POLONIA EUROPEA: CHAOS, CZY ROZCIĘCIE GORDYJSKIEGO WĘZŁA?

 Polonia Europea           W jaki sposób kraj położony tak, jak Polska z tak bardzo burzliwą historią może być w pełni europejski i jednocześnie kultywować oryginalne i „sarmackie” tradycje? Marzenia Polaków o powrocie do potęgi z czasów I Rzeczypospolitej można włożyć między bajki, ale też jedna rzecz wciąż się w ich głowach kołacze z niesłabnącą siłą. To idea Międzymorza, czyli jakiegoś rodzaju związku państw położonych pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym, zawsze dotąd uważana za wymysł niepoprawnych idealistów. Na jakiej podstawie można liczyć na zgodną współpracę kilkunastu państw regionu tkwiącego od stuleci między Zachodem a Rosją i będących ich odwiecznymi klientami, skoro przez wieki wykazywały niedojrzałość w postaci kłótliwości i wzajemnego rzucaniem kłód pod nogi? Paradoksalne, ale dzisiaj rodzi się na tyle niespodziewany układ międzynarodowy, że takie rozwiązanie przestaje być czystą fantazją i może stać się obiektem zainteresowania zarówno ze strony „starej” Unii, jak i jej nowej, wschodniej części. Wiele wskazuje na to, że ta „stara” zaczyna żałować, że poszerzyła się o tę „nową”, a ta ostatnia, ze swej strony werbalizuje zwątpienie, czy aby nie była w negocjacjach za miękka i nie pozwalała się traktować drugorzędnie.  

Plus Minus, dodatek do dziennika „Rzeczpospolita” skarży się, że od czasów rozbiorów, to wciąż te same wrogie ośrodki wmawiają Polakom czarną legendę ich historii, a to z tej przyczyny, że okrutni i nieuczciwi zaborcy musieli jakoś usprawiedliwić akt unicestwienia kraju położonego w samym środku Europy. Inaczej mówiąc, szkalowanie polskiego narodu, to dymna zasłona dla zbrodni zniszczenia wielkiego państwa, przed którym rysować się miały niezwykłe perspektywy unicestwione przez złych sąsiadów. Tyle, że od końca epoki porozbiorowej mija właśnie sto lat, dzielą nas więc od niej aż cztery pokolenia Polaków. Dlaczego jednak wątpliwości pod polskim adresem w ustach europejskich prominentów pojawiają się dopiero po ostatnich parlamentarnych wyborach? Czy to tylko wrodzona Europie wrogość wobec chęci wybicia się Polaków na odmienność? Warto pamiętać, że najbardziej obraźliwa ocena naszego charakteru narodowego nie powstała w stolicach dawnych państw zaborczych – w Petersburgu, w Berlinie, czy Wiedniu, ale przed z górą stu laty w Paryżu – w stolicy kraju, który nie tylko pomagał powstańcom w ich walce o niepodległość, ale był też ich emigracyjną Mekką. Tamtejszy portret Polaka musiał więc powstać w oparciu o wizerunek naszych rodaków swobodnie rezydujących pośród Francuzów, a nie tych, odciętych zaborami, których w Paryżu nie widywano. Może więc ocena miała jakiś związek z rzeczywistością?

Czy tej, wciąż jeszcze naszej i wspólnej Europie, prócz „Grexitu” zaczyna również grozić „Polexit”? Z punktu widzenia zachodnich krajów Unii, czyli niegdysiejszej Piętnastki, to się może zdarzyć, bo też i jej członkowie z europejskiego wschodu nie są skłonni do akceptacji twardych unijnych zasad i wciąż wykazują więcej cech „wschodnich”, niż tych importowanych z zachodniej części kontynentu. „Europa patrzy na Polskę i myśli; niby minęło 25 lat, ale oni pozostali tak bardzo sowieccy, tacy bezrozumni, w kilka chwil rozwalają to, co zbudowali. Są jacyś inni, nie nadają się do nas”. Taką opinię sformułował słowacko-czeski publicysta i pisarz, oceniając zagadkę narastania antyeuropejskich nastrojów wśród krajów przyjętych do Unii po 2004 roku. „Żal mi – dodaje – Ukrainy, która wpatrzona w Polskę tak bardzo chce do Zachodu. Co ona ma teraz robić? Dzisiaj, głos Polski przestaje się liczyć, jeszcze chwila i będzie zupełnie nieważny, egzotyczny”. Rzecz staje się o tyle prawdopodobna, że Prezes ze swoimi najbliższymi może uznać, że nie osiągnie pełni władzy jaką uznałby za siebie godną dopóty, dopóki będą go obowiązywać europejskie standardy i ograniczenia. Podgrzewając nacjonalistyczne i antyunijne nastroje mógłby zaktywizować mniej „europejskich” Polaków, przekonując, że dla „pełnej suwerenności” i odzyskania „tradycyjnej polskości” warto jest poświęcić miliardy euro czekającej kraj pomocy rozwojowej. Dwieście pięćdziesiąt lat temu podobnie myśleli barscy konfederaci, wywołując przeciwko mającym europeizować kraj reformom powstanie, które rychło skończyło się pierwszym rozbiorem. Czy dzisiaj niektórzy politycy myślą podobnie i też nie zważają na skutki? Konfederacja barska przeszła do podręczników historii jako ruch patriotyczny i antyrosyjski, którego jednym z przywódców był Kazimierz Pułaski, późniejszy bohater walki brytyjskich kolonii w Ameryce o niepodległość. Tyle, że w Polsce walczył o ideały całkiem przeciwne tym amerykańskim – o utrzymanie zależności chłopów od szlachty oraz o wzorcowe państwo klasowe, a nie całego społeczeństwa. Konfederaci podnieśli broń nie tylko przeciwko rosyjskiem nominatowi jakim był Stanisław August Poniatowski, lecz również przeciw programowi reform mających ożywić obumierający twór nazywany Rzecząpospolitą. Tymczasem, nie była ona wcale „pospolita”, czyli powszechna, lecz czysto szlachecka i anachronicznie konserwatywna. Czy nie ma w tym podobieństwa do poglądów głoszonych przez obecną parlamentarną większość sejmową? Czyżby kryjąca się gdzieś w duszach Polaków antyeuropejskość oraz głęboko skrywana wschodniość była cechą tak trwałą, że zmusza kraj do wytrwałej samotności pomiędzy bogatym Zachodem i agresywną biedą Rosji?

W przestrzeni literatury, kontrowersyjnie dla Polaków zapisała się sztuka francuskiego twórcy Alfreda Jarry zatytułowana Ubu król, czyli Polacy, której tytuł autor zaopatrzył w informację, że oto „rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”. Miejsce akcji, czyli owo „nigdzie”, w europejskiej świadomości musiało być jednak bez trudu rozumiane, skoro cieszyła się niesłabnącą popularnością, większych protestów nie było, a i publiczność zaśmiewała się z przygód Króla sportretowanego jako parodia przybyszów znad Wisły.

Alfred JarryJarry wystawił sztukę w 1896 roku w paryskim Théâtre de l’Oeuvre. Dzisiaj jest uważana za antycypację późniejszego teatru absurdu, jednak w tamtych czasach znalazła się na granicy skandalu, ponieważ dotknięci poczuli się mieszkający we Francji Polacy. Autor, na przykładzie „polskiego sposobu myślenia”, uformował bowiem, pojęcie „patafizyki”, czyli „teorii urojonych rozwiązań przypisujących zarysom rzeczy wartości potencjalne”, które miały być naszą wrodzoną cechą narodową. Życie Ubu, jej głównego nosiciela, było barwne, tyle że zupełnie wyimaginowane – raz był tureckim galernikiem, innym razem osobnikiem zamrożonym w lodach Norwegii, a jeszcze innym – wirtualnym królem Polski. Postać bohatera została stworzona z myślą o współczesnym Jarry’emu mężczyźnie – osobniku pełnym zachłanności i infantylnego spojrzenia na świat, a skojarzenie z Polakami było zapewne dosyć przypadkowe, lecz echo okazało się na tyle silne, że dźwięczy do dzisiaj. Główna postać miała być jego metaforą – to ktoś brzydki, wulgarny, żarłoczny, nieszczery, nieuczciwy, wzorcowo głupi, prostacki, zachłanny, okrutny i tchórzliwy. Dlaczego więc w sztuce, król Ubu jest Polakiem a nie kimkolwiek innym? Dlaczego „rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”, a nie we Francji, w Rosji, czy też w Afryce i dlaczego do historii przeszła głównie rola Ubu jako „króla Polski” a nie jako tureckiego galernika? Może jest jednak coś na rzeczy? Wiele wskazuje na to, że sprawę można rozumieć szerzej, skoro dzisiaj, w ponad sto lat od prezentacji sztuki Jarry’ego, w kierunku Polski znów zawiało pustką i to z samego centrum Europejskiej Unii. Niespodziewanie nawet dla tej ostatniej, Polska obdarzana dodtąd sympatią i miliardowymi funduszami oraz uważana za najbardziej pojętnego ucznia, znalazła się na cenzurowanym i stanęła nawet wobec perspektywy zawieszenia jej unijnych uprawnień.

„Sprawa polska” zbiegła się dość niefortunnie z inną. „Unia – zauważa profesor Hans Werner-Sinn z Monachium – jest w bardzo złym stanie. Zbyt duży nacisk położono na dzielenie się ryzykiem wynikającym z zadłużenia na przepływy finansowe między krajami. Ale główne ryzyko jest polityczne. Nie mamy armii europejskiej, tylko 28 armii narodowych. Ogromnym błędem było wprowadzenie euro bez wcześniejszego utworzenia unii politycznej. Nie sądzę, by europejscy politycy byli w stanie zmierzyć się z tymi problemami, które stoją przed Unią”. Inaczej mówiąc, kryzys polityczny w Polsce jest w rzeczywistości niczym wobec załamania się jednolitej polityki całej Wspólnoty. Jak dodaje cytowany wcześniej publicysta – „wiem za to na 100 procent, kto nie może zasnąć z radości, że w Polsce dzieje się to, co się dzieje. To Władimir Władimirowicz Putin. Dostał prezent o jakim nie mógł nawet marzyć. Zaciera ręce z radości”. Mało kto zdaje sobie sprawę, że uradowanych może być więcej. W Danii podniosły się głosy, że nie należy już przekazywać ustalonej wcześniej pomocy krajom, które uchylają się od przyjmowania uchodźców z Bliskiego Wschodu. Publiczną tajemnicą jest to, że do użytego określenia najlepiej pasuje jeden z nich, który ma przyrzeczone znaczne fundusze na rozwój infrastruktury i jednocześnie krytycznie komentuje kwestię uchodźców. To Polska. Czy przypadkiem nie nadarza się okazja, by oszczędzić wiele miliardów euro i wskazać ją jako winną samej sobie? A może jednak idzie o coś zupełnie innego i przyszłość wykaże, iż historia toczy się jednak siłą własnej logiki, a nie przypadkowych zdarzeń?

            Dalszy rozwój wypadów związany z nagłą zmianą europejskiego frontu przez rząd w Warszawie nie jest jeszcze w pełni jasny. Nie wiadomo również, czego właściwie od niego oczekuje sama Unia. Powstrzymania tendencji odśrodkowych w imię jedności, czy też przeciwnie, wykorzysta nadarzającą się okazję do przywrócenia Wspólnocie spójności poprzez pomniejszenie do rozmiarów pierwotnej piętnastki? Pierwsze, wymagałoby skłonności do kompromisu ze strony polskich władz, a przynajmniej akceptacji kierunku wydarzeń, drugie, jeśli pójdą one ku prawdziwej dezintegracji, nie wymaga od nich niczego, ponieważ zostaną zignorowane. Jaki miałoby to wpływ na wewnętrzne nastroje społeczne oraz obniżenie tempa rozwoju i stagnację dochodów ludności? Warto pamiętać, że wyborczy bunt ze strony młodych pokoleń Polaków był zbudowany na opinii, że powinni zarabiać tak samo jak ich koledzy w zachodniej Europie. Jeśli dojdzie do faktycznej izolacji Polski, pozostanie to niespełnionym marzeniem jeszcze przez długie lata. Co wtedy powiedzą im rządzący dla uspokojenia niechybnej frustracji? Kryją się w tym wszystkim same pułapki i prawdę mówiąc nie bardzo wiadomo z jakiej przyczyny doszło w kraju do tego rodzaju rozwoju wypadków rodzącego niechciane negatywne skutki dla wszystkich bez wyjątku Polaków i kto zapłaci za to cenę?

Dzialanie na szkodePolskie władze  chętnie odwołują się do ideałów Sierpnia 1980 roku. To zwodnicze, ponieważ od wystąpienia gdańskich stoczniowców upłynęło trzydzieści pięć lat, czyli ponad półtora pokolenia. Zmienił się nie tylko sam kraj i jego społeczeństwo, ale należą już dzisiaj do zupełnie innego świata, niż ten który Polskę otaczał w 1980 roku. Warto pamiętać, że większość ze sławnych 21 gdańskich postulatów odnosiła się do problemów życia w ówczesnym PRL-u, a nie w europejskiej Unii, o której jeszcze nikt nie śmiał wtedy nawet marzyć. Właściwie, do czasów dzisiejszych można odnieść tylko trzy z nich, ale też i zostały w ten czy inny sposób spełnione:

  1. Akceptacja istnienia niezależnych i wolnych związków zawodowych.
  2. Zagwarantowanie prawa do strajku oraz bezpieczeństwa strajkującym i osobom wspomagającym.
  3. Przestrzeganie wolności słowa, druku, publikacji oraz nierepresjonowanie niezależnych wydawnictw oraz udostępnienie środki masowego przekazu dla przedstawicieli wszystkich wyznań.

Były to, jak na czasy oraz możliwości, postulaty maksymalne, tyle, że daleko niewystarczające dla uformowania nowoczesnego i demokratycznego państwa. Nie znalazło się pośród nich żądanie pełnej wolności politycznej i prawa do zrzeszania się obywateli w partiach politycznych walczących o głosy w wyborach powszechnych. Było to nierealne ze względu na monopol jednej partii, ale ich wejście w życie w dziesięć lat później sprawiło, że ciężar sporów przeniósł się ze spraw pracowniczych do przestrzeni polityki. Po dwudziestu latach przemian ustrojowych, Polska zbliżyła się do demokratycznych standardów na tyle, by ją uznać za kraj może „nie w pełni demokratyczny” w rodzaju Kanady, Australii czy krajów skandynawskich, ale mieszczący się z grubsza w demokratycznym standardach. Niemniej jednak, to stan daleki od tego, jaki sobie wyobrażali stoczniowcy w sierpniu 1980 roku. Wielu ludzi z mniej obywatelsko rozwiniętych warstw wciąż nosi w sobie urazę, że skorzystali na tych zmianach mniej niż inni, a demokrację uważają za sprawę drugorzędną wobec potrzeb bytowych. Zazdrość, a nie szlachetność jest główną przyczyną wyników wyborów, nie ma jednak pewności, czy dzisiejsze działania rządzących są w stanie te aspiracje zaspokoić. Wydaje się, że znaleźli się w sytuacji, w której żeby zbudować coś nowego, będą musieli burzyć to, co istnieje. Czy naprawdę tego oczekują wyborcy? Burzenia i niszczenia w imię bliżej niesprecyzowanej przyszłości? Przecież taki własnie był mechanizm kariery komunizmu.

Rzecz w tym, że wahania społecznych reakcji nie poddają się krótkookresowej racjonalności, a długookresowa jest z samej swej natury poza zasięgiem akurat żyjących obywateli. Społeczne odruchy są z reguły spontaniczne i nieprzewidywalne w skutkach. Rządzi nimi zresztą opisywana tu kiedyś reguła odwróconego optimum. Warto ją przypomnieć. Mówi, że wtedy, gdy warunki dojrzewają do przemiany istniejącego dotąd ładu społecznego w nową jego formę – głębokie i nieodwracalne zmiany dokonują się szybko i skokowo. Trwają względnie krótko, a ich cechą jest to, że uczestnicy wydarzeń nie kontrolują następstw, co powoduje, że ostateczne rezultaty wielkich przemian okazują się niezgodne z zamierzeniami inicjatorów. Tę sytuację oddaje powiedzenie, że oto „rewolucje pożerają własne dzieci”. Mechanizm gwałtownych przemian jest przy tym o tyle szczególny, że nie zwraca żadnej uwagi na indywidualne ambicje polityków. Koncentruje się na rujnowaniu istniejącego porządku społecznego i budowaniu w jego miejsce nowego w imię sobie znanych celów. Ostrze przemian jest tylko z pozoru skierowane na korektę istniejącego systemu tak, by uczynić go bardziej efektywnym. W rzeczywistości, proces przekształca się w burzliwy i niekontrolowany łańcuch wydarzeń, często prowadzący do systemu całkiem nowego i na ogół odległego od zamierzeń i motywacji inicjatorów. W tej sytuacji niewiedzy co do przyszłego rozwoju wypadków znalazł się również Kaczyński w Niedzicy, tyle, że znalazł się tam zapewne pchany żelazną logiką historii, albowiem to, co wydaje się w tym najbardziej zagadkowe, to fakt, że ci, którzy mają się za autorów przemian, zwykle nie domyślają się ich ostatecznego kształtu. Ich świadomość – nie nadążając za wydarzeniami – nie ma cech podmiotowości. Jak zatem zdefiniować mechanizm wielkich przemian, skoro drogą do osiągnięcia „nowego” staje się konieczność zrujnowania porządku dawnego? Tyle, że poprzedni rodzaj społecznego trwania nie odchodzi natychmiast w przeszłość, kołacząc się jeszcze w świadomości następnych pokoleń i zachowując jakiś rodzaj łączności z przeszłością oraz ciągłością jej dziejów. Czego więc możemy spodziewać się od przyszłości dzisiaj? Spróbujmy ją zarysować i zastanowić się nad realnością stawianych postulatów oraz scenariuszami, które mogłyby posłużyć ich wprowadzeniu.

NSZZPierwszy, to swoiste horrendum prognozowane przez najbardziej histerycznie reagujących komentatorów. W tej wizji, partia Kaczyńskiego nie tylko opanowuje naważniejsze punkty społecznej struktury – z wojskiem i policją włącznie – lecz nakłada też restrykcje i ograniczenia na wolności obywatelskie – prawo do zgromadzeń i swobodne dysponowanie własnością. Robi też wszystko, aby kolejne wybory odbyły się pod jej dyktando lub nie odbyły się wcale. O ile łatwo można sobie wyobrazić, że plan takich działań mógł powstać w głowie przywódcy kochającego ponad wszystko władzę, to jednak próba jego realizacji w dzisiejszych czasach przypomina chęć uczynienia z koła kwadratu. Polityka w żadnym wypadku nie może być skuteczna, jeśli działa w izolacji od prawdziwego życia społecznego. To ostatnie nie polega na poddawaniu się fobiom i marzeniom przywódcy, lecz na samoistnym kształtowaniu się społecznych potrzeb i mechanizmów. Jej istotą nie jest zemsta za indywidualne urazy, lecz pozyskanie masowego wsparcia w nadziei na zmiany mające prowadzić do lepszego świata. Historia wykazała, że wielkie przełomy mogą też stać się wielkim zawodem, ponieważ ich istota polega na wyłonieniu nowej elity w miejsce starej, a nie na – skądinąd niemożliwym – pełnym usatysfakcjonowaniu szerokich mas wyborców. Tymczasem, społeczne nadzieje, które wyniosły PiS do władzy, oparte były na wyobrażeniu „sprawiedliwej Polski”, a nie na – w gruncie rzeczy jałowym – zastąpieniu jednej elity przez drugą, niekoniecznie przy tym lepszą. Wariant otwartej i brutalnej dyktatury jest raczej wykluczony ze względu na niesprzyjające mu poglądy społeczeństwa i międzynarodowe otoczenie polityczne, z którym Kaczyński – chcąc nie chcąc – musi się liczyć. Temu zapewne służyło spotkanie z premierem Węgier Viktorem Orbanem. Obydwaj jednak, jeśli nie chcą zostać przez wydarzenia sprowadzeni na ziemię, stoją przed poważnym wyzwaniem w postaci próby realizacji ważnych dla ludzi regionalnych interesów.

Drugi wariant wydarzeń zakłada, że pierwszy plan Kaczyńskiego nie może się udać ze względu na tężejący opór społeczny oraz negatywny stosunek Unii Europejskiej, wciąż dysponującej odpowiednimi środkami nacisku. Doświadczenie z rządem PiS, które kraj przeżył w latach 2005-2007 wskazuje jednak, że jedyną metodą działania, którą autor planu opanował do perfekcji, to otwieranie coraz to nowych pól konfliktów. Przywódca PiS wykazał się jednak zupełną indolencją w konstruowaniu pozytywnych planów działań i przyciągania do siebie ludzi dotąd mu przeciwnych albo obojętnych. Dlatego wtedy przegrał i został zmuszony do skrócenia kadencji. Otwieranie coraz to nowych pól napięć i zderzeń interesów działa w kierunku odwrotnym i raczej zniechęca mniej wytrwałych zwolenników, niż przysparza nowych. W rezultacie, partia Kaczyńskiego, jeśli powtórzy mechanizm postępowania sprzed dziesięciu lat, będzie tracić poparcie wyborców, nastąpi w niej jakiegoś rodzaju rozłam, który doprowadzi do wcześniejszych wyborów. To jednak scenariusz dosyć romantyczny i pisany z punktu widzenia opozycji nie przyjmującej do wiadomości tego, że polityczny przeciwnik też się uczy i wyciąga wnioski z błędów.

Trzeci scenariusz, który wydaje się najbardziej prawdopodobny, to podejrzenie, że sam Kaczyński nie spodziewał się tak jednoznacznej wygranej oraz że wszystko co robi dzisiaj, to pasmo improwizacji bez przemyślanego finału. Chaos, to prawda, da się uporządkować, pod warunkiem jednak, że przywódca ma równie wielkie zdolności łagodzenia konfliktów, jak ich wywoływania. Tutaj tej równowagi nie ma, chyba, że okaże się wystarczająco pojętny, by za cenę utrzymania się przy władzy dokonać głębokiej korekty zasad własnego postępowania. Przy tego rodzaju założeniu, wszystkie scenariusze są możliwe, jeśli przyjmiemy, że jednostki o cechach dyktatorskich mają na politykę pogląd instrumentalny, a idee wyższego rzędu nie interesują ich wcale. Robią tylko wszystko, by przy władzy się utrzymać. Założenia programowe oraz stojąca za nimi ideologia nie ma większego znaczenia. Możliwy jest zatem zarówno przedwczesny upadek Kaczyńskiego, jak i zręczna manipulacja poglądami wyborców tak, by utrzymać PiS w roli partii rządzącej. Do tego potrzebna jest jednak zupełnie nowa idea, która wzbudzi zainteresowanie elektoratu. Jaka mogłaby być to idea?

Spotkanie polskiego przywódcy z premierem Węgier wskazywałaby, że wybór padł na ten ostatni scenariusz. Rozpoczęta została gra o zmianę struktury Unii Europejskiej, a może i całej mapy wschodniej części Europy. Polska i Węgry nie graniczą ze sobą bezpośrednio, ale są geograficznymi zwornikami tego, co w koncepcji Józefa Piłsudskiego nazwano Międzymorzem, czyli obszarem rozciągniętym pomiędzy Morzem Bałtyckim i Czarnym, oddzielającym jednocześnie Rosję od Zachodu. Formalnie, mieli debatować nad wspólnym stanowiskiem w stosunku do polityki Londynu, tyle, że jak na taki temat, sześć godzin, to stanowczo za wiele.  Chęć spotkania mogła też zostać wywołana tym, że – jak świadczy wiele oznak – Kaczyński był zaskoczony reakcją Unii Europejskiej na swoje poczynania. Sądził – podobnie jak było to w przypadku Węgier – że będzie ona łagodniejsza a krytyka pojawi się znacznie później, kiedy większość zmian ustrojowych stanie się już w Polsce faktem dokonanym. Portale informacyjne nie wiedzą, co omawiano podczas prywatnej sześciogodzinnej rozmowy. Najczęściej przypuszcza się, że politycy rozmawiali o ostatnich działaniach PiS w Polsce w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, wpływu władzy na media publiczne oraz rezygnacji ze wstąpienia do strefy euro, a także przygotowaniem do rozmów Orbana z premierem Wielkiej Brytanii. Oprócz tego, mogli też dyskutować o kwestii obowiązkowej liczby uchodźców, które mają przyjąć kraje UE. Tyle, że do omówienia tych tematów nie potrzeba spotkania na osobności i tak tajemniczego, by unikać protokołowania jego przebiegu. Może więc jesteśmy świadkami rodzenia się koncepcji zorganizowania Europy niejako od nowa?

Braudelowska idea „długiego trwania”, opracowana przed trzydziestu laty,  zbudowana została na założeniu, którego czytelnicy gazet nie lubią i nie cenią. Chcą tam doczytać się sensacji, które jednak autor teorii zupełnie lekceważy w uznaniu, że gazetowi bohaterowie nigdy nie poruszają się samodzielnie, ale tylko w granicach, jakie wyznacza im historia, by wypełniali jej oczekiwania, nie zaś własne ambicje ich naczelnych. Czy możliwe, że niespodziewane spotkanie Kaczyńskiego z Orbanem wpisuje się w tego rodzaju scenariusz, powodując, że stają się raczej częścię wielkich zamierzeń historii, aniżeli rezultatem własnego geniuszu?

Kaczynski OrbanTrudno uwierzyć, by w dwadzieścia pięć lat po wydostaniu się spod komunistycznych reżimów, w krajach wschodniej części Europy demokracja uległa zniszczeniu w imię dziwacznych ambicji przywódców. Warto pamiętać, że jest systemem ustanowionym w Grecji jeszcze przed ponad dwoma tysiącami lat i cała historia Europy oraz Zachodu, to nic innego, jak dzieje jej rozwoju. To system rządów i forma sprawowania władzy, której źródłem jest wola większości obywateli nie zaś ich przywódców. Pewnym problemem Europy wschodniej jest to, że w tej demokratycznej formule uczestniczy od niedawna, a jej standardy dotarły tam dopiero po upadku państwa sowieckiego, czyli po 1991 roku. Demokracje są w regionie tworem bardzo młodym, bo z zaledwie 25-letnim doświadczeniem. Ich walor ma jednak to do siebie, że społeczeństwa zakosztowawszy demokracji nie zą skłonne do powracania do rządów autorytarnych. Jeśli więc obecna sytuacja ma wróżyć ważne zmiany, to nie będą to zmiany ustrojowe w jednym kraju, ale ich wymiar prrzybierze kształt ogólnoeuropejski. Ten aspekt sprawy przybliżymy jednak dopiero za tydzień.

By Rafal Krawczyk

3 Comments

  • Co ma Unia Europejska do bogactwa kraju? Czy Korea Południowa, Tajwan, Singapur, czyli państwa dawniej biedniejsze od Polski zawdzięczają obecne bogactwo dopłatom, dofinansowaniom? Nie. Zawdzięczają to własnej pracy.
    Socjalistyczny twór zwany UE nie jest Polsce do rozwoju absolutnie potrzebny.
    Wystarczy polityka prorynkowa. Ale tego w tym postkolonialnym kraju nie uświadczymy. Sowietyzacja zbyt mocno wżarła się w tzw. polskie społeczeństwo.

    • Zawdzięczają po części pomocy USA, lecz przede wszystkim mozolną źle wynagradzaną pracą. Nam brakuje tej pracowitości i jedynie bat w postaci kar nakładanych przez Unię jest nas w stanie cywilizować i chronić przed autodestrukcją spowodowaną chciwością i cynizmem osobników będących przywódcami duchowymi dla mas pokroju mojego przedmówcy.

  • Ludzie glosowali na Polske Sprawiedliwa a nie na Polske Mafijna. W przyszlych wyborach byc moze zaglosuja na Polske Ludzi Wolnych Mikkego?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.