MY, NARÓD: LE PEUPLE CZY LA NATION? WIĘC WŁAŚCIWIE KTO?

My narod            Jest jakiegoś rodzaju prawidłowością, że najważniejsze decyzje polityczne skrywają zarodek fundamentalnego nieporozumienia. Angela Merkel uzasadniała niedawno decyzję wspierania przez Berlin imigracji z krajów Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki do Europy, chociaż zjawisko gołym okiem sprawia wrażenie „zderzenia cywilizacji”, nie zaś procesu pokojowej koegzystencji. „Liban – orzekła – przyjął półtora miliona inigrantów, chociaż sam ma zaledwie pięć milionów mieszkańców. Dla nas ta imigracja, to wciąż są liczby śladowe”. Mówiąc to albo kłamała, albo też nic nie rozumie z tego, co mówi. Problem przecież w tym, że Liban – w przeciwieństwie do Niemiec – jest w większości muzułmański, a językiem jego codzienności jest koraniczna arabszczyzna, nie zaś indoeuropejska mowa niemiecka. Napływający imigranci także mówią po arabsku i są podobnymi im muzułmanami, więc problem bariery kulturowej nie jest w  Libanie istotny. Można też przywołać przykład niedalekiej Bejrutowi Jordanii, by zrozumieć istotę problemu jaki się za tym kryje. W obrazie tego ostatniego kraju uderzają dwa czynniki. Po pierwsze, jest zamieszkany przez ludność arabską i napływają do niego również Arabowie. Po drugie, że od pojawienia się jordańskiego królestwa na bliskowschodniej mapie przed niemal stuleciem, jego zaludnienie rosło w tempie zupełnie  niezwykłym, żeby nie rzec – eksperymentalnym. W dniu powstania było to jakieś dwieście tysięcy koczowniczej ludności, a jedyny ośrodek miejski – Amman był tylko swoistym centrum namiotowym wielbłądników zamieszkałym przez zaledwie dwa tysiące ludzi. Dzisiaj, to nowoczesna, z górą milionowa metropolia, a sam kraj ma ludności prawie czterdzieści (!) razy więcej niż miało to miejsce w dniu jego powstania. Obecne szacunki określają tę liczbę na ponad dziewięć i pół miliiona.[Cóż, powie ktoś, arabska rozrodczość w odróżnieniu od europejskiej jest fenomenalna. Rzecz jednak w tym, że zaludnienie Jordanii rosło nie tyle wskutek przyrostu naturalnego, ile dokładnie selekcjonowanej zgody rządu na imigrację z krajów ościennych. Być może, Angela Merkel tak się zapatrzyła w jordański wzorzec demograficzny, że zapragnęła uzyskać dla Niemiec zastrzyk nowej krwi w podobny sposób, czyli z sąsiadujących z Ammanem krajów. Pani kanclerz nie dostrzegła tylko tego, że oto rdzenna ludność niemiecka – inaczej niż Jordania – używa na codzień języka do arabszczyzny niepodobnego i jest zakorzeniona w chrześcijańskiej tradycji Europy, a nie w świecie bliskowschodniego islamu. Może ją więc tłumaczyć tylko to, iż uległa przekonaniu, iż jednak „wiara czyni cuda”.

            Istota problemu napływających do Niemiec imigrantów, którego w zadziwiający sposób nikt nie jest skłonny potraktować z należną powagą, sprowadza się do huntingtonowskiego zjawiska „zderzenia cywilizacji”. W Syrii, Arabowie walczą ze sobą nie ze względu na odmienności kulturowe, lecz w zgodzie z lokalną tradycją głębokich wrogości pomiędzy spowinowaconymi rodami. Tam nie liczy się narodowość, ale pokrewieństwo. W świecie islamu, pojęcie narodu zresztą w ogóle nie istnieje. W Jordanii panuje więc względny spokój, chociaż w europejskim  znaczeniu słowa naród jordański również nie istnieje, a jego mieszkańcy to tylko innego rodzaju odłam arabskojęzycznej ludności regionu. W tym świecie, konflikty i zbrojne starcia są normą, lecz wynikającą nie tyle ze sprzeczności narodowościowych, czy kulturowych, ile przeciwnie – ze strukturalnej wspólnoty polegającej jednak na tym, że świadomość regionalno-rodowa jest uznawana za ważniejszą od narodowej. Ta ostatnia nie posiada ani religijnej, ani mentalnej podstawy istnienia, a spory i sprzeczności mają wymiar lokalny. Interesy grupowe też nie są funkcją skutków ich globalnej ewolucji, lecz tylko elementem lokalnej gry interesów.

Konflikt pomiędzy chrześcijańską tradycją europejską a muzułmańską ma jednak charakter fundamentalny, a nie lokalny i przejściowy. Jego istotą nie jest odnajdywanie dróg wzajemnego prozumienia, lecz głęboka logika walki o to kto kogo w tej walce pokona i wykorzysta. Islam nie niesie w sobie potrzeby konkurencji w przestrzeni wydajności wiedzy mieszkańców, czy głębi ich inteligencji, a bez konkurencji nie ma rozwoju. Więc islam się ze swej natury nie rozwija, zastępując rozwój wrogością do każdego rodzaju inności. To rodzaj kulturowej wojny, która próbując pogodzić wodę z ogniem i przenosząc ją na grunt europejski prowadzi do rozkładu idei samej Unii Europejskiej, w którą narody kontynentu umieściły imponująco wiele pracy i nadziei. Tymczasem, Angela Merkel wypowiada się w sprawie z nadzwyczajną lekkością i nie jest nawet skłonna dostrzec, że faktyczny rozpad wspólnoty, który zaczyna mieć właśnie miejsce, ma też bezpośrednie źródło w tym, że niemiecka polityka imigracyjna, to dolewanie oliwy do ognia. Jest raczej pewne, że tej sprzeczności Europa nie przetrzyma jako jedna całość.

Politycznie poprawna część Europy tchnie optymizmem, więc nasuwa się domniemanie, że uznaje jej sukcesywne zasiedlanie przez napływających muzułmanów za rzecz oczekiwaną. Wedle prognoz amerykańskiego ośrodka Pew tego rodzaju imigracja a także szybki przyrost naturalny ludności muzułmańskiej uniemożliwi oczekiwaną integrację tej mniejszości ze społeczeństwami Zachodu. Zwolennicy teorii o Eurabii (nazwę tę spopularyzowała książka brytyjskiej autorki Bat Yeor) przekonują, że zbliżający się „zalew obcych” zagraża również i samej europejskiej tożsamości. Jednak Gazeta Wyborcza tę tezę zwalcza z pełną konsekwencją i robi to z nie do końca zrozumiałych pobudek, stając w obronie obcych kulturowo mniejszości przeciwko racjom lokalnych większości.

Demografowie twierdzą, że do 2030 roku w niektórych krajach Europy udział muzułmanów wzrośnie z obecnych 3-5% do 6-10%, pod warunkiem jednak, że da się go w jakiś sposób kontrolować i pohamować obecne objawy chaosu. Inaczej będzie on nie tylko większy, ale też i pozbawiony możliwości wkomponowania w potrzeby europejskiego rynku pracy, stając się czynnikiem niezależnym i Europie wrogim. Jest prawdą, że nie zmienia to mniejszościowego statusu ludzi deklarujących się jako muzułmanie. Prognozy, które uwzględniają zarówno zmiany w przyroście naturalnym, jak i dynamikę imigracji do Europy pokazują, że liczba muzułmanów w Europie (łącznie z Rosją) wzrośnie z obecnych blisko 44 milionów do 58 milionów w roku 2030, czyli z obecnych 6 procent populacji (4 proc. w krajach UE) do 8 procent i to już w  niedalekiej przyszłości. Największy przyrost liczby imigrantów ze świata islamu ma dotyczyć przede wszystkim kilku najbogatszych państw – Austrii (z ok. 6 do 9 proc.), Szwecji (z ok. 5 do 10), Francji (7,5 do 10) oraz Belgii (6 do 10). W Polsce wciąż mają oni pozostać demograficznym marginesem nie przekraczającym 20 tysięcy osób. Pew prognozuje również spadek tempa przyrostu naturalnego w wielu muzułmańskich społeczeństwach, co wiąże się ze wzrostem liczby wykształconych kobiet, pomimo wciąż istniejących edukacyjnych barier. Pew oparł prognozy na obecnej liczbie ludzi określających się jako muzułmanie (nawet jeśli nie praktykują uczestnictwa w piątkowych nabożeństwach), nie zajmując się przewidywaniami, które to z nurtów islamu przybiorą na znaczeniu w najbliższych dwóch dekadach.

JordanDo niedawna, przeciwieństwem Francji stawiającej na asymilację mniejszości w ramach świeckiego państwa, była Wielka Brytania promująca model wielokulturowości, dającej mniejszościom sporą autonomię, między innymi w zakresie szkolnictwa. Brytyjczycy zaczęli jednak niedawno modyfikować swoje rozwiązania i ściślej kontrolować programy nauczania, nawet w szkółkach religijnych. Stanęli bowiem wobec tej samej co inni Europejczycy kwestii, że oto za kilkadziesiąt lat ci ostatni mogą stać się mniejszością na własnym kontynencie. Lęk przed agresywną religijną mniejszością jest także jedną z przyczyn niechęci europejskich wyborców do myśli o rozszerzeniu Unii o Turcję.

W obliczu imigracyjnej fali pojawia się też znów potrzeba zdefiniowania pojęcia narodu. Trzeba to zrobić, skoro trwałą częścią europejskości mają stać się muzułmanie dotąd uznawani za element Europie obcy i prowadzący do pozbawienia jej mieszkańców tradycyjnej świadomości narodowej, zastępowanej odczuwaniem więzów religijnych w miejsce etnicznych. Również i dylematy przed jakimi staje nasz kraj wydają się przychodzić z podobnej przestrzeni. W czasie demonstracji, która miała ostatnio miejsce w Gdańsku przypomniano słowa z przemówienia Lecha Wałęsy w amerykańskim Kongresie w 1989 roku. Rozpoczął je od słów: my naród, co było nawiązaniem do amerykańskiej konstytucji zaczynającej się od wersetu: we, the people. Mało kto jednak odnotował istotną różnicę w tłumaczeniu obu pojęć. Był to rok triumfu Solidarności i zarówno Amerykanie, jak i Polacy, byli wtedy przekonani, że nic już nie przeszkodzi procesowi upodobniania się do siebie obu krajów, a warszawskiego Sejmu do Kongresu Stanów Zjednoczonych. Sprawa ujawniła się ponownie w czasie ostatniej demonstracji w gdańskiej stoczni, ale nadal rozróżnienie wydawało się mało istotne, skoro odbywała się ona pod szczytnym hasłem suwerenności narodu (my, naród), nie nawiązując jednak już do amerykańskiej idei we, the people. Czy ta różnica jest istotna? To głęboka różnica kulturowa, która nie tylko wciąż ma swój polityczny ciężar gatunkowy, ale analiza jej istoty może ułatwić zrozumienie miejsca jakie w świecie Zachodu zajmuje nasz kraj. Również i pod tym względem okazuje się on nietypowy, zajmując pod cywilizacyjnym względem miejsce na europejskim pograniczu wschodu i zachodu, a nie we wnętrzu tego ostatniego. Wbrew ambicjom samych Polaków Polska, to miejsce peryferyjne.

             W koncepcjach politycznych zachodniej części Europy, słowo „naród” pojawia się równolegle lub wymiennie z pojęciem „lud”. Więcej, utożsamianie narodu z ludem jest w gruncie rzeczy kwintesencją europejskiej demokracji odkąd uznano, że jest ona dobrem przynależnym wszystkim mieszkańcom kontynentu, niezależnie od tego, czy tworzą z resztą wspólnotę językową, czy też się od niej jakoś odróżniają i są tylko mieszkańcami wspólnego państwa. W czysto słownikowym znaczeniu „lud”, to jedno z kluczowych pojęć w tradycji politycznej każdego europejskiego kraju. Określenie oznacza dążenie do demokratyzacji stosunków między ludźmi niezależnie od ich etnicznego pochodzenia, natomiast z pozoru tożsame pojęcie narodu prowadzi do zgoła innych konsekwencji. To idea służąca wyróżnieniu jednych w stosunku do drugich, a nie dążenie do ujednolicenia w jedną całość. Pojęciowo, słowo „lud” występuje w dwóch podstawowych znaczeniach: zbiorowości, która w tradycji zachodniej jest utożsamiana z mieszkańcami kraju jako z jednolitym społeczeństwem. Może jednak być rozumiana zupełnie inaczej: jako określenie wyodrębniające niższe, biedniejsze i niewykształcone warstwy społeczeństwa, bliższe pojęciu gminu, pospólstwa, albo ludowych mas, zupełnie odległych od akceptacji szczytnej idei narodu jako głównej wiezi łączącej mieszkańców. Idzie o odróżnienie ludzi świadomych swej narodowej misji od tych, których cechą jest bierność, nie zaś aktywne uczestnictwo w wydarzeniach. Jako wspólnota całego ludu pomijająca stopień zróżnicowania społeczeństwa, słowo było używane przez lewicowe ośrodki polityczne w postaci swoistej przeciwstawności wobec pojęcia „naród”. Wbrew językowej i kulturowej tradycji usiłowano słowu „lud” nadać bardziej pozytywne i ogólnonarodowe znaczenie.

Pojęcie ludu jest przy tym czymś szczególnie delikatnym w ustroju demokratycznym. Ostatecznie, słowo „demokracja” pochodzi od greckiego „demos”, czyli „lud”. Tyle, że starożytni Grecy nie uważali istoty swej odrębności za rezultat odmienności używanego języka, ani też stopnia swej „ludowości”, ale za funkcję demokratycznego ustroju ich społeczności. Rodzaj używanej mowy był w tej sytuacji wartością wtórną wobec zasad ustrojowych. Argumenty wydawały się logiczne: skoro lud jest większością, to lud powinien też rządzić. Ale gdzie wtedy miejsce dla narodu? Dla Ateńczyków, Koryntian i Spartan mówiących przecież tym samym językiem, ale uważających się za odrębne narody? Politycy, ich partie, czy też ludzie uznający się za intelektualistów odwołują się dzisiaj do tego, że reprezentują „wolę ludu”. A kto i w jaki sposób reprezentuje wtedy naród? Wieloznaczność samego pojęcia, brak jasności w jaki sposób narodowa wola ma być wyrażana i realizowana, jest jednym z podstawowych problemów wschodnioeuropejskiej odmiany demokracji, której formuła jest wciąż płynnym przedmiotem debaty. Jedno jest jednak uderzające: w zależności od kulturowej tradycji w rozumieniu relacji pomiędzy „ludem” i „narodem”, we wschodniej części Europy oba pojęcia są jednocześnie tożsame, jak i głęboko odmienne. „Naród” może brzydzić się „ludem”, ale ten ostatni nie może brzydzić się narodem.  Pod pojęciem narodu najczęściej rozumie się bowiem wspólnotę o charakterze etnicznym, do pewnego stopnia ludziom wrodzoną, podczas gdy demokratyczna istota ludowości nie jest niczym wrodzonym, ale czymś ideologicznie nabytym i wspartym wspolnotową świadomością. W dawnej Rzeczypospolitej, chłopi mówili wieloma językami ale przecież nigdy nie byli uznawani za pełnoprawną część narodu i jako niższe warstwy określani pogardliwie mianem ludu. Narodem natomiast zawsze i nieodmiennie pozostawała szlachta oraz inteligencja, niezależnie od używanego na codzień języka. Dzisiejsze echo problemu to fakt, że Polacy pragną być uznawani za naród, za to do przynależności do ludu nie ma zbyt wielu chętnych. Wygląda więc na to, że w kraju współżyją ze sobą dwa zupełnie odmienne narody, ale ludu nie ma prawie wcale.

Niejasności nie rozwiewa encyklopedia. Próba przekierowania hasła „naród” na język angielski rodzi niespodziankę, ponieważ nie ukazuje się w to miejsce pojęcie nation, ale lud (people), co sugeruje, że oba są uważane za synonimy. Taki sam rezultat osiągniemy próbując podobnego zabiegu w języku francuskim. Również i tam znajdziemy słownikowy równoważnik polskiego „narodu” w słowie peuple w miejsce nation, przy czym wyrazistość jego znaczenia jest podkreślona symboliczną dla Francuzów wymową obrazu Delacroix podpisanego przez autora jako Wolność wiodąca lud na barykady, gdzie słowo „lud” nabiera szczególnego znaczenia, równoznacznego nie tylko z narodem, ale i z historyczną i ponadczasową racją. Rzecz jest jednak znacznie bardziej złożona, a przypadek Polski szczególny. W naszym języku, rozróżnienie obu pojęć jest wyraźne i po polsku francuski „peuple” i angielski „people”, to jednak bardziej „naród”, aniżeli „lud”, bo też i w polskiej tradycji politycznej ten ostatni, to nie cały naród, lecz zaledwie jego uboższa i gorzej wykształcona część, uznawana przy tym za synonim warstw niższych, politycznie niesamodzielnych i wymagających „narodowego przywództwa” ze strony warstw lepiej uświadomionych i bliższych pojęciu narodu. Do tego, w języku polskim zarówno „lud” jak i „naród”, to słowa rodzaju męskiego, podczas gdy po francusku męskim jest tylko le peuple, lecz już la nation – to bez wątpienia rodzaj żeński. Może to z tej przyczyny główną postacią obrazu Delacroix jest kobieta wiodąca lud na barykady tyle, że jako pojedyncza osoba otoczona gromadą bardziej podrzędnych ale za to męskich wojowników. Czy ta symbolika ma jakieś głębsze znaczenie?

            Debata nad istotą tożsamości międzynarodowych powiązań pomiędzy ludźmi jest w zachodniej tradycji politycznej dość świeża. Ernest Renan w 1882 roku na konferencji w paryskiej Sorbonie zaproponował poważne przeanalizowanie sprawy w uznaniu, że jest ona tylko z pozoru jasną i wcale nie prowadzi do oczywistych wniosków. Społeczeństwa przyjmują najróżniejsze oblicza. Wielkie aglomeracje ludzi w Chinach, Egipcie i Babilonii nie odczuwały potrzeby określenia swej wspólnotowości nrodowej, czy etnicznej. Ludy w rodzaju Hebrajczyków, Arabów, państw-miast w rodzaju Aten, czy Sparty poczuwały się już do wspólnoty miejsca zamieszkania, lecz jeszcze nie do wspólnoty języka. Narody takie jak Francuzi, Anglicy i większość nowoczesnych europejskich autonomii, to szczególny sposób grupowania społeczności ludzkich nie znających wielu naśladowców w reszcie świata. W tradycji europejskiej najwyższą formą wspólnotowości ludzi jest więc ich narodowość. Jak to pogodzić z narastającym wrażeniem, że w Polsce istnieją obok siebie dwa narody aspirujące do przywództwa, przy czym żaden z nich nie pragnie być utożsamiany z ludem, a reprezentantów tego ostatniego trudno się wokół nich doszukać?

W ujęciu francuskiego myśliciela pojawienie się nowoczesnego narodu jest następstwem historycznym serii wydarzeń. Idea narodów należy do nas, Europejczyków. Lecz co to jest właściwie naród? Dlaczego Holandia jest państwem jednego narodu, podczas gdy mieszkańcy Pakistanu albo arabskiego sułtanatu znad zatoki Perskiej nim nie są?  Co się stanie, gdy pojęcie narodu rozumiane na wzór tych ostatnich zdominuje jego europejskie rozumienie? Szwajcaria, która ma cztery języki urzędowe i dwie odmienne religie jest przecież narodem, ale na przykład azjatycka Sri Lanka, która jest jednorodna w swoim buddyzmie i języku komunikacji, nie jest określana jako jeden „naród srilankijski”? Dlaczego Związek Sowiecki bez wątpienia był wielkim państwem, ale nie utworzył sowieckiego narodu? Czym różni się narodowość od rasy?

Wspólnota używanego języka wspomaga poczucie narodowej wspólnotowości. Do niedawna nie było z tym w Europie problemu, a sama Unia Europejska była swoiście wzorcowym związkiem państw narodowych. Co się stało, że to przekonanie zdaje się dzisiaj ją opuszczać i zarówno Niemcy, jak i Francuzi wydają się być coraz bardziej otwarci na inwazję ludzi wyrosłych w zupełnie innym przekonaniu, że oto poczucie narodowości nie ma znaczenia, ma je natomiast odczuwanie wspólnotowości w modlitwie? Czy Europa może przetrwać tego rodzaju zmianę i nadal pozostać Europą greckiej i rzymskiej tradycji logicznego myślenia? Staje się to nagle bardzo wątpliwe, szczególnie jeśli miałaby wciąż pozostawać tą samą Europą.

By Rafal Krawczyk

1 Comment

  • Niemcy nie sa Europejskie. Odkad w Niemczech rzadzi Angela nie widac, aby byl to kraj greckiej i rzymskiej tradycji logicznego myślenia…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.