podobnie i mieć prawo do codziennego używania angielskiego obok polszczyzny. Ich poczucie lepszości w porównaniu ze starszymi pokoleniami przeradza się nawet w coś w rodzaju złości. Polska telewizja dolewa przy tym oliwy do ognia, bo jest przy tym pełna giełdowych wykresów bogactwa i wywiadów z „ludźmi sukcesu”. Bieda i nieudane życie jest medialnie nieciekawe i rzadko pokazywane, poza tym burzy dobre samopoczucie tych, którym się udało.  Natomiast tych, uważających się za przegranych i w mediach dotąd nie pokazywanych, ujawnił dopiero niespodziewany sukces wyborczy Pawła Kukiza. To, że był niespodziewany nawet dla niego samego, obciąża głównie same media i politycznych analityków, którym zabrakło wyobraźni. Wyrażane niezadowolenie ze swojej sytuacji życiowej przez młode pokolenie Polaków nie byłoby może tak wielkim zaskoczeniem i nie zostałoby uznane za niebezpieczne dla politycznej stabilności kraju, gdyby nie to, że nałożył się na to inny proces, przebiegający równolegle do pierwszego. W transformacji systemowej uczestniczyli rodzice i dziadkowie buntujących się młodych pokoleń, którzy mieli przy tym okazję zadbać o swoje własne interesy tak, by uczynić się trudno usuwalnymi z najbardziej intratnych posad. Skutkiem są nie tylko niższe płace tych, którzy z tą falą się nie zabrali, ale też i brak dla nich perspektywy godziwego awansu. To akurat, nie jest ani następstwem wejścia w skład Unii Europejskiej, ani też ograniczenia wolności, o której poszerzenie tak zabiega swoimi hasłami kandydat Komorowski. To wyłącznie wewnętrzno-polski skutek ewolucji demograficznej i braku wyobraźni politycznej elity. I to całej bez wyjątku, bez dzielenia na PO i PiS. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że to one zapłacą też najwyższą cenę.

Unia Europejska przed i po 2004Platforma Obywatelska już płaci – niespodziewanym dla niej – widmem porażki Komorowskiego, niezależnie od tego, jaki będzie jej ostateczny rozmiar. Prawo i Sprawiedliwość Kaczyńskiego – jakkolwiek to może zabrzmieć paradoksalnie – płaci zwycięstwem wyborczym Andrzeja Dudy. To zwycięstwo jest dla Prezesa wydarzeniem głęboko niepokojacym, którego sam się najwyraźniej nie spodziewał, bo i swoją szansę sam przegrał w poprzednich wyborach. Jest też ono nieprzyjemnym zaskoczeniem, ponieważ nie po to prezes wystawił Andrzeja Dudę, by ten go przyćmił skutecznością.  Prezes nie tylko się jego zwycięstwa nie spodziewał, ale też z całą pewnością nie pragnął, by mało znany działacz przykrył swoim sukcesem jego ciężko wypracowaną charyzmę i stworzył alternatywę dla ukochanego przywódcy. Media pokazały moment, w którym Kaczyński został poinformowany o sukcesie wyborczym Dudy w pierwszej turze wyborów. Twarz prezesa wyrażała zaskoczenie bez żadnych oznak radości. Wiedział, dlaczego się nie cieszy. W chwilę potem, w przemówieniu na warszawskim Krakowskim Przedmieściu w ramach kolejnej „miesięcznicy” smoleńskiej katastrofy, nawet nie wspomniał jego nazwiska. Wyborczy sukces Dudy, to również początek końca monopolu partii Kaczyńskiego na rolę trwałej i poważnej opozycji oraz początek końca jego samego w świecie polskiej polityki. Był dotąd absolutnie niezatapialny, a teraz może zrodzić mu się ośrodek konkurencyjny w prezydenckim pałacu. Wszystko się teraz może zmienić i nikt dzisiaj nie wie, jaki ostateczny obraz przybierze polska scena polityczna.

            Na pierwszy rzut oka rzecz wydaje się oczywista. Sukces Dudy, to sukces PiS, klęska Platformy Obywatelskiej oraz konieczność jej ustąpienia od władzy na rzecz partii Kaczyńskiego. Rzecz jednak w tym, że ten ostatni doskonale wiedział z jakiej przyczyny nie życzył mu zwycięstwa. Tak, jak Komorowski, obejmując urząd prezydenta uwolnił się z więzów Tuska, tak i Duda zapewne wykorzysta nową sytuację jako szansę, by uniezależnić się od Kaczyńskiego i jego najbliższych współpracowników oraz wyrosnąć na podmiot samodzielny. Ma przy tym sytuację łatwiejszą niż Komorowski przed pięciu laty. Ten, zostawał prezydentem z ramienia partii rządzącej, PiS nie tylko partią rządzącą nie jest, to jeszcze właśnie ta jej „kaczyńskość’ tworzy główną w tej sprawie przeszkodę. Starcie, niekoniecznie otwarte, pomiędzy obozem Dudy, który niechybnie powstanie, a PiS-em Kaczyńskiego, będzie miało dla tej formacji dalekosiężne następstwa. Z pewnością zdestabilizuje też polską scenę polityczną, ale – co najważniejsze i najbardziej optymistyczne – zmusi polityczne elity do dokonania głębokiej analizy swej własnej roli, której dotąd czynić nie miały ochoty. Pierwsza jaskółka, to zapowiedź – blokowanej dotąd przez wszystkich – zmiany ordynacji wyborczej w kierunku systemu większościowego. To już samo w sobie oznacza początek rewolucji.

Dotychczas obowiązująca ordynacja proporcjonalna, rzekomo najbardziej sprawiedliwa, choruje na mechanizm niemożności wyłonienia wyrazistych kandydatów. Nie jest przypadkiem, że wśród bardziej wnikliwych obserwatorów sceny politycznej, Andrzej Duda ma opinię kandydata „papierowego”, a Bronisław Komorowski – „drucianego”. Siłą pierwszego są na pamięć wyuczone zgrabne frazy, drugiego – swojskość trącąca siermiężnością. Warto zastanowić się, z jakiej to przyczyny czterdziestomilionowy kraj, obfitujący w utalentowane jednostki, nie jest w stanie z nich skorzystać w działalności politycznej i nie zasłużył na to, by na czele państwa stawały jednostki wybitne na miarę Pilsudskiego. Pracowicie wypracowany system oddaje całą partyjną władzę w ręce pojedyńczych prezesów, którzy samodzielnie decydują o kolejności osób wstawianych na wyborcze listy. Nieczytelność parlamentarnych list wyborczych zmusza „elektorat” do głosowania na partyjne listy pełne nic nie mówiących wyborcom nazwisk, ale zadowalających za to swoich ich partyjnych bossów. To właśnie z tej przyczyny popularna jest idea zmiany ordynacji na wiekszościową, chociaż sam system jest również obciążony jednostronnością. Interesujące przy tym, że główny nurt mediów, należący skądinąd do przestrzeni krajowego establishmentu, oceniając ostatnie brytyjskie wybory po raz pierwszy od dziesięcioleci zaczął podkreślać „niesprawiedliwość” tamtejszego systemu wyborczego. Dawniej nie tylko nigdy tego nie czyniono, ale wręcz wskazywano Wielką Brytanie jako swoisty wzorzec demokracji. Wszyscy rozumni ludzie wiedzą przy tym, że jego wprowadzenie w Polsce oznaczałoby wywrócenie obecnego układu politycznego do góry nogami. A to jest rzecz, której każdy establishment polityczny nie życzy sobie ze zrozumiałych powodów, boi się go jak ognia i zrobi wszystko, by pomysł utrącić.

Geografia Wyborow do Sejmu             Polska geografia wyborcza była dotąd dosyć czytelna. Tak zwane Ziemie Odzyskane po dawnych kajzerowskich Niemczech były bastionem Platformy Obywatelskiej. Dawna Kongresówka i Galicja, to gniazdo zwolenników Prawa i Sprawiedliwości. Daje się to wyjaśnić historycznie w kontekście wcześniejszej tezy o trwałym podziale elektoratu na „inteligencko-postszlachecki” oraz „rustykalno-małomiasteczkowy”. Ziemie zachodniej Polski były zasiedlane głównie przez repatriantów z dawnych wschodnich terenów Rzeczypospolitej i był to głównie element miejski i „okołodworkowy”. Chłopi mieli skłonność do pozostawaania na miejscu, by utrzymać swoją ziemię. Tutaj zapewne, ma również swoje źródło trwała przewaga Platformy Obywatelskiej w tej części kraju. Dawna Kongresówka i Galicja utrzymały natomiast dawną strukturę społeczną przedwojennej Polski, w której przewagę miała – poza wielkomiejskimi wyjątkami, jak Warszawa i Łódź – ludność regionów wiejskich oraz małych miasteczek. Wydawało się, że sytuacja utrwali się i obraz polityczny kraj będzie już właśnie taki i to na dłużej. Nikt nie pomyślał o tym, że wejście Polski do Unii Europejskiej oraz wielka fala wyższego wykształcenia, jak dotknęła pokolenia urodzone po 1980 roku doprowadzi do załamania się tego jednoznacznego obrazu i spowoduje zupełnie niespodziewane następstwa. W dzisiejszej Polsce zaledwie siedem procent spośród pracujących w wieku 25-64 lat zakończyło edukację na poziomie szkoły podstawowej, a udział wyższego wykształcenia wśród pracujących podniósł się do niemal trzydziestu procent. Oznacza to, że osoby lepiej wykształcone są w populacji pracujących nadreprezentowane, a osoby z wykształceniem podstawowym i niepełnym przeciwnie – wyraźnie niedoreprezentowane. Skutkiem jest to, że ćwierć miliona osób z wyższym wykształceniem jest zarejestrowanych jako bezrobotni, a absolwenci szkół wyższych wykonują prace, które nie wymagają dyplomu. Na przykład, aż cztery piąte pracowników w galeriach handlowych, to magistrzy, licencjaci i studenci. Trudno się dziwić, że tego rodzaju sytuacja rodzi zrozumiały gniew i frustrację. Teraz, w wyborach prezydenckich, młodzi frustraci ujawnili się jako homogeniczna grupa, mogąca mieć poważny wpływ na sposób rządzenia państwem. To dobrze, ale zwykłe bicie na alarm nie pomoże tym starszym, czującym się zagrożonymi na swoich pozycjach. Istotą skutecznej polityki jest jednak przewidywanie nadchodzących wydarzeń, czego w naszej krajowej elicie najwyraźniej brakuje. Mamy zatem przed sobą czasy, gdy jedno zaskoczenie gonione będzie przez kolejne.

Ewolucja struktury ludnosci                Dane o strukturze wieku ludności kraju za lata 1980-2008 według kryterium zdolności do pracy są dobrą ilustracją omawianego zagadnienia. Liczba emerytów i ludności w wieku poprodukcyjnym wzrosła w tym okresie półtorakrotnie, ludności w wieku produkcyjnym o dziesięć procent, natomiast dzieci i młodzieży w wieku przedprodukcyjnym z kolei ubyło o prawie dziesięć procent. Oznacza to przejściową, ale silnie narastającą presję na rynek pracy przy równoczesnym potęgowaniu kosztów utrzymania ludzi w wieku poprodukcyjnym. Jednocześnie, w porównaniu z socjalistycznym PRL-em nie tolerującym bezrobocia, liczba miejsc pracy w relacji do roku 1980 znacznie spadła, natomiast ilość ludzi w wieku produkcyjnym wzrosła. Co więcej, gwałtowny boom edukacyjny spowodował rosnącą nierównowagę pomiędzy możliwościami kraju, a oczekiwaniami młodych ludzi wkraczającymi na rynek pracy. Powiększające się napięcie było częściowo łagodzone emigracją, głównie do Wielkiej Brytanii. Jednak większość poszukujących pracy pozostała w kraju i to, co obserwujemy w ramach prezydenckich wyborów, to przede wszystkim eksplozja frustracji młodych i sprawnych ludzi, nie mogących znaleźć sobie miejsca. Dziwić się tylko należy, że zastała ona polityków zupełnie do wyzwania niegotowych. Komorowski najwidoczniej nie rozumie problemu, lub zrozumiał go zbyt późno, natomiast kandydat Duda nawet zrozumieć nie próbuje, chwytając tylko okazję, by na niej wjechać do prezydenckiego pałacu. Sam jednak nie ma w tym względzie nic do zaproponowania i nie jest nawet pewne, czy w ogóle ma chęć go zrozumieć, czy też tylko użyć jako wyborczego wehikułu. Jak ostrzegał ostatnio Leszek Balcerowicz, nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wielkie niebezpieczeństwo czyha na kraj w przypadku przegrania wyborów przez urzędującego jeszcze prezydenta. Prezydent z obozu przeciwnego może używać – podobnie jak czynił to Lech Kaczyński – konstytucyjnego prawa weta do blokowania wszelkich zmian, prowadząc tym do zupełnego chaosu i paraliżu państwa. Tyle, że istnieje i druga strona tego medalu, wspierana ludowym powiedzeniem, że oto nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Polska bowiem potrzebuje głębokich i inteligentnych reform, a że brakuje jej odpowiednio do tego inteligentnej politycznej elity, zmiany będą musiały być wymuszane samym tylko biegiem wydarzeń.

                Austriacki kanclerz z czasów napoleońskich – Klemens Lothar von Metternich mawiał, że ma w swoim biurku tylko dwie szuflady. Jedna służy do przechowywania „spraw nie do załatwienia”, druga – dla tych, które „załatwią się same’. Wedle kanclerza, skuteczna, ale niezbyt radykalna polityka, polegać powinna na umiejętnym i czynionym w odpowiednim czasie przekładaniu spraw z jednej szuflady do drugiej, mieszczącej te, które już dojrzały do tego, by załatwiły się same. Pozwólmy popracować rodzimym politycznym szufladom, a może w końcu ujrzymy rozwiązanie nurtujących nas dzisiaj problemów.  Pozostaje jednak jedna wątpliwość: czy oto polskie elity polityczne zdają sobie w ogóle sprawę z istoty problemu i czy gdzieś w centrum dyspozycyjnym znajdują się takie dwie szuflady? Jeśli ich nie ma, to biada! Czekają nas zmiany żywiołowie, kiedyś nazywane rewolucją. Nadzieją jest jednak to, że demokracja ma to do siebie, iż pozwala na wcześniejsze pójście po rozum do głowy, zanim pojawi się w pełni dojrzała sytuacja rewolucyjna. Nie wyklucza to jednak ograniczonej rewolty, z którą Polacy będą musieli sobie zapewne niebawem jakoś poradzić. A może to wcale nie wina Polaków, lecz tylko zwykła logika historii, w której bezwiednie uczestniczymy, ale nie do końca zdajemy sobie sprawę z naszej w niej roli?

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.