Zarówno polskość, jak i europejskość, to pojęcia, które wbrew pierwszemu wrażeniu nie są tożsame z jednakowym odczuciem narodowej tożsamości, ani też z jednolitą świadomością europejską mieszkańców kontynentu. Warto przypomnieć, że przed 2004 rokiem mało kto w naszym kraju miał się za Europejczyka na podobieństwo Niemca, Belga, czy Francuza. Europejskość tych ostatnich wydawała się oczywista, lecz stopień tej cechy u Polaków był wciąż niepewną nowością opartą bardziej na geografii, aniżeli na samej treści pojęcia. Rzecz wcale nie okazała się krótkotrwałym incydentem, ale zjawiskiem towarzyszącym pogłębiającej się integracji i poszerzania Wspólnoty. Dziś widać to aż nadto wyraźnie. Idzie nie tylko o to na ile Europejczykami mogą czuć się mieszkańcy kontynentu, których pochodzenie to Afryka, czy Bliski Wschód, nie zaś Europa. Okazuje się, że nawet wśród narodów „miejscowych” i względnie jednolitych, sprawa wcale nie jest błaha. Bez odpowiedzi pozostaje też pytanie do jak odległej tradycji należy się w kwestii polskości korzeni odwoływać – do dziesięciu, stu, czy tysiąca lat, by móc pretendować do miana pełnego Europejczyka.
Warto też zwrócić uwagę na okoliczności i najświeższe problemy Europy, jakże głęboko odmienne od tych, których doświadczała w czasie największego poszerzenia, kiedy to z europejskiej „piętnastki” stała się „dwudziestką piątką” (2004), powiększoną później o trzy kolejne – Rumunię, Bułgarię i Chorwację. Razem, liczba nowych krajów jest już niemal równa liczbie członków „starej” Unii. Dzisiaj, nikt też nie mówi o dalszym powiększaniu Europy, za to myśli wielu biegną w kierunku jakiegoś rodzaju formalnego jej zróżnicowania, przynajmniej według „dwóch prędkości”. Tyle, że kryteria nie są wyraźne. Jakie one być powinny, tego jeszcze nie wiemy, lecz po rodzących się problemach Brukseli z Węgrami i Polską, katalońskim dążeniem do niepodległości i manifestowaną chęcią odłączenia się od Hiszpanii, czy też brytyjskim wyjściem ze Wspólnoty oraz gwałtownością muzułmańskiej inwazji osiedleńczej, możemy spodziewać się wszystkiego. Na tle tego rodzaju okoliczności należy też rozważać polskie antyunijne kaprysy. Ich przyczyn jest kilka, dotąd zwykle niedostrzeganych i bagatelizowanych.
Po pierwsze, uzyskane korzyści z unijnego członkostwa wzmocniły Polskę w sposób na tyle widoczny, że trudno spodziewać się kolejnych równie korzystnych ofert, skoro z biorcy funduszy kraj ma się niebawem stać płatnikiem netto. Jednocześnie, gwałtownie wzrastają zobowiązania, a perspektywa roli, jaką kraj miałby odegrać w procesie jeszcze głębszej integracji jest mglista w obliczu jej wyraźnie słabnących wpływów na europejski bieg wydarzeń. Francuski prezydent Macron nie ukrywa, że do jego wizji przyszłej Europy Polska nie jest mu potrzebna. Zapewne też i w tej przestrzeni trzeba szukać nagłego wzrostu wyborczych notowań antyunijnego PiS-u.
Po drugie, pomimo nieustannego „wymachiwania szabelką” przez putinowską Rosję, coraz bardziej widoczne są wrodzone słabości i płynące stąd zmniejszanie się imperialnego zagrożenia z jej strony. To pozostawia Polsce większą niż kiedykolwiek wcześniej swobodę ruchów. O ile kilkanaście lat temu integracja z Unią Europejską była traktowana jako narodowy zawór bezpieczeństwa, tak dzisiaj, już nim nie jest. Czym będzie, dopiero się dowiemy.
Z polskiego i czysto partykularnego punktu widzenia, korzyści z wejścia w skład Unii Europejskiej są wyraźne i najwyższe w relacji do innych państw regionu. W ćwierćwieczu 1990-2015 narodowy PKB wzrósł ponad siedmiokrotnie, co dało Polsce niekwestionowane pierwsze miejsce na kontynencie. Z kraju peryferyjnej komunistycznej biedy przekształciła się w liczącego się i zdolnego do ekonomicznej samodzielności partnera. Tymczasem „macronowskie” plany pogłębienia integracji oznaczają tej samodzielności ograniczenie i to w następstwie dość niejasnych kryteriów. Wydaje się, że w tym kontekście należy odczytywać rosnące sukcesy PiS-u w notowaniach wyborczych. Dochodzą do tego widoczne i społecznie aprobowane działania, nie podejmowane przez poprzedni układ polityczny w nadziei na przypodobanie się „starej” Unii korzystnymi dla niej zaniechaniami.
Poza wszystkim, rzeczy dzieją się w Polsce dziwne. Badania opinii publicznej niezmiennie wskazują na powiększanie się szans PiS w kolejnych wyborach w relacji do pozostałych ugrupowań. To nie tylko zadziwiające, lecz dla wielu niezrozumiałe. Jeszcze do niedawna, pierwszeństwo Platformy Obywatelskiej w wyborczych wyścigach wydawało się niekwestionowane, a jedyną niewiadomą był zakres jej wyborczej przewagi. Po przegranej w ostatnich wyborach zaczęły się dziać jednak rzeczy uznawane dotąd za niemożliwe. Rządzący PiS zamiast tracić, zyskuje, a jego przeciwnicy liczą się coraz mniej. Ostatnie badania wykazują nawet na niemal trzykrotną jego przewagę nad Platformą Obywatelską. Jak rozumieć tę nieprawdopodobną dotąd tendencję? Dochodzi do tego wyraźny kryzys Unii Europejskiej. Wątpliwa staje się nie tylko jej jednolitość – z czym zawsze miała kłopoty – lecz chwieje się także poczucie klarownej wspólnoty interesów. Z obecnej perspektywy coraz lepiej widać, że jej powstanie i poszerzanie oznaczało coś innego z punktu widzenia poszczególnych grup krajów. Wiąże się to z pojęciem „pamięci historycznej”, do której tak wielką rolę przywiązywał kiedyś F. Nietsche pisząc: „Spojrzenie w przeszłość prze ku przyszłości (…). Patrzą wstecz tylko dlatego, by z rozważania dotychczasowego procesu zrozumieć teraźniejszość i nauczyć się gwałtowniej pożądać przyszłości. (…) Zajęcie historią jest na usługach nie czystego poznania, lecz życia”. Nietsche był zdania, że w każdym intelektualnym zwrocie ku przeszłości kryje się swoisty element ahistoryczny w postaci pragnień i życzeń dotyczących teraźniejszości i przyszłości.
Problem ilustruje poniższa mapka. Na pierwszy rzut oka wygląda jak żartobliwy komentarz do europejskiego hasła o jedności w różnorodności. Jej autor pragnął najwyraźniej podkreślić tę drugą cechę zintegrowanego obszaru. Każdy kraj jest ilustrowany jednym wyróżnikiem. Z tego punktu widzenia, symbolem Polski ma być jej „narodowy produkt” w postaci masowej produkcji jabłek, Portugalii – wyrobów z korka, Francję ma cechować najniższy wskaźnik otyłości, Niemcy najlepiej czują się w miejscu pracy, Grecję zamieszkuje najmniejsza liczba gruźlików, za to Bułgaria szczyci się najniższą ceną energii elektrycznej. Chciałoby się powiedzieć, że dobry żart tymfa wart, ale mapka tego samego regionu podkreślająca inne jego cechy przestaje nieść tylko dowcipne skojarzenia. Europa widziana pod innym kątem wskazuje na odmienne przyczyny, dla których poszczególne kraje aplikowały do członkostwa. Ich analiza sugeruje też poważniejsze różnice interesów aniżeli te, które widzieli założyciele Wspólnoty marzący o jednolitym państwie europejskim zdolnym do konkurowania ze światowymi potęgami. Co więcej, wskazuje na głęboko odmienne przyczyny włączania się kolejnych krajów w proces europejskiej integracji i – co ważniejsze – na inny poziom stopnia realizacji tych zamierzeń. Jej rdzeń pozostaje na mapie niemal nienaruszony i jedynie Włochy zostały w tej funkcji zastąpione przez niemieckojęzyczną Austrię, która przyłączyła się do Wspólnoty z półwiecznym opóźnieniem. Skandynawia pozostała ze swoją odrębnością na uboczu, podobnie jak opuszczająca Unię Wielka Brytania, czy też borykająca się z katalońskim separatyzmem Hiszpania. We wschodniej części kontynentu coraz lepiej widoczne są jednak inne, by nie powiedzieć – bardziej przyziemne – motywacje. Cały szeroki pas, od wschodniej strony Niemiec i Austrii po Chorwację i Bułgarię jest głównie – chociaż w różnym stopniu – zainteresowany wspólnotą handlową i gospodarczą, ale motywacje Polski oraz krajów bałtyckich wydają się być inne. Dominują w nich polityczne względy bezpieczeństwa i chęć skuteczniejszej obrony przed spodziewaną agresywnością Rosji. Skoro tak, to unijna przyszłość jest bardziej uzależniona od trwałości jej politycznego otoczenia i biorących się stąd problemów, niż od samego sposobu rozumienia integracyjnej idei.
Z biegu wydarzeń, a w szczególności z postępowania władz polskich wynika, że samej Polski dotyczą też dodatkowe elementy, niewidoczne w innych częściach Wspólnoty. Rdzeniem tej ostatniej wciąż i bezdyskusyjnym jest przestrzeń niemiecko- i francuskojęzyczna, z którą Polskę – jak się okazuje – więcej dzieli niż łączy. Tak rozumiana integracja pozostawia jakby niezauważone powiązania kraju nie tyle z romańsko-germańskim Zachodem, lecz z jej dawną przestrzenią historyczną rozłożoną pomiędzy granicami dawnej Rzeczypospolitej a bezkresem Rosji. Jaka jest w tych okolicznościach przyszłość i jaką rolę odegrać może wielosetletnia tradycja historyczna?
Nie da się w naszym rozumowaniu uniknąć wątków historycznych, a w szczególności tych, związanych ze zjawiskiem wspomnianej wcześniej społecznej pamięci. Rzecz w tym, że – inaczej niż w krajach Zachodu – wciąż nie jest ona w Polsce jednolita przez wzgląd na skomplikowane koleje jej losu. Dzisiejsze konflikty polityczne są z tym związane i łatwo dadzą się zauważyć znamiona odmienności historycznej pamięci. Unia Europejska, to zaledwie pół wieku dziejów Europy i jej głębsze, czy płytsze odrębności. Historia jej wschodniej części, to kwestia wielu stuleci, ale dzieje zachodniej liczą się w tysiącleciach, a nie setkach lat.
Problem unijnego członkostwa Polski ma co najmniej dwa następstwa. Pierwsze, to kwestia odczuwania ciągłości narodowej tak, by tysiącletnia scheda po historii kraju mogła się stać częścią europejskiej. Tylko taka sytuacja pozwalałaby na wzrost poczucia spójności społeczeństwa oraz jednorodności w odczuwaniu jego europejskiego członkostwa. Sprawa różnic w tej przestrzeni zależy jednak od politycznego i historycznego tła i jest znana od dawna. Rząd PRL-u nie bez przyczyny powoływał się na tradycję piastowską usiłując zapomnieć o tej drugiej, zwanej jagiellońską. Pierwsza uznawała prawdziwą wspólnotę narodową jedynie w powiązaniu z etnicznością, czyli przyjęciem polszczyzny za język jej tożsamości, niezależnie od przynależności klasowo-warstwowej. Tyle, że ograniczała wspólną świadomość europejskości mieszkańców do dwóch okresów historycznych – rządów dynastii piastowskich sprzed tysiąca lat oraz krótkiego okresu PRL-u o wątpliwej przynależności do Europy, lecz powołującego się na tę samą piastowską tradycję narodową tylko po to, by uzasadnić powojenny kształt granic kraju. Taka droga naświetlania przeszłości nie wyjaśniała ponad połowy okresu historii kraju i regionu, czyli z górą sześciu stuleci – od rządów Kazimierza Wielkiego po Władysława Gomułkę. Druga, jagiellońska miała problem przeciwny. Tłumaczyć nią można było zjawisko wielonarodowościowej tradycji zarówno Pierwszej, jak i Drugiej Rzeczypospolitej oraz dumnej dominacji kultury polskiej w relacji do innych mieszkańców regionu, ale obydwa „piastowskie” okresy historii kraju stawały się wtedy mniej istotne, dowodząc o braku pełnej podmiotowości tego rodzaju Polski w Europie w porównaniu z okresem największego znaczenia jako potężnej, wielonarodowej Rzeczypospolitej szlacheckiej.
Historia kraju jest pod wieloma względami szczególna. W zachodniej części kontynentu proces identyfikacji ludności był dość jednolity i sprowadzał się do ucierania się jednolitej narodowości mieszkańców. W europejskiej przestrzeni rozciągającej się na wschód od granic niemieckiego żywiołu etnicznego, rzecz okazywała się jednak bardziej skomplikowana. Od europejskiej Łaby po na wpół azjatycki Ural, kulturowe i narodowościowe przemieszanie wzorców jeszcze do dziś uniemożliwia pełną identyfikację tożsamości wielu regionalnych podmiotów. Istotą tradycji jagiellońskiej jest to, że źródłem jej identyfikacji nie był używany na codzień język, lecz subiektywnie odczuwane poczucie przynależności do szlacheckiej warstwy uprzywilejowanej ze wszystkimi tego kulturowymi skutkami. To element nieuchwytny i do tego bardzo trudny dla jednoznacznej identyfikacji. Dochodzi do tego jego zmienność, niezależna od czynników zewnętrznych. Na pytanie o to, czy jesteś Polakiem, czy też kimś innym, kryteria odpowiedzi były w historii kraju nie tylko różne, lecz niosły ze sobą odmienną treść. Kim innym był Polak z czasów Chrobrego, kim innym pod panowaniem Sobieskiego, a jeszcze innym jest dzisiaj. Co zresztą zrobić z niebagatelną zmianą granic tego, co uznawano za polskość oraz idącymi za tym przemianami samej definicji pojęcia?
Polska okazuje się w historii Europy krajem o dużych różnicach tożsamości. W ciągu jej tysiącletniej historii przechodziła głębokie zmiany, stanowiąc wzorową przestrzeń trudności w definicji samej ich istoty. Tylko czytelnicy Sienkiewicza sądzą, iż Rzeczpospolita Skrzetuskiego i Longina Podbipięty oraz Polska XX wieku, to wciąż ten sam kraj i ten sam naród o zbliżonej treści imponderabiliów. Problem można uchwycić odchodząc od literackich sentymentów do faktów.
Warto zwrócić uwagę na to, że zapał Warszawy do wejścia w skład europejskiej wspólnoty ulegał przemianom wraz ze zmieniającym się kształtem wschodniej części kontynentu. Dopóki istniała realna groźba, że poradziecki Związek Niepodległych Państw przekształci się znów w jednolite państwo, polska polityka zagraniczna dążyła do jak najściślejszych wspólnotowych związków. Odkąd jednak Ukraina stała się krajem w pełni niepodległym, znajdującym się przy tym w konflikcie z Rosją i tworzącym swego rodzaju bufor dla reszty kontynentu, unijny zapał zaczął wygasać i dziś Warszawa jest przez niektórych uznawana nawet za zwolenniczkę opuszczenia Wspólnoty. Jaka jest tego logika?
Przyczyny są, jak się wydaje, dwie. Jedna, to wspomniane zmiany geopolityczne dokonujące się w naszym regionie oraz słabnięcie podstaw agresywności Rosji. Druga, ma charakter wewnętrzny i ujawniła się w wynikach ostatnich wyborów parlamentarnych. To zagadnienie ciekawe samo w sobie i ważne dla zrozumienia przyczyn zróżnicowania poczucia świadomości narodowej we współczesnej Polsce. Dla pełnego naświetlenia wymaga jednak szerszej analizy. Istnieje też pogląd, że pojawiło się w wyniku tych właśnie wyborów jako element trwały, nie incydentalny i zaważyło na zwycięstwie PiS-u. Wiele wskazuje na to, że może stać się ważnym elementem przyszłego kształtu samej polskości, a nawet istotą miejsca kraju w Europie.
Wedle zgodnych przekazów historycznych, głębokie zróżnicowanie sposobu odczuwania polskości jest związane też ze szczególnym echem dawniejszej historii kraju, czyli rolą jaką w XVIII stuleciu odegrał Jakub Frank i jego zwolennicy. Nie czas omawiać zagadnienie szerzej, można jego opis znaleźć w dawniejszej literaturze. Dawniejszej, ponieważ współczesne komentarze traktują sprawę tak, jakby jej nie było. Trzeba więc przypomnieć, że w zgodnej ocenie historyków, frankiści jako żydowska sekta głosząca idee mesjańskie postulowała również herezję w postaci możliwości konwersji judaizmu na chrześcijaństwo. W tym kontekście liczby są znamienne. W 1764 roku, w dniu elekcji Stanisława Augusta Poniatowskiego, liczbę mieszkańców stołecznej Warszawy szacowano na niewiele ponad trzydzieści tysięcy. Wedle istniejących danych w okresie przedrozbiorowym aż 24 tysiące zwolenników Franka zostało ochrzczonych w wielkich kościelnych akcjach, w tym sześć do siedmiu tysięcy osiadło w stołecznej Warszawie, nie mieszając się przy tym z ortodoksyjną ludnością żydowską, lecz formalnie dołączając do stanu szlacheckiego. W tej sytuacji, rzecz przestaje przystawać do opinii o jednorodności polskiego społeczeństwa wierzącego w jednolitą ciągłość swej tożsamości począwszy od czasów Piasta Kołodzieja. Ten nowy element wywodzący się z kultury Bliskiego Wschodu, to wtedy prawie dwadzieścia pięć procent mieszkańców stolicy. Znamienne, że uszlachceni frankiści zajęli też wpływowe miejsca w społecznej hierarchii samego miasta i kraju. Jeśli dodamy tu liczbę Żydów pozostałych przy ortodoksji podawaną przez judaistyczny Wirtualny Sztetl, w czterdzieści lat później mieszkańców Warszawy było już ponad dwieście tysięcy, z czego bez mała jedna trzecia, to ludność oddzielona od reszty barierą ortodoksyjnej tradycji żydowskiej. Mając w pamięci kilka tysięcy świeżo wychrzczonych zwolenników Franka, możemy bez popełnienia większego błędu postawić tezę, że niechrześcijańska tradycja dotyczyła niemal połowy ówczesnych mieszkańców stolicy. Dotyczyło to nie tylko Warszawy, lecz również i większych miast dawnej Rzeczypospolitej łącznie z Wielkim Księstwem Litewskim. W jego konstytucji – Statucie Litewskim zawarta była nawet klauzula mówiąca, że „jeżeli który żyd lub żydówka do wiary chrześcijańskiej przystąpili, tedy każda taka osoba i potomstwo ich za szlachcica poczytani być mają”. Ze względu na pańszczyźniany ustrój państwa takiej szansy nigdy jednak nie uzyskali chłopi (70 procent ludności), niezależnie od używanego języka, byli bowiem niezbędni szlachcie (niezależnie od jej narodowości) jako darmowa siła robocza. Nie dostali jej również rodzimi mieszczanie, których prawa regularnie i konsekwentnie były w Pierwszej Rzeczypospolitej ograniczane. Historycznym zbiegiem okoliczności, frankiści znaleźli się w sytuacji wyjątkowo uprzywilejowanej i trudno się dziwić, że z niej skorzystali. Z tej społecznej grupy wywodzą się dziś być dziesiątki tysięcy (a może nawet więcej) potomków o spolszczonych nazwiskach, od pokoleń pracujących w inteligenckich zawodach, nie przywiązujących często większej wagi do źródeł swego pochodzenia i tkwiących głęboko w polskiej narodowej tradycji. Tyle, że od połowy XIX stulecia miejska inteligencja stała się wiodącym elementem, wręcz dominującym w politycznym krajobrazie kraju. Niekiedy, trudno nawet jest domyślić się tego rodzaju pochodzenia. Mało kto na przykład wie, że polskobrzmiące nazwisko Lewicki, niezależnie od narodowej świadomości jego nosiciela, wywodzi się od lewitów – jerozolimskich kapłanów z rodu Levi.
Proces ujednolicania społeczeństwa polskiego, tak jak i narodów państw zachodnich, jest nie do zatrzymania. Jeszcze jedno, dwa pokolenia a Polacy będą pod względem narodowej jednolitości podobni do Francuzów czy Holendrów. Dlatego tak ważna staje się dziś kwestia imigracji muzułmanów, którzy swą masową i trwałą odmiennością są w stanie ten proces zahamować lub skierować na inne tory. Różnice zdań w tej przestrzeni dodatkowo pogłębiają wewnątrzunijne podziały co do tego, czy muzułmańskich imigrantów można uznać za podobnych do wszystkich wcześniejszych fali.
Ważna jest w tym kontekście jeszcze jedna informacja, że oto przechodzący ponad dwieście lat temu na chrześcijaństwo zwolennicy Jakuba Franka, nie pochodzili ze społecznych dołów, lecz przeciwnie, byli elitarną, najlepiej edukowaną i najzamożniejszą częścią ludności Pierwszej Rzeczypospolitej. Jak podkreśla w przedwojennej książce Henryk Rolicki: „chrzest Franka w Warszawie odbywał się z niezwykłą wspaniałością. Wjechał uroczyście karetą, zaprzężoną w sześć koni, otoczony świtą, złożoną z 30-50 ludzi, własnych agentów i gwardzistów. Przez całe życie roztaczał przepych iście królewski, choć był synem pospolitego rabina. W Bernie, a potem w Offenbachu, szasta milionami. Pieniądze płyną doń z Polski i z Turcji. Sumy wywożone z Polski dla Franka do Offenbachu (ostateczne miejsce jego pobytu), historycy szacują na z ponad 4 miliony ówczesnych złotych polskich rocznie”. W rezultacie tej konwersji sam Frank przyjął polskie nazwisko Dobrucki.
Co uderza w zestawieniu z chylącą się ku upadkowi I Rzecząpospolitą, to fakt, że zwolennicy Jakuba Franka wychrzczeni na inteligenckich warszawiaków, wysiłkiem wcześniejszych pokoleń posiedli znaczny kapitał pieniężny. Charakterystyczny jest przykład pochodzącego z tego środowiska Adama Pragiera, przedwojennego polskiego socjalisty, więźnia brzeskiego i działacza robotniczej partii PPS. Wydany po wojnie w Londynie jego tysiącstronicowy pamiętnik obfituje w interesujące szczegóły o polskiej politytyce i społecznej specyfice kraju, nie dotyka jednak w niczym wyjątkowo gorącej wtedy „kwestii żydowskiej”, tak jakby jej w ogóle nie było. Tymczasem, jego nazwisko również znajduje się na liście dawnych frankistów, a najtragiczniejszym wydarzeniem jego życia również był „huragan Holokaustu”. Uderza w tym jednak, że Adam Pragier, socjalista i „polityk robotniczy” (w 1945 roku nawet członek rządu londyńskiego) nigdy nie pracował zawodowo, lecz studiując w Szwajcarii i rezydując w Polsce oraz wielu krajach zachodnioeuropejskich jakimś trafem zawsze miał wystarczające środki na dostatnie utrzymanie. Sam przyznaje, że gdy we wrześniu 1939 roku wyruszał do Zaleszczyk, by przedostać się na Zachód, zabrał ze sobą pokaźny woreczek złotych monet, które wraz z zagranicznymi kontami wystarczyły mu później na dostatnie utrzymanie jego i żony przez długie lata emigracji. O źródłach tego majątku na stronach swego pamiętnika nie wspomina wcale. Zastanawiające.
Obraz historii konwersji frankistów na chrześcijaństwo jest później taki, że bogatsi z nich szybko zostają senatorami Rzeczypospolitej i bankierami, a także nielicznymi w niej przedsiębiorcami. Biedniejsi, tworzą trzon stołecznej inteligencji – obsadzając zawody adwokatów, dziennikarzy, pisarzy i nauczycieli. Podobnie jak Pragier nie cierpią biedy, lecz ze względu na źródła swego pochodzenia konsekwentnie wyznają lewicowe i odległe od Kościoła poglądy. To zjawisko wyjaśnia też przyczyny późniejszego kształtowania się społecznej struktury większych miast w Polsce, kiedy to okazało się, że tereny dawnej Rzeczypospolitej były tradycyjnie rolnicze, pańszczyźniane i w swej masie zbyt biedne by ukształtowały zię z nich warstwy podobne do zachodniego mieszczaństwa. Zachodnie stało się podstawą kapitalizmu i społeczeństwa zdolnego do zorganizowania się w dominującą polityczną siłę tworzącą demokrację w jej zachodnim kształcie. W Polsce, z braku licznej warstwy rodzimych przedsiębiorców, lukę wypełniła „inteligencja miejska”, która przez półtora stulecia zdominowana była przez nadzwyczaj liberalnych potomków nowego rodzaju chrześcijan (Pragier, Boy-Żeleński, Jeziorański, Naimski), pochodzących wprost od XVIII-wiecznych zwolenników Franka. Po II wojnie światowej została do tego „poprawiona” rzeszą komunistycznych ateistów o sowieckiej proweniencji. Wiele wskazuje na to, że taki był powojenny mechanizm powstawania krajowej inteligencji wielkomiejskiej, która jeszcze do niedawna miała wpływ na kształtowanie władzy politycznej i polskiej polityki zagranicznej podporządkowanej idei „europejskiej jedności”.
Problem etnicznego i mentalnego pochodzenia najbardziej liczącej się części inteligencji z biegiem czasu uległ jednak zatarciu. Nawet dzisiaj, większość Polaków jest przekonana, że wszyscy z nas pochodzą od szlacheckich warstw I Rzeczypospolitej, tak jak je w Trylogii pokazywał Henryk Sienkiewicz. Nic bardziej zwodniczego, albowiem rzeczywiste źródła większości polskiej inteligencji, to czas nie dłuższy niż dziesięć pokoleń, sięgający nie głębiej w przeszłość niż druga połowa XVIII wieku. A co z resztą tysiącletniej historii Rzeczypospolitej? Swoja jest, czy jakaś obca? Czy nie tu właśnie leży źródło bezkrytycznie prozachodniego stanowiska wielkomiejskiej inteligencji nie mogącej odwoływać się do wcześniejszych korzeni narodowych? Warto dodać, że i w czasie niemieckiej okupacji omawiana grupa mieszkańców Polski, nawet przez antysemickich Niemców, nie była uważana za spelniającą kryteria dla eksterminacji, inaczej niż miało to miejsce z urodzonymi później, już na przełomie XIX i XX wieku i którą bez skrupułów przeznaczali do Treblinki i Oświęcimia. Niemiecka definicja żydowskości sprowadzała się do pokrewieństwa w trzecim, najwyżej czwartym pokoleniu nie sięgając do dziesiątego. Potomkowie Jakuba Franka mogli więc przetrwać okres II wojny światowej względnie bezpiecznie i poddać się ostatecznej polonizacji.
Spoleczeństwa mają jednak trwałą tendencję do stapiania się w całość i zapewne problem by już dzisiaj nie istniał, gdyby nie jedna cecha tej ciągłości, która – o czym sami bohaterowie nie lubią wspominać – skłania ich do odczuwania obowiązku wzajemnego popierania ludzi należących do tego rodzaj wspólnoty o „nienacjonalistycznych” korzeniach. Przypadek Tadeusza Mazowieckiego można pod tym względem uznać za klasyczny. Sam, gorliwy katolik pochodzący z rodziny, która przeszła na chrześcijaństwo dziesięć pokoleń temu, zasłużony w edytowaniu głęboko katolickiego i „przykościelnego” Tygodnika Powszechnego, w czasie gdy był premierem rządu otaczał się jednak z zadziwiającą konsekwencją ludźmi o podobnych do niego korzeniach. Pojawiała się wtedy nawet nieformalna sugestia, że zamiar współpracy z ówczesnym rządem musiał być poparty jakiegoś rodzaju deklaracją, jeśli nie pokrewieństwa, to powiązań rodzinnych lub przyjacielskich z rządzącymi wtedy elitami. Być może, przyczyną jest naturalne odczuwanie bliskości, wzajemnego zrozumienia i zaufania. Warto jednak wiedzieć, że frankiści aż do połowy XIX wieku nie dopuszczali w swoim gronie do małżeństw mieszanych. Frankista łączył się z frankistką. Obyczaj ten został znacznie złagodzony dopiero po 1850 roku, czyli w trzy pokolenia po Jakubie Franku. Proces mógł też być jednym z czynników, który doprowadził do pojawienia się podziału społecznego, z którym mamy do czynienia dzisiaj i którego znamiona każdy widzi, chociaż mało kto rozumie jego prawdziwą istotę.
Inteligencja, o której problemach tożsamościowych mówiliśmy zastąpiła jej polityczny odpowiednik, który w krajach zachodnich był związany z miejską przedsiębiorczością. W naszym kraju jednak jej dramatycznie brakowało, czego skutki odczuwamy do dzisiaj. Większość tej społecznej warstwy (nie dotyczyło to tzw. inteligencji technicznej) zyskała na bardzo długi czas ogromną swobodę działania graniczącą niekiedy z monopolem na kształtowanie opinii publicznej i wyłanianie politycznego przywództwa. Ten monopol załamał się w trakcie ostatnich wyborów parlamentarnych, jako że był po części związany z innym monopolem – dostępem do wyższego wykształcenia. Następstwa szerokiego otwarcia bram szkolnictwa wyższego (szczególnie tego płatnego) dla ludności wiejskiej i małomiasteczkowej okazały się niespodziewane. Wstępująca do prywatnych szkół wyższych młodzież spodziewała się, że – jak dotąd bywało – studia otworzą jej bramy do wszystkich inteligenckich zawodów i związanym z tym awansem do wysokiej społecznej pozycji. Czekało ją głębokie rozczarowanie. Okazało się to nietrafne ze względu na ogromną liczbę młodych przedstawicieli tej „nowej inteligencji”. O ile dawniej nie przekraczała ona ośmiu procent dorosłej ludności kraju, to wskutek swoistej eksplozji prywatnego szkolnictwa sięgała niekiedy nawet połowy rocznika. Ci ludzie nie mogli jednak być automatycznie obdarzeni inteligenckimi przywilejami, ponieważ na rynku zrobiło się zbyt ciasno, a w polityce nie było już miejsca dla „nowych”. W tej sytuacji, znajomości stały się mało produktywne. Uprzywilejowanych miejsc pracy zabrakło dla większości nowych absolwentów. Będąc związanymi z terenami okołowiejskimi i małomiasteczkowymi, ludzie ci sięgnęłi do swoich korzeni na prowincji, ale nie do chłopskich, bo te w Polsce nigdy nie cieszyły się poważaniem i do dzisiaj są głęboko skrywane. Zaczęto się więc doszukiwać mniej lub bardziej prawdziwych przodków w dawnej drobnej szlachcie, „urzędowo” tępionej kiedyś pod rosyjskim zaborem i masowo pozbawianej herbów oraz społecznej pozycji. A trzeba pamiętać, że w dawnej Rzeczypospolitej jej liczba daleko przekraczała europejskie normy. W okolicy, w której mieszkam, znajduje się wieś typu „ulicówka”, w której po jednej stronie głównej drogi wciąż mieszka „szlachta”, ale po drugiej – „chłopstwo”. Rzecz w tym, że dla przybysza z zewnątrz obie strony nie różnią się niczym, a jeśli nie posiada on lokalnej wiedzy o „szlacheckim pochodzeniu” jednej z nich, to nie wie też nic o wewnętrznej hierarchii mieszkańców.
Zjawisko „mentalnego awansu społecznego” ujawniło się więc na szeroką skalę, a w ostatnich wyborach dało o sobie znać z pełną mocą. Rezultatem jest głęboki podział społeczny, który stanowi swoiste echo „towarzyskiego” podziału z czasów PRL-u, kiedy to dzielono je na inteligenckich z definicji „żydów” oraz „chamów” ze społecznego awansu. Tyle, że wtedy, dotyczyło elity komunistycznej władzy, dziś, to zjawisko ogólnospoleczne. Ma coś z tego wszystkiego i dzisiejsze tło polityczne. Nieskrywana przez dotychczasowe elity pogarda dla „społecznych dołów” jest manifestowana wielostronnie, mając przy okazji uzasadnić poczucie niesmaku z zastąpienia u władzy dotychczasowych „inteligentnych panów” przez znacznie mniej inteligentnych „chamów”. Łatwo zauważyć, że dyskusji między nimi nie ma, tak samo jak nie było nigdy prawdziwej debaty między tymi, co mieszkali w dworkach, a tymi, którzy pochodzili z wiejskich chat. Tyle, że dzisiaj wszystko to już „szlachta”, tylko odmiennego politycznego zabarwienia. Kiedyś istniały w Rezcypospolitej trzy Polski, całkiem od siebie niezależne, dzisiaj jest już tylko jedna, tyle, że wciąż jeszcze źle zrośnięta.