POLSKOŚĆ UŚREDNIONA. CZY TO NAPRAWDĘ SZYDŁO WYCHODZI Z WORKA?

Szydlo            Pojęcie przeciętności jest wyjątkowo zwodnicze. Ze swej istoty dotyczy wszystkich  jednakowo tak, aby można było określić średnią zjawiska, albo procesu, lecz jego paradoksem jest też i to, że nie jest sprzeczne z ekstremami. Czynnikiem najważniejszym i decydującym o społecznej aktywności jest umiejętność samodzielnej analizy informacji oraz umiejętność jej syntezy z innymi. W systemach demokratycznych rzecz ma znaczenie kluczowe i od niej zależy sprawność oraz trafność politycznych decyzji. Nie ma też wątpliwości, że umiejętność samodzielnego rozumowania pośród ludzi Zachodu jest – przeciętnie rzecz biorąc – wyższa, niż u mieszkańców Europy Wschodniej, a wśród tych ostatnich, z kolei, wyższa niż w Rosji. Jednak, to nie wyjątki decydują o pozycji kraju w stosunku do reszty, ale wpomniana przeciętna, ujawniająca się z największą siłą w czasie parlamentarnych wyborów lub innych wydarzeń, gdy do głodu dochodzi duża liczba ludzi. Również i dzisiaj, ujawniła się ona w polskich w relacjach z Zachodem w tak dziwny sposób, że właściwie nikt nie potrafi przedstawić poważnych argumentów na poparcie tezy o zachodniości kraju. Jeśli nie jesteśmy częścią Zachodu, to do do jakiej przestrzeni kulturowej właściwie należymy? Zdumiewa przekonanie wielu Polaków, że oto istniejąc gdzieś na pograniczu dwóch odmiennych światów czują się jednak obywatelami globu a nie jego prowincjuszami. Jak wylicza amerykański Global Value Survey ośmiu na dziesięciu naszych rodaków uważa siebie za obytych w świecie na tyle, że mogą uznawać się za jego pełnoprawnych obywateli, podczas gdy tak określa się zaledwie 60 procent Holendrów i 55 Niemców. Jednocześnie, dziewięciu na dziesięciu mieszkańców kraju otwarcie przyznaje się do poczucia lokalności oraz mentalnego związania ze swoją małą ojczyzną. Jak godzą światową otwartość z ograniczeniami prowincjonalizmu trudno dociec, szczególnie gdy porówna się tę kwestię z Rosją? Tam, zaledwie co czwarty mieszkaniec czuje się najbardziej związany z regionem, który zamieszkuje lub z którym ma związki rodzinne. Da się to wyjaśnić tylko tym, że różne nacje całkiem odmiennie pojmują podobne pojęcia i okoliczności.

Ogromna większość społeczeństwa polskiego, to zwolennicy uczestnictwa kraju w systemie typu zachodniego. Wtedy, wynik ostatnich wyborów okazuje się mieć odmienne i przeciwne następstwa. Jest to też jedną z przyczyn bezradności dzisiejszej politycznej opozycji, nie rozumiejącej tej sytuacji i nie potrafiącej zatrzymać trendu odwracania się rządzących od Zachodu i brnących w nieznane. Rzecz w tym, że żaden kraj nie żyje w izolacji i aby się mógł odwrócić od jednej strony świata, musi móc się zwrócić ku drugiej. Tego jednak nie da się uczynić wprost. Sprawa jest więc zawiła skoro na porządku dziennym znalazł się oto problem polityki zagranicznej zmierzającej najwyraźniej do znalezienia dla niego innego, niż dotąd, miejsca. Politycy nie tylko nie chcą tego przyznać, ale przeciwnie, próbują sprawić wrażenie, że są współtwórcami jakiejś nowej wartości rozłożonej w przestrzeni pomiędzy Łabą a Bugiem i to przestrzeni odmiennej od tradycyjnie pojmowanego Zachodu. Rzecz w tym, że sprawa może mieć wymiar zarówno racjonalny, jak i nierealny, zależąc tylko od rozumienia jej treści. W tej sytuacji, idea deklarowana przez rząd, która prowadzi najwyraźniej do wyprowadzenia kraju z obszaru Zachodu i umieszczenia w bliżej nieokreślonej strefie pośredniej, może być jednocześnie – w zależności od tego, co miał na myśli – rezultatem dawnych kompleksów, albo też odwrotnie – jakiejś nowej wizji i przewidywania niespodziewanego kierunku przemian globalnych, słabnięcia Zachodu oraz pojawiania się samodzielnego obszaru strefy międzykulturowej dotąd niedostrzeganej i niedocenianej.

            W przestrzeni społecznej, pojęcie przeciętnej ma dodatkowy aspekt. Ostatnio, minister polskiego rządu wypomniał Amerykanom, że ich demokracja ma zaledwie dwieście lat stażu, podczas gdy źródła polskiej tkwić mają w starej demokracji szlacheckiej, której podstawy pojawiły się jeszcze na przełomie XVI i XV wieku, czyli kilkaset lat wcześniej od amerykańskiej. Nie zna jak widać zbyt dobrze historii świata anglosaskiego i nie zdaje sobie sprawy z tego, że Stany Zjednoczone nie wymyśliły niczego od nowa, rozwijając tylko w zamorskich warunkach starą demokratyczną tradycję, której źródła tkwiły w angielskiej Wielkiej Karcie Wolności (Magna Charta Libertatum) z 1215 roku. Gdyby w tym rozumowaniu posunął się dalej, za najstarszy demokratyczny system społeczny mógłby uznać islam, skoro jego istotą pod samego początku była równość muzułmańskich mężczyzn, idea zrodzona jeszcze w czasach Mahometa przed półtora tysiącem lat. Rozsądny rachunek prowadzi zatem do innych wniosków. Jeśli za miarę stopnia demokratyczności systemu uznać procent dorosłych mieszkańców mogących czerpać z tego korzyści, to staje się oczywiste, że w każdym z wielkich społeczeństw był on głęboko odmienny i uzależniony od rozkładu sił oraz wartości wewnętrznych. W dniu powstawania Stanów Zjednoczonych Ameryki mieszkało tam 750 tysięcy niewolników, czyli niemal 20 procent ludności było pozbawionych wolności i praw obywatelskich tyle, że rozkład tego zjawiska był nierówny, a większość zaludniała stany południowe, podczas gdy północ kraju była pod tym względem wolna. W świecie islamu, jego wyznawcy płci męskiej są z samej jego zasady ludźmi wolnymi, więc pojęcie niewolnictwa można odnosić się tylko do kobiet i niewiernych, co daje połowę populacji. Jednak, jak na czasy, początki islamu przyniosły ludziom zmianę o rewolucyjnym wymiarze. W I Rzeczypospolitej z kolei, w kraju na którego demokratyczne tradycje powoływał się Antoni Macierewicz, było jeszcze inaczej, a jednyną warstwą cieszącą się pełnią praw była szlachta, stanowiąca zaledwie 8-10 procent ludności. Rzeszta żyła w niewoli lub półniewoli. Resztki chłopskiego samorządu, decydujące o zakresie swobód dla osiemdziesięciu procent ludności, zlikwidowano edyktem Zygmunta Starego w 1519 roku, a następujące po nim zniewolenie trwało kolejne trzy i pół stulecia, dążąc w zupełnie przeciwnym kierunku niż ta Ameryka, do której minister Polskę przyrównywał. Tak więc wtedy, gdy powstawały niepodległe Stany Zjednoczone, w naszym kraju pojęcie wolności i praw obywatelskich dotyczyło zaledwie dziesiątej części ludności. Skąd więc ta duma z unikalności krzewienia polskich „demokratycznych osiągnięć”? Nie ma ani słowa przesady w ocenie, że tereny polskie należały do ostatnich, które zdołały dorównać krajom Zachodu w akceptacji i rozwijaniu praw człowieka, a prawa szlachty w stosunku do „jej chłopów” miały wiele znamion niewolnictwa, w zachodniej Europie nie pamiętanego od czasów rzymskich. W Imperium Rosji, w tym i w znacznej części dawnej Rzeczypospolitej, ich uwolnienie nastąpiło dopiero w drugiej połowie XIX wieku, czyli w ponad siedemset lat po angielskiej Karcie Wolności i sto lat po amerykańskiej Konstytucji. Powoływanie się na długotrwałość naszych obyczajów demokratycznych nie wytrzymuje więc krytyki. Przeciwnie, ciąży na regionie ogromne zapóźnienie względem całej zachodniej reszty kontynentu. Wszystko to okazuje się skutkować tak wielkim zamieszaniem pojęciowym, że i sami Polacy nie są w stanie ocenić swej międzynarodowej  pozycji. Więcej, przekonanie o głębokiej polskości samej istoty i historii europejskiej demokracji, to zupełne manowce prowadzące do uznania, że mieszkaja tu tylko potomkowie samej szlachty, a na innych nie ma już miejsca. Uwolnienie chłopów od pańszczyzny i poddaństwa wcale nie zrodziło ich pragnienia demokracji, lecz dążenie do wyrwania się z chłopskości i przyłączenia do poszlacheckiej inteligencji. A na to nie pozwalała zwykła arytmetyka, więc pośród „elit” zrobiło się za ciasno, nie mogąc w ramach określenia pomieścić ambicji dziewięćdziesięciu procent społeczeństwa.

Nikt nie chce przyznać się do chłopskości, za to wszscy grzebią w herbarzach. Na tym polega fenomen nagłego pojawienia się licznej grupy ludzi nazwanych przez Macieja Bielawskiego „klasą ludzi zbędnych”. To istotnie zjawisko gdzieindziej nieznane, ponieważ w Europie jedynie w Polsce uznaje się pracę brudzącą ręce za niegodną „inteligentnego człowieka”. Można  zarabiać mało, ale mieć biurko, palmę i pozory władzy. Wystarcza to do dobrego samopoczucia i zadowolenia z osiągniętego poziomu społecznej aprobaty. Jak zauważa cytowany autor, tu leży też przyczyna tego, że „klasa ludzi zbędnych i ich dzieci gotowa jest zagłosować na byle prawicowego ekstremistę, który im obieca pogonić kota liberałom”.Wtedy polityka zamiast debaty o problemach sprowadza się do wzajemnego obrzucania się przymiotnikami. Te ostatnie stają się w odczuciu tych, którzy nie się mieszczą w obszarze inteligenckiego szacunku dogłębną obrazą ich wartości. Konflikt gotowy, a możliwość jego rozwiązania znika w obliczu tego, że argumenty przestają dotyczyć spraw, a tylko oceny siebie samych wobec innych. W tej sytuacji fakt, że ugrupowanie które zdobyło zaledwie 19 procent wszystkich głosów pretenduje do władzy absolutnej powinno sprowokować wyborców do głębszych przemyśleń.

Czas na refleksję odsłaniającą tło ostatniego zwrotu kraju ku sobie samemu i rozładowaniu własnych wewnętrznych problemów przez stopniowe odstępowanie od wspólnej polityki europejskiej. Kontrastuje to z faktem, że to właśnie ci „urażeni” skorzystali na zmianach tak radykalnie, że mogą dzisiaj wpływać na wydarzenia polityczne jak nigdy przedtem. Polska otrzymała ze strony Unii Europejskiej największą pomoc finansową i – to swoisty paradoks – również na niej wyrósł ten nowy antyunijny bunt. Konsekwencją jest jednak fakt, że kraj nie może dołączyć do wspólnej polityki europejskiej, skoro sami Polacy nie mają wystarczająco silnego poczucia wspólnotowości. To jednak znacznie szersze zagadnienie niż tylko kwestia buntu z nagła zaktywizowanych warstw społecznych. Polska najwyraźnieju odwraca się od dotychczasowych powiązań z zachodnią tradycją kontynentu i kieruje twarz w stronę przeciwną – ku niegdysiejszej idei Międzymorza. Dla jednych, to przestarzałe straszydło, dla drugich – nadzieja na przyszłość. Lansował ją kiedyś Józef Piłsudski pragnąc, aby kraj trwale wydostał się z zakleszczenia pomiędzy Niemcami a Rosją i zgodnie z geografią Europy stał się przwódcą i swoistym zjednoczycielem krajów położonych pomiędzy europejskim zachodem a Rosją, tworząc przy tym jednolitą przestrzeń pomiędzy Bałtykiem a Morzem Egejskim. Marszałek był nie tylko pierwszym politykiem pragnącym, by po uzyskaniu niepodległości Polska odgrywała w regionie kluczową rolę, ale w samej idei budowy tworu rozdzielającego zachodnią Europę od Rosji, pierwszym wcale nie był. W okresie I wojny światowej na pomysł wpadli już Niemcy, tyle, że w ich koncepcji Mitteleuropa miałaby rekompensować brak kolonii zamorskich i tworzyć podległy im potężny bufor trwale oddzielający od Rosji. Dzisiaj, w tym miejscu są dwa kraje zdolne do pełnienia tej roli: z jednej strony, to Polska i jej południowi sąsiedzi, z drugiej, już poza granicami Unii, tę rolę mogłaby spełnić Ukraina.

Nowa moda na odbudowanie przestrzeni pomiędzy Bałtykiem a Morzem Egejskim jako osobnego tworu politycznego ma dziś zupełnie inne źródła niż kiedyś. Dawniej, była romantycznym pomysłem, którego źródła tkwiły w kompleksach, w słabości i poczuciu bezsilności państw powstałych po I wojnie światowej. Dzisiaj, sytuacja jest inna, więc idea znajduje również posłuch w innych częściach Unii Europejskiej, ale z zupełnie odmiennych przyczyn. Po dosyć niegatywnych doświadczeniach z krajami przyjętymi po 2004 roku, w jej „twardym rdzeniu” rodzi się przekonanie o przedwczesności potraktowania jej wschodniej części na zasadach równości wobec zachodniej a także chęć uwolnienia się od ciężaru państw, których problemy są dla Zachodu niepojęte, natommiast kwoty finansowania zaczynają ciążyć coraz bardziej. Nie jest temu przeciwna także i Rosja licząca na to, że będzie mogła powrócić do starego kontredansu wpływów dzielonych z Niemcami. Jeśli jednak rzecz zdobędzie prawdziwe poparcie Zachodu, nowy twór może liczyć na to, że wcale nie będzie traktowany „na odczepnego”, z więc tylko jako nie rokujące nadziei na przyszłość europejskie peryferium. Mało kto zdaje sobie zresztą sprawę z tego, że pytanie o to, do jakiej „tradycji europejskiej” mogą sięgać kraj wschodniej części Unii jest w gruncie rzeczy bezzasadne, ponieważ realna historia ich „europejskości”, to zaledwie ostatnie ćwierćwiecze. Nie była nazbyt proeuropejska ani Pierwsza, ani Druga Rzeczpospolita, a szczególnie daleki od tego był PRL. Jak się okazuje, to, co wydarzyło się po upadku tego ostatniego, było krótkim odreagowaniem nienaturalnej dla kraju pozycji jako elementu euroazjatyckiego wschodu, nie zaś odwrócenie się od jego sarmackiej, czyli jednak wschodniej, tradycji. Jak wykazały ostatnie wybory parlamentarne również i dzisiaj jednoznacznie prozachodnia opcja jest odczuwana jako pozycja raczej niewygodna i nienaturalna. Zwycięstwo PiS-u wcale nie było przypadkiem i nie powinno też być zaskoczeniem. Sprawa dotyczy przy tym nie tylko Polski. Podobny problem mają i Czechy i Słowacja, ale także Węgry, Ukraina i Bałkany. To problem braku poczucia przynależności do liczącej się w świecie samodzielnej strefy kulturowej. Cechą naszej części Europy jest też jej przejściowość i wynikajacy stąd niedostatek stabilności. Wydaje się więc, że poszukiwanie dla siebie miejsca stanie się teraz trwałą cechą polskiej polityki zagranicznej. Czy można w tej przestrzeni oczekiwać jakiegoś sukcesu?

Problem nie tylko nie jest nowy, ale jego pojawienie się można wiązać z europejskimi wydarzeniami związanymi jeszcze z tak zwaną „wojną trzydziestoletnią” (1618-1648). Zwykle jest przez historyków analizowana jako starcie dwóch wielkich bloków religijno-politycznych: katolickiego i protestanckiego. Zastanawia jednak, że nie objęła dawnej Rzeczypospolitej, największego państwa ówczesnej Europy i bez wątpienia katolickiego, lecz tolerującego protestantów. Prawosławie obejmowało jej całą wschodnią połowę, lecz cechowała je polityczna bierność, podczas gdy katolicyzm i wyznania protestanckie miały na wydarzenia wpływ decydujący. Jednak w Rzeczypospolitej, inaczej niż w pozostałej części Europy nigdy nie doszło do religijnej wojny. Może więc jednak poszło o coś zupełnie innego?

MiedzymorzeHistorycy wskazują na dwa źródła konfliktu wyniszczającego Europę przez całe trzy dziesięciolecia: religijny, oparty na żądaniu równouprawnienia nowego odłamu chrześcijaństwa jakim był protestantyzm oraz dynastyczny, polegający na wzajemnym zwalczaniu się przez wielkie dynastie panujących. Skończył się pokojem westfalskim dzielącym zachodnią część Europy na dwie wielki strefy rodzinno-religijne, który to podział w żadnym zakresie nie dotknął Europy wschodniej (Rzeczpospolita) i południowo-wschodniej (domena turecka). Czyżby tam międzyreligijne napięcia nie miały znaczenia? W konflikt włączone były niemal wszystkie europejskie siły wojskowe, ale pozostał religijnie nierozstrzygnięty, jednak geograficznie utrwalił się ostateczny podział na część zachodnią i resztę.

            Dawne Międzymorze, to dzisiaj zaledwie strefa buforowa pomiędzy Zachodem a Rosją i – jak dotąd – nic więcej, Sytuacja zmieniła się jednak na tyle, że ani Niemcy, ani też Rosja nie mają wystarczającej siły, aby – jak to dawniej bywało – region w pełni zdominować. Nie istnieje również wielonarodowy i spójny organizm  państwowy w rodzaju starej Rzeczypospolitej zdolny do zagospodarowania całego obszaru na własny rachunek. Sytuacja zmieniła się również i w samej świadomości narodów tej części Europy. Dawniej, były tak słabe w obliczu siły sąsiadów, że jedynym możliwym manewrem stawała się decyzja poddaństwa wobec zachodniej części Europy, Turcji albo Rosji. Krótka wojna hybrydowa o Krym i  Donbas dowiodła jednak, że Rosji sił na ekspansję już nie starcza, a Niemców także nie stać na powrót do niegdysiejszej polityki rozgrywania regionu. W interesie obu stron jest więc zbudowanie buforu, na który mogłyby mieć wpływ. Dla Rosji będzie nim niepodległa Ukraina, dla Niemiec – nieskora do proniemieckości Polska. Wiele wskazuje na to, że i wydarzenia polityczne w Polsce kryją taki właśnie podtekst i wskazanie na prawdopodobieństwo podobnego biegu wydarzeń. Dla wielu Polaków, marzących o pełnoprawnym obywatelstwie Zachodu będzie to bolesne, wszakże dla drugiej ich połowy zupełnie do niego niedorosłej i Zachodu nie znającej wcale, może być to wyjście nie tylko honorowe, ale i korzystne. Dostaną dodatkowy czas na naukę europejskości. Jak się słusznie dopytuje Agnieszka Magdziak Miszewska z miesięcznika Więź: „czy polskość i europejskość, to pojęcia które wykluczają się wzajemnie?” i dodaje, że ”motywacje ludzi, dla których Europa stanowi przede wszystkim zagrożenie, są przejrzyste. Lęk przed tym co nowe i nieznane – a przecież to właśnie mają oni na myśli, kiedy mówią „Europa” – jest najzupełniej zrozumiały i towarzyszy człowiekowi na wszystkich etapach jego rozwoju. Trudniej usprawiedliwić tych, którzy ów naturalny lęk wykorzystują dla własnych lub partyjnych interesów. Ci ostatni, to politycy, a to, jak wiadomo, ludzie których poglądy są zależne od szmeru liści na wietrze. Ich interesy są równie gwałtowne, jak i nietrwałe. Tymczasem Europa jest trwałością, która z pewnością nie przegra z wiatrem poruszającym same tylko liście.

Platon            Pozostaje nam jeszcze jedna myśl domagająca się refleksji. To, że Polska PiS-u wykazuje lekceważenie, a może i brak wiedzy o źródłach jej eueopejskości oraz ich roli w formowaniu się polskości, jest w politycznych deklaracjach wyraziste i jednoznaczne. Jeden z prominentych posłów wyraził kiedyś nawet głębokie przekonanie, że oto Europa wraz z całym Zachodem zrodziła się tam, gdzie tkwią też i najgłębsze korzenie polskości, czyli w rzymskim Watykanie i papiestwie. Gdyby odwiedził inną rzymską siedzibę głowy Kościoła, położoną w obrębie starego Rzymu, ale daleko od tego ostatniego, natrafiłby na znamienny symbol – obelisk zdobiący sam środek placu św. Jana na Lateranie, przy którym stoi jeden z papieskich pałaców. Jego zwieńczeniem jest ogromny krzyż dumnie ogłaszający światu zwycięstwo chrześcijaństwa nad pogaństwem. To jednak symbol o dwuznacznej przeszłości. W starożytności zdobił pogańską świątynię Amona w egipskim Karnaku, skąd w IV wieku został przeniesiony przez cesarza Konstancjusza II do Aleksandrii a potem do Rzymu z zamiarem postawienia go w nowej stolicy imperium – Konstantynopola. Nigdy tam nie trafił zdobiąc równie pogańskie miejsce – rzymski Circus Maximus zdolny pomieścić 150 tysięcy widzów. W XVI stuleciu został ponownie „odkryty”, odrestaurowany i ustawiony przed frontem bazyliki św. Jana na Lateranie. Wtedy zwieńczono go krzyżem, a fundament wypełniono napisem z informacją o egipskim pochodzeniu oraz okolicznościach przyjęcia chrztu przez rzymskiego cesarza Konstantyna Wielkiego, uważanego za ojca łacińskiego Kościoła. Uczynił to zaledwie na kilka dni przed śmiercią (337 r.). Jednak inne liczne inskrypcje widniejące na obelisku nie skrywają jego staroegipskiego pochodzenia świadcząc też i o tym, że prawdziwe źródła Europy tkwią w znacznie odleglejszej starożytności, kiedy to Watykan nie istniał jeszcze wcale. Odwrócenie się przez Polskę od pogańskiej tradycji starożytności oznaczałoby również odarcie ją z połowy europejskości. Co by wtedy pozostało? Wschodniość? Jakaś pośredniość między Wschodem i Zachodem? No właśnie, co?

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.