Dziennikarze i publicyści mają własną wizję świata, która często sprowadza się do zlepku rozlicznych i niezwiązanych ze sobą wydarzeń, ale też każde z nich daje się przerobić na choćby krótkotrwałą sensację. Doszukiwanie się oznak trwałości i wewnętrznej treści społeczeństw, do tego w treści tak silnych, że uniemożliwiających ucieczkę od własnego losu, nie leży w ich interesie. To zbyt nudne. Tyle, że interes kraju i narodu nie jest kategorią osobistą, lecz zjawiskiem historycznym, którego istoty jeszcze nie rozpoznaliśmy. Nie ma w tej sytuacji niczego dziwnego w tym, że przyszłość nie jest dla zwykłego człowieka znana i tylko wybrani potrafią odczytywać jej treść ukrytą w najważniejszych mechanizmach rozwoju. W rezultacie braku zainteresowania mediów prawdziwą treścią wydarzeń, zastępowanego sensacjami, również i szeroka publiczność dowiaduje się o swej własnej przyszłości jako ostatnia, tylko że nie ma wtedy już dla niej pola manewru.
Idea powołania do życia tworu w formie zjednoczonej Europy od Atlantyku po Azję nie jest ani pomysłem nowym, ani też oryginalnym. Pojawiła się przed tysiącem lat, w czasie panowania rzymsko-niemieckiego cesarza Ottona III (996-1002) i już wtedy wykazywała uderzające podobieństwa z ideą wspólnoty, która ukształtowała się w zeszłym stuleciu w formie Unii Europejskiej. Na obrazie nieznanego autora powstałym z okazji tego pierwszego wydarzenia zobaczyć można podążające za sobą cztery kobiety, z których każda symbolizuje inny fragment Europy. Pierwsza z lewej, to Sclavinia, reprezentująca kraje Słowian, druga – Germania, czyli Niemcy i Austria, trzecia – Galia, ówczesna Francja, a czwarta – Roma, reprezentująca Italię. Zwraca uwagę to, że na obrazie nie ma Britanii, czyli Anglii, co sugeruje istnienie również pewnej wspólnoty z mechanizmem współczesnego nam Brexit-u. Tak czy owak, to też namacalny dowód tego, że propaganda sukcesu i podejście życzeniowe, nie zaś relistyczna ocena wydarzeń, jest prawdziwie trwałą cechą wielkiej polityki.
Dlaczego przed tysiącem lat Brytania nie zmieściła się we wspólnej Europie, natomiast odnalazł się w jej obrazie kraj Słowian, Sclavinia Bolesława Chrobrego, który zaledwie pokolenie wcześniej przestał być regionem pogańskim, więc i do tradycji łacińsko-europejskiej było mu równie daleko jak do Księżyca? Wygląda to raczej na zabieg propagandowy, skoro rychło okazało się że ambitne zmiary cesarza Ottona, to tylko czcze marzenia o europejskiej jedności. Realia przeczą tej nadziei skoro prawdziwa historia kontynentu, to wcale nie dążenie do jedności, lecz pasmo niekończących się wojen, których apogeum stanowiły dwa wielkie starcia światowe. Jeśli celem ludzkości jest się jednoczyć w jedną całość, to po co pomiędzy sobą wojować? W ramach jednostkowej logiki, sprzeczność jest oczywista, jednak logika historii rządzi się innymi prawami. Rozziew pomiędzy ideami i politycznymi zamiarami a rzeczywistością okazuje się ogromny i to na niekorzyść tych pierwszych. Dlaczego publicyści nie interesują się tym właśnie aspektem dziejów, koncentrując uwagę na chwilowych sensacjach, nie na długotrwałych procesach? Co naprawdę kieruje losem kontynentu, skoro najszlachetniejsze zamiary przekształcają się w rychłe zapomnienie. Przed tysiącem lat, mieszkańcy Wysp Brytyjskich nie uważali siebie za część kontynentalnej Europy i to samo przekonanie mają również dzisiaj, a kilkadziesiąt lat unijnego członkowstwa w niczym nie zmieniło brytyjskiego poczucia obcości wobec europejskiego „kontynentu”? Jaka jest więc przyczyna manifestowanego przez resztę Europy szoku wynikającego z opuszczenia przez Anglię szeregów Wspólnoty? Na przestrzeni ostatnich dziesięciu stuleci cały świat zmienił się głęboko, ale – jak się okazuje – podstawowe problemy tkwiące w mentalności mieszkańców jego poszczególnych części okazują zadziwiającą trwałość.
Wszyscy na przykład wiedzą, że Rosja Putina robi wiele dla przywrócenia jej mocarstwej roli w świecie. Wiemy też, że dzisiejszy sposób realizacji zamiaru jest wobec tej ambicji kontrproduktywny, a jednak próby przywrócenia globalnej pozycji potęgi w drodze militaryzacji kraju są wciąż głównym elementem jej polityki? Wiadomo też, że jej tradycją jest wrodzona przychylność dla fikcyjnego, sobie przychylnego widzenia reszty świata. Już pięćset lat temu, bez żadnych przyczyn faktycznych, Rosja mianowała siebie nie tylko następcą „Pierwszego” i „Drugiego” Rzymu, ale wręcz jego najdoskonalszą formą. Dla reszty świata, to ambicja śmieszna i wciąż nie udaje się przeprowadzić na tę tezę żadnego dowodu, ale też sama Rosja wciąż uznaje się za globalną wybrankę. No, bo przecież znane wśród Słowian powiedzenie utrzymuje, że „chcieć, to móc”, a sam Mickiewicz doradzał, by mierzyć „siły na zamiary, nie zamiar podług sił”. Okazuje się jednak, że w historii ludzkości te zasady nie działają, a fakt, że Rosja od pół tysiąclecia bezskutecznie dąży do z góry nieosiągalnego celu jest sam w sobie dowodem na istnienie niezależnych od niej samej źródeł głębi kryzysu w jakim się znalazła.
W ostatnim numerze Newsweeka Jacob Sharp zauważa, że „za parawanem aktywności militarnej i ostentacyjnego gwałcenia prawa międzynarodowego kryją się sprawy dla Rosji fundamentalne, które staną się w przyszłości jej plagą”. Zamiast dążenia do rozwiązań na korzyść imperialnych marzeń ma bowiem przed sobą pogłębiające się perspektywy tendencji, które czynią ją coraz słabszą. Oto one:
- Demograficzna zapaść o głębokości nieznanej od czasów II wojny światowej.
- Niekontrolowany wzrost cen i trwały spadek produktu krajowego, powodujący, że dalsza ekspansja wydatków militarnych stanie się niebawem dla jej gospodarki czymś nie do zniesienia.
- W obliczu pogarszającej się sytuacji strukturalnej i odwoływania do najgorszych tradycji historycznych, ponowne odrodzenie rosyjskiej gospodarki staje się iluzją.
- Kierownictwo NATO ma tego wszystkiego świadomość i najwyraźniej zmierza do dopuszczenia, by pozostawić Rosję samą z jej problemami, co może doprowadzić do jej ostatecznego zniknięcia z listy największych potęg świata. Co wtedy? Co to znaczy dla samej Europy?
Czy zasada swego rodzaju dziejowej bezmyślności społeczeństwa nie potrafiącego zapobiec zbliżającej się klęsce tak wyraźnie widoczna w Rosji, działa też i gdzie indziej, na przykład w przypadku Polski? Czy narody jako wielkie zbiorowiska pokrewnych sobie ludzi istotnie nie potrafią dokonać realistycznej identyfikacji własnych interesów i świadomie i odpowiedzielnie „wziąć sprawy we własne ręce”? Okazuje się, że nasz kraj jest jednym z dobrych przykładów tego, że istnieją siły, które tę nadzieję unicestwiają w całości, powodując, że obiektywne interesy sobie, a polityczne fakty sobie. „Coś” istotnie panuje nad losem narodów, ale tym „czymś” nie są one same.
W ramach opowieści o losach Polski i polskości, trochę jakby mimochodem, zauważa ten problem Norman Davies w książce zatytułowanej Serce Europy (Heart of Europe: The Past in Poland’s Present) opublikowanej w 1984 roku. To opowieść o historii kraju prowadzona według szczególnego rodzaju narracji, nie będąca przy tym niewolnikiem kolejności wydarzeń. Znalazł się tam jednak fragment, kiedy myśl autora jest prowadzona w zadziwiająco odmienny sposób od tego, co przywykliśmy rozumieć jako patriotyczną i optymistyczną wizję historii kraju. Porzuca bowiem chęć przypodobania się polskiemu czytelnikowi i staje się dla jego kraju nie tyle krytyczny, ile wspierający wyżej postawioną tezę, że oto o losach narodów wcale nie decydują one same, ani też poziom ich własnego patriotyzmu, ale coś zupełnie innego, coś w rodzaju „ducha historii”, nieuchwytnego i nawet trudnego do zrozumienia dla naukowej analizy zagadnienia.
Davies zwraca uwagę na niezwykle zacofaną strukturę społeczną Pierwszej Rzeczypospolitej, o czym w polskich szkołach i mediach nie mówi się wcale podkreślając jej liberalizm i szlachecki demokratyzm. Uformowała się ona u zarania jej istnienia (XVI wiek) okazując się nie tylko zjawiskiem trwałym, lecz również narzucającym tożsamość najpierw szlacheckiej warstwie rządzącej, później – całemu narodowi, chociaż z perspektwy historycznej nie ulega wątpliwości, że dla samego kraju byla kontrproduktywna. W konsekwencji, stała się siłą samobójczą prowadzącą wprost do unicestwienia samej Rzeczypospolitej jako organizmu państwowego. W tym rozumieniu, jej rozbiory wcale nie były przypadkowym zbiegiem okoliczności, ale następstwem swego rodzaju historycznej logiki. I Rzeczpospolita jakby prosiła się o rozbiór, niezależnie od odczuć jej własnych obywateli i ich spadkobierców w polskości.
Tabela może być myląca, jeśli uznać ją za samą tylko ilustrację struktury zawodowej ludności. Istotą społeczeństwa I Rzeczypospolitej było to, że tylko szlachta (8-10 procent ludności) cieszyła się pełnią praw obywatelskich a niewolni chłopi (74 procent) odgrywali ważną rolę gospodarczą, ale istotą ich pozycji było to, że praw nie mieli żadnych, będąc w praktyce bezwolną własnością szlachty. I o to właśnie szło i na tym też, czyli na bezwzględnym wyzysku większości ludności przez herbową mniejszość polegała okresowa, ale złudna, potęga ówczesnego polskiego państwa i historyczne rozumienie polskości. Potęga kraju opiera się o umiejętność wykorzystania jego całego potencjału, nie tylko niewielkiej jego części. Polskość nie była wtedy kwestią patriotyzmu, lecz prawem jednych do panowania nad innymi. To znacznie ważniejsza istota tożsamości Rzeczypospolitej, niż to, co w stulecie później uznawano za najważniejsze, czyli narodową świadomość. Ta, w dzisiejszym rozumieniu pojęcia w I Rzeczypospolitej praktycznie nie istniała. Pamięć o potędze tej przeszłości trwa pośród społecznych mas, ale wiedza o wynikającej stąd strukturalnej zgniliźnie kraju jest z reguły bagatelizowana. Statystyka powiada, że średnio jeden szlachcic był wtedy w posiadaniu 9 chłopów. To jednak tylko ogólno-statystyczna ilustracja zagadnienia, ponieważ w rzeczywistości, struktura własności była nie tylko zmienna, ale i głęboko zróżnicowana – od licznej rzeszy szlacheckiej gołoty nie posiadającej niczego poza herbem, po wielkich latyfundystów dysponujących dziesiątkami tysięcy niewolnych chłopów. Tak czy owak, jej istotą był podział na uznawane człowieczeństwo jednych, znajdujących się w mniejszości i niewolnictwo drugich, stanowiących większość. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ta przeszłość tkwi nad nami do dzisiaj i sprawia wrażenie zawieszonej nad krajem klątwy.
Pomiędzy dwiema skrajnościami – szlachtą z pełnią praw obywatelskich i chłopami tych praw pozbawionych – istniały grupy mające szczególny status chroniący je przed niewonictwem wobec szlachty. Największą z nich byli Żydzi, nie posiadający co prawda praw szlacheckich, lecz będący osobiście ludźmi wolnymi, poddanymi własnemu prawu i nie przypisanymi ani do ziemi, ani do panów. Jako religijna i kulturowa odrębność, mieli nieporównanie lepszą sytuację od wielkiej rzeszy polskich chłopów. W porównaniu z innymi krajami Europy, Polska była dla Żydów krajem wyjątkowo przychylnym, jako jedno z najbardziej tolerancyjnych państw, stając się też domem dla jednej z największych i najdynamiczniej rozwijających się społeczności. Nieprzypadkowo, współcześni nazywali ówczesną Rzeczpospolitą „rajem dla Żydów” (paradisus Iudaeorum), a krakowski rabin zauważył, że „jeśliby Bóg nie dał Żydom Polski jako schronienia, los Izraela byłby rzeczywiście nie do zniesienia”. Istniała jednak też i druga prawda. Żydzi oto wypełniali gospodarczą i społeczną lukę pomiędzy szlachtą i chłopstwem, którą w krajach Zachodu pełnili mieszczanie. Polska szlachta wolała mieć jednak za pośrednika człowieka kulturowo obcego i z bliskowschodnią mentalnością kulturową, którego mogła nie wpuścić na teren dworu, niż mieszczanina, którego równość w polskości trudno było podważyć. Dlatego wszystko to, co było zabronione nieszlacheckiej części ludności, stawało się dostępne dla jej żydowskiej części.
Polscy mieszczanie stali się więc w tej sytuacji warstwą marginalną, ponieważ nie cechowała ich społeczna niezbędność ze względu na systemową konkurencyjność ze strony ludności żydowskiej, wedle szlachty od niej wprost zależnej i łatwiejszej do kotrolowania pomimo pełnej kulturowej obcości. Od końca XVI wieku, warunkiem przyjęcia do prawa miejskiego było wyznawanie religii rzymskokatolickiej, co pogłębiało społeczny podział. Żydzi, nie będąc katolikami, nie mogli uzyskać statusu mieszczanina, ale i polscy mieszczanie nie mogli zagrozić ani pozycji polskiej szlachty, ani pozycji Żydów. I o to własnie szło. Wszędzie w Europie mieszczaństwo było warstwą pośrednią pomiędzy wyższym stanem – szlachtą i najniżej położoną ludnością chłopską, ale w szczególnych warunkach I Rzeczypospolitej pozycja ludności żydowskiej była faktycznie znacznie lepsza niż rodzimego mieszczaństwa, o czym świadczy – w porównaniu z mieszczanami – znacznie łatwiejsza procedura masowego przechodzenia Żydów do stanu szlacheckiego. Doskonałym przykładem tego zjawiska było przyjęcie w XVIII wieku w poczet stanu szlacheckiego dziesiątek tysięcy Żydów z sekty frankistów, podczas gdy podobne przypadki wśród mieszczan były nieliczne. Echo tego wydarzenia odczuwamy do dzisiaj w postaci głębokiego podziału między „prawdziwą inteligencją”, a tą „ze społecznego awansu”.
Sytuacja większości ludności znajdującej się w ramach stanu chłopskiego była szczególnie zła. Na polskiego chłopa nałożone były liczne obowiązki wobec jego pana. Szczególną uciążliwością o wręcz niewolniczym charakterze był obowiązek pańszczyzny oraz brak prawa do nabywania ziemi na własność, a także brak niezależnego sądownictwa. Szlachta traktowała chłopów jako część swojego inwentarza. Pan poddanego chłopa mógł go nawet sprzedać. Żyda sprzedać nie mógł, bo nie był jego własnością. Chłopi pracowali więc na folwarkach niechętnie i mało wydajnie, pozostawiając po sobie niezasłużoną opinię leniwych i mało inteligentnych. Źle uprawiana ziemia dawała jednak coraz mniejsze plony. W konsekwencji, chłopi kupowali coraz mniej wyrobów rzemieślniczych, nie mógł więc zaistnieć stały rynek na rodzime wyroby miejsko-przemysłowe, co prowadziło wprost do gospodarczego zastoju. Tym sposobem, rynek wewnętrzny zakleszczył się na kilkaset lat, co też stało się jedną z najważniejszych przyczyn słabości Rzeczypospolitej oraz jej zniknięcia z mapy Europy.
Zgodnie z zasadą, że wewnętrzna struktura społeczeństwa jest trwalsza aniżeli istnienie jej państwa, również i w przypadku Polski mamy do czynienia z tego rodzaju zjawiskiem, którego echem stało się nietypowe w europejskiej skali kształtowanie stosunków społecznych i politycznych w kraju. Jarosław Haszek, autor Dzielnego wojaka Szwejka w 1909 roku odbył podróż po austriackiej wtedy Galicji, a jego obserwacje można uznać za znamienne. Zauważył, że galicyjska szlachta jest swego rodzaju odwrotnością Czechów, którzy utraciwszy w 1620 roku w bitwie pod Białą Górą bez mała całą rodzimą szlachtę, z konieczności stali się narodem mieszczan. Polska szlachta, niezależnie od poziomu zamożności, czuła się natomiast wciąż rodzajem „narodu wybranego”, którego cechą było, odrzucenie wartości mieszczańskich jako zbyt wyrachowanych i przyziemnych. Wedle jej opinii „wyższość” szlachty polegała na tym, że nie była zobowiązana do żadnych czynności, których sama nie uznała za niezbędne. Haszkowi, który opowiada o spotkaniach i doświadczeniach z Galicjanami, zapadło w pamięć to, że nigdy nie udało mu się odwiedzić domu szlacheckiego, ponieważ jako Czecha, a więc mieszczanina i nie-szlachcica, nie uważano za godnego tego rodzaju wizyty. Inaczej mówiąc, od dawnych czasów, świadomość Polaków dryfowała w przeciwnym kierunku niż społeczna świadomość Czechów. Ci drudzy, bez wahania godzili się z tym, że są mieszczanami i bez oporów zajmowali się interesami, natomiast ci pierwsi uznawali jako swój społeczny dogmat to, że każde zajęcie wymagające codziennego trudu jest niegodne pozycji szlachcica, nawet wtedy, gdy ma trudności z utrzymaniem rodziny. W polskiej tradycji szlacheckiej pojęcie deklasacji miało zawsze znaczenie moralne, nie ekonomiczne, jak ma to miejsce wśród większości społeczeństw europejskich.
Norman Davies zwraca uwagę na odmienne w porównaniu z innymi krajami Europy losy kształtowania się tak zwanych warstw wyższych w Polsce. Szlachta była tu wyjątkowo liczna, więc rozbiory kraju przyniosły też ze strony zaborców próbę zmniejszenie jej liczby i dostosowania do struktury społecznej ich krajów. Spora liczba zamożniejszej szlachty rejestrowała się jako członkowie tej warstwy zarówno w Rosji, Austrii i Prusach, to jednak jej większość utraciła uprzywilejowany status. W rezultacie, masy zdeklasowanej szlachty podzieliły los prostego ludu. Będąc jednak warstwą lepiej wykształconą stawały się też rodzajem ludowych trybunów o szczególnej pozycji społecznej. Tą drogą, dawna szlachta nieistniejącej już Rzeczypospolitej stawała się pionierem nowego rodzaju społecznej warstwy nazwanej później inteligencją. Kultura szlachecka z jej ideą wyłączności i wyjątkowości, równości, dogmatu jednomyślności, gloryfikacji oporu i indywidualizmu, przekształciła się w ośrodek nadający narodowi kierunek jego myślenia społecznego i politycznego. Zewnętrznym tego wyrazem stało się zjawisko niecodzienne dla Europy, czyli zamiast utrwalania odziedziczonej stratyfikacji społecznej, następowało nieustanne parcie dołów w górę – od poziomu „chamów” do poziomu „panów”. Wraz z ewolucją społeczeństwa, dolne warstwy jakby zanikały, przekształcając się w coraz szerszy surogat szlachty w postaci nieznanej na zachodzie kategorii inteligencji jako wiodącej grupy społecznej. Objawiało się to w dość niecodzienny sposób, czego echo pozostało do dzisiaj. W czasach dawnej Rzeczypospolitej tylko szlachta miała przywilej zwracania się do siebie per „pan”, „pani”, czy też „panie bracie”. Dzisiaj, Polska jest jedynym krajem Europy, w którym – jak zauważa Davies – „dwieście lat po zniesieniu stanu szlacheckiego większość mieszkańców Polski z satysfakcją uważa się za honorowych szlachciców” i odnosi się do siebie wedle szlacheckich zasad powszechnie tytułując się „pan” i „pani” nawet wtedy, jeśli ewidentne jest chłopskie i mieszczańskie pochodzenie rozmówcy .
Pozostałością po czasach dawnej Rzeczypospolitej jest przywiązanie Polaków nie tylko do swego mniej lub bardziej prawdziwego szlacheckiego pochodzenia, ale wynikająca z tego zasada równego traktowania jako „panów braci”. Z wyjątkiem najwyższych sfer dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, gdzie tytuły arystokratyczne były prawem zabronione, „wszyscy obywatele należący do szlachty, bez względu na stan majątkowy lub pełniony urząd cieszyli się takimi samymi swobodami obywatelskimi i pełną równością wobec prawa”. W okresie porozbiorowym dawna, nawet ta zdeklasowana szlachta, miała ważny udział w pobudzaniu demokratycznych emocji wśród warstw najniższych, niosąc do nich przysłowiowy „kaganek oświaty”. Jak zauważył Davies „powszechna demokracja współczesnej Polski ma z pewnością więcej do czynienia z wiarą w jednakową wartość każdej ludzkiej jednostki niż z takim, czy innym praktycznym doświadczeniem”. Inaczej mówiąc, pojęcie demokracji jest w polskiej tradycji narodowej uznawane bardziej za rodzaj ideologii świadczącej o społecznej pozycji, aniżeli wskazówką w jaki sposób w praktyce budować demokratyczne państwo. Dziwne, ale w naszym kraju jedno nie tylko nie idzie w parze z drugim, ale staje się wzajemnie kontrproduktywne.
Ze szlacheckiej przeszłości przedostała się do polskiej świadomości narodowej także i zasada równości płci. Inaczej niż miało to miejsce w wielu krajach Europy, gdzie kobiety stanowiły swoisty rodzaj inwentarza i majątku ruchomego mężów, polskim szlachciankom nie odmawiano praw własności ani też podmiotowości prawnej, czy też tożsamości osobistej. Jedną z charakterystycznych postaci polskiej historii i literatury jest stanowcza i decyzyjna kobieta, dziedziczka własnego majątku. W okresie porozbiorowym okazały się najsilniejszym bodaj elementem przetrwania narodowych wartości, które tym sposobem mogły odrodzić się wraz z uzyskaniem niepodległości.
Dodajmy do tego jeszcze jedno dziedzictwo. Pierwsza Rzeczpospolita przywiązywała ogromne znaczenie do jednomyślności w decyzjach. Uchwały sejmu nie mogły nabrać mocy prawnej, jeśli nie zostały potwierdzone przez sejmiki wojewódzkie. Kryła się za tym nie tylko tendencja do anarchii, lecz również przekonanie, że tylko takie prawo jest dobre, które zostaje zaakceptowane przez wszystkich. Prowadziło to do traktowania zobowiązań nie tyle jako swoistej sztuczki prawnej, lecz jako kwestii honoru. Nie raz stawało się to barierą dla rozwoju kraju, jeśli zapanowało powszechne przekonanie, że zarządzenie nie tyle niesie jakąś treść, lecz istotą jego jest to, przez kogo zostało wydane. To, stanowione przez obcych było często odrzucane tylko z tej właśnie przyczyny. Jakby to nie zabrzmiało patetycznie, to jednak „wspólnym mianownikiem wszystkich ideałów szlachty pozostawała jej niezachwiana wiara wartość jednostki ludzkiej”, pod warunkiem jednak, że była to osoba za taką jednostkę uznawana. Ponieważ z samej definicji do takich jednostek należała głównie szlachta, stąd też ujawniający się i nieznany w innych krajach mniej lub bardziej świadomy pęd do formalnego awansu z mieszczańskich i chłopskich dołów ku inteligencko-szlacheckim wyżynom. Z tej przyczyny, niemal wszyscy w dzisiejszej Polsce, to „pany”, a do niższego pochodzenia uprawniającego do mówienia per „ty” przyznaje się mało kto. Ma to także swój wymiar polityczny, ponieważ z jednej strony podbija gwałtowność i gorącość publicznej debaty, z drugiej jednak pozbawia ją klasowej nienawiści, zastępowanej przez oczekiwanie uznania za tak samo równego, jak inni, a przyznanie merytorycznej racji ma drugorzędne znaczenie. Jak konkluduje Norman Davies, indywidualizm i chęć wyróżniania się „w epoce rozbiorów stały się dewizą osaczanej ludności – bez względu na pochodzenie społeczne – jednakowo uciskanej przez obca tyranię trzech potężnych imperiów. Polska stała się symbolem uciśnionej jednostki”. Można odnieść wrażenie, że ta symbolika jest wciąż aktualna, pomimo tego, że suwerenność kraju już od ćwiećwiecza nie jest przez nikogo kwiestionowana i trudno jest dzisiejszych Polaków uznac za „naród osaczony”. Być może tego rodzaju napięcie wyjaśnia też obecną atmosferę kraju i zupełny dla niej brak zrozumienia za granicą.
Przedstawione uwagi, to tylko stwierdzenie faktu, a nie jego ocena. Nie zmienia to faktu, że dzisiejsza Polska jest w Europie uważana za niezrozumiałe dziwactwo. Co jednak z tego wyniknie w przyszłości nie jest zależne od „estetyki wrażeń”, ale od istoty rzeczy. Może się ona dla kraju okazać w przyszłości zarówno pozytywna, jak i prowadząca donikąd. Poczekamy, to zobaczymy. Kształtu przyszłości przecież nie zna nikt.