Historia Polaków jest jak na Europę na tyle nietypowa, że ich tysiącletnie dzieje wciąż nie dają się wyjaśnić jako zwykła ewolucja istoty samej tylko polskości. Były, jak wiadomo, Trzy Rzeczpospolite, każda w tej polskości w jakiś sposób utrwalona, tyle, że nie potrafimy wyjaśnić rażących różnic w długości ich trwania i struktury tego odczucia. Pierwsza, to bez mała pół tysiąclecia, za to Druga i Trzecia to tylko lat kilkadziesiąt. Podświadomie więc identyfikujemy się z tą Pierwszą, najtrwalszą, która odcisnęła największe piętno na charakterze narodowym, wydając obraz Kmicica czy Skrzetuskiego. Tyle, że w tej Polsce Polaków było niedużo a nawet bardzo mało, jeśli uznać za takich jedynie herbowych. Wciąż jeszcze zasadniczy spór toczy się o najważniejsze cechy „prawdziwych” Polaków. Jest to z gruntu błędne, ponieważ wewnętrznemu zróżnicowaniu podlega każdy kraj świata, tyle, że odmienne są tego kryteria. Polska, położona pomiędzy zwesternizowaną Europą a rosyjskim bezkresem „międzyazji”, to twór z natury niepełny właśnie przez wzgląd na jego kulturową pograniczność. Wszyscy, którzy kiedykolwiek odwiedzili Polskę ulegali zgodnemu wrażeniu, że to kraj dziwny, żeby nie powiedzieć dziwaczny. To, co uderza już na samym wstępie, to fakt, że ogromna wiekszość mieszkańców uważa siebie za reprezentantów jedynie niewielkiej części dawnej, bo tylko pierwszej i szlacheckiej Rzeczypospolitej. Mało kto jest gotów, aby otwarcie przyznać prostactwo chłopskich korzeni, choć jest to statystyczny fakt, którego podważyć się nie da. Dawna szlachta uważała się przy tym wcale nie za Słowian, lecz za potomków Sarmatów, naród rzekomo skutecznie konkurujący z grecko-łacińską rzymskością jeszcze w starożytności. Niektórzy nawet byli zdania, że szlachta, to lepszy i starożytniejszy niż Rzymianie rodzaj Europejczyków. Co dziwniejsze, nie występuje tu wcale – w przeciwieństwie do reszty Europy – poczucie dumy z przynależności do stanu mieszczańskiego tak, jakby on wcale nie istniał lub nie miał żadnego znaczenia. Jarosław Haszek w czasie swojej podróży po Galicji, jeszcze przed wybuchem I wojny światowej, ze zdziwieniem spostrzegł, że jako Czecha nikt nie chce go przyjmować w szlacheckich dworkach, słynących skądinąd z gościnności wobec „braci szlachty”. Siedemnastowieczne wojny z Habsburgami ogołociły jego kraj z rodzimej szlachty zastępując ją austriacko-niemiecką arystokracją. Jeśli więc ktoś miał się za Czecha, to może pisać wartościowe książki i posiadać wiele wiedzy, ale zapewne nie jest szlachcicem. Jeśli zaś nie należy do tego stanu, to nie godzi się go przyjmować w szlacheckim domu. Herbowej szlachty w Galicji było jednak niewiele więcej niż dziesięć procent mieszkańców, w Kongresówce – po pozbawieniu przez Rosjan herbów masy bezrolnej „gołoty” – było jej jeszcze mniej. Była to zresztą pod ekonomicznym względem słabo rozwinięta grupa ludności. Jakim więc sposobem większość współczesnych Polaków dumnie podkreśla swoją szlachecką proweniencję i nie przyjmuje do wiadomości informacji o chłopskości pochodzenia ze wszystkimi tego faktu kulturowymi następstwami? Wyjaśnienie zagadki wymaga pewnej analizy.
Polacy żyją pamięcią o narodowych sukcesach z okresu I Rzeczypospolitej i niepodległościowych wysiłkach z porozbiorowego stulecia. Tyle, że dotyczyło to jedynie pozostałości stanu szlacheckiego pragnącego powrotu do dawnej świetności. Chłopi – a było ich 70 procent ludności – czuli się zupełnie obcy i pokrzywdzeni, szlachty się obawiali i ją nienawidzili, i wcale nie czuli się Polakami na jej podobieństwo. Rodzime mieszczaństwo stało się domeną frankistów – osiemnastowiecznych przechrztów – więc pojawiło się powszechne domniemanie, że kto nie może powołać się na szlacheckie korzenie może zostać zaliczonym do pogardzanych Żydów lub – co gorsza – być uznanym za potomka prostaków czyli pańszczyźnianych chłopów. Warto jest więc szerzej naświetlić rozumowanie przedstawione w poprzednim tekście, ponieważ rozważana tam kwestia nasuwa domniemanie, że jeśli idzie o rzecz kluczową dla społecznej świadomości Polaków oraz głębokość odczuwania przez nich poczucia polskości wciąż żyjemy w sferze mitów i niepewności, i nawet zawodowi historycy nie chcą tego nazywać po imieniu. To jest też przyczyną uznawania Polaków za twór jak na europejską tradycję dziwaczny, ponieważ wszędzie, poza Polską, dawno już dokonała się rewolucja burżuazyjna typu mieszczańskiego, która ukształtowała świadomość wyższych warstw społeczeństwa. W Polsce jednak, rodzimego mieszczaństwa praktycznie nie było, zastąpionego – do pewnego stopnia świadomie – napływową ludnością pochodzenia żydowskiego. Jej pomieszanie ze zbiedniałą szlachtą przybywającą do miast po uwolnieniu chłopów od pańszczyźnianego niewolnictwa podcięło korzenie tradycyjnej gospodarki rolnej i ukształtowała charakter miast. Dawni chłopi są jednak równie nieskorzy do wspominania własnych korzeni, między innymi dlatego, że w polskiej tradycji językowej słowo „chłop”, podobnie jak „żyd”, ma po trosze wydźwięk pogardliwy i poniżający.
Narastająca ekonomiczna rola napływającej do Rzeczypospolitej ludności żydowskiej była zrazu mało dostrzegalna. Powoli jednak – pisze Koneczny – „niemal każdy dziedzic przyjmował sobie ‘arendarza’ i ‘faktora’ na mleko, do sprzedaży siana, zboża, drewna itp. Powoli, zajmując wieś po wsi, stali się Żydzi kontrolerami każdej złotówki w kieszeniach wszystkiej szlachty i całego ludu wiejskiego; bez ich uczestnictwa grosz ze wsi nie uszedł, ani też grosz nie wpłynął. Z czasem każdy dwór szlachecki miał takiego swojego ministra skarbu”. Pozycja ekonomiczna ludności żydowskiej, to jednak tylko jedna strona obrazu Pierwszej Rzeczypospolitej powstałego w odmiennym kształcie niż miało to miejsce z procesami zachodzącymi w innych częściach Europy. Tenże Koneczny zauważa, że brak własnego państwa i życie w rozproszeniu było zwyczajnie istotą tej cywilizacji. Nigdy nie poszukiwała ziemi, która stałaby się ich trwałą ojczyzną, lecz tylko intratnych punktów zaczepienia. Nie mogłaby zresztą przetrwać samodzielnie, będąc ze swej konstrukcji zmuszona do ssania wiedzy, nauki i gospodarczych soków z zewnątrz oraz budowania swej ekonomii na eksploatacji otoczenia, czego przyczyną był stagnacyjny typ rozwoju otoczenia. Autor twierdzi, że jest to przyczyną szerszego zjawiska, że „nawet własna żydowska ściśle nauka „zakwita” w „rozproszeniu” tam tylko, gdzie nie-Żydzi równocześnie uprawiają swe świeckie nauki (…) nie zaważyli Żydzi nigdzie na rozwoju nauk, literatury, ni sztuk pięknych. Nie odkrywali nowych dróg, metod, nie dodali nigdzie nowych wzlotów, nie obmyślili formy. Umieli za to wszystko, co od nie-Żydów wzięli, obrócić przeciwko nim w imię własnej cywilizacji”. Inaczej mówiąc, cywilizacja żydowska nie rozwijała się, jak inne, w ramach własnych wartości, lecz tylko przez stały kontakt z innymi. W Pierwszej Rzeczypospolitej, choć społeczność żydowska była narodowością najbardziej wpływową poza rządząca szlachtą, prawie nie dostrzeżemy jej na ówczesnych mapach.
Uderzające, iż ta najbardziej wpływowa i samorządna grupa ludności nie zajmowała w Pierwszej Rzeczypospolitej żadnego zwartego obszaru na podobieństwo pomorskich czy inflanckich Niemców albo też Polaków z Korony, Rusinów i Bałtów z Wielkiego Księstwa Litewskiego, lecz występuje w postaci skoncentrowanych punktów, w których jest większością w szczególnego rodzaju skupiskach (sztetl) ni to miejskich, ni to wiejskich, tyle, że nigdzie nie jest zdolna do zajęcia obszaru na tyle zwartego, by aplikować do utworzenia podobnego do innych narodów wyraźnego tworu o ambicjach państwowych nie wspominając.
To swego rodzaju „rozstrzelenie świadomości” jest jednak o tyle istotne, że kształtuje narodowe poczucie tożsamości oraz stosunek do sąsiadów a także do reszty świata. Pytanie brzmi więc następująco: czy w historii Polski odczucie polskości mogło być czymś jednorodnym i oczywistym, czy też zależało od większej ilości czynników prowadzących do jego zróżnicowania za to brzemiennego w konsekwencje? Na ile podobne do niego jest poczucie przynależności do narodu żydowskiego?
Charakter narodowy pojawia się jako rezultat przekształcania się zróżnicowanej ludności państwa w jednolity naród. To rozciągnięty w czasie i skomplikowany proces. W przypadku Polski był skomplikowany podwójnie, chociaż wedle historycznej mitologii wydaje się być prosty i rzekomo byłby takim, gdyby nie to, że wrogowie „zawsze w tym przeszkadzali”. Składać się miałby z trzech wielkich członów – pięciuset lat Pierwszej Rzeczypospolitej oraz dwudziestu Drugiej, starającej się przywrócić Pierwszą. Obecna – Trzecia nie jest im w niczym podobna. To wytwór nagłych, dramatycznych i przez nikogo nieprzewidzianych okoliczności historycznych. Sto dwadzieścia lat nieistnienia własnej państwowości, wedle polsko-patriotycznego przekonania nie dało podstaw, aby fakty, a ciągłość i dominacja samej polskości jest uważana za oczywistość. Okres PRL-u jest z tego z przyczyn politycznych wykreślany jako trącący obcością, lub wstydliwie pomijany jako czas pozbawienia Polaków prawdziwej tożsamości. Jak jednak odnieść to do faktu, że dzisiejsza, Trzecia Rzeczpospolita – inaczej niż dwie poprzednie – ma identyczny do PRL-u kształt granic, skład narodowościowy, społeczną strukturę i zbiorową pamięć?
Nie komentuje się przy tym innych ważnych faktów. Pierwsza w kolejności Rzeczpospolita istniała (w zależności od pojmowania jej ciągłości) przez prawie trzysta (1569-1795) lub – licząc od unii w Krewie i początku panowania Jagiellonów – z górą lat pięćset (1385-1795). To w skali europejskiej szmat czasu. Ale Druga, to tylko lat dwadzieścia, czyli dwadzieścia pięć razy (!) mniej niż Pierwsza. Trzecia – przetrwała niewiele więcej, jeśli uznać za jej początek rok 1989. Czy więc prosta numeracja od jednego do trzech bez zwracania uwagi na ich treść, długość trwania i okoliczności powstania może wyjaśnić istotę problemu, który spowodował, że Pierwsza, to całe pół tysiąclecia, za to pozostałe mają historię krótką jak mgnienie oka? Do tego jeszcze Pierwsza była wybitnie wielonarodowa, a żywioł polski pozostawał w mniejszości, Druga, dążyła do odrodzenia Pierwszej, która wciąż stanowiła wzorzec polskiego państwa, ale różniła się tym, że Polacy stali się w niej większością (69%). Wciąż jednak była państwem wielonarodowym. Trzecia, ostatnia jest pod tym względem wyjątkowo jednolita, ale do poprzednich odwrotna, jako że nie posiada żadnej cechy wielonarodowościowości ani klasowości. Jeśli więc dwie pierwsze były pod tym względem wielowymiarowe, to ostatnia znalazła się w sytuacji jednolitości, w jakiej nie była nigdy przedtem żadna forma polskości. Czy ma równe prawo do noszenia nazwy „Rzeczpospolita”, skoro to określenie miało ilustrować jej narodowościową i wyznaniową wielowymiarowość, powszechność i otwartość, czego obecnej, będącej przykładem „jednonarodowości”, zupełnie brakuje, a w ówczesnym rozumieniu słowa brakuje jej też różnorodności i „pospolitości”? Kim zatem są współcześni Polacy w relacji do tych z „Ogniem i mieczem”, czy też tych od Piłsudskiego, skoro narodowościowy skład ich kraju w niczym nie przypomina poprzednich form państwowości? Może to właśnie ta cecha powoduje, że nie potrafią się odnaleźć we współczesnej Europie, czując się jacyś inni od reszty narodów kontynentu? I tak właśnie jest, ponieważ z punktu widzenia europejskiej definicji państwa narodowego dzisiejsza Polska jest tworem krótkotrwałym, posiada cechę jednonarodowości dopiero od 1945 roku. A to zaledwie mgnienie oka w tysiącletniej historii.
Nowa, powojenna Polska stała się częścią obozu komunistycznego promującego jednolitość, a nie dotychczasową różnorodność, ale jej kulturowa istota nie na tym polegała. Proletariacka ideologia okazała się czymś szybko przemijającym, za to rozpoczęty w czasach PRL-u proces stapiania w całość dawnego społeczeństwa klasowego, głęboko pod tym względem podzielonego, trwa do dzisiaj i nadaje prawdziwą treść formacji, która przybrała wedle kolejności miano III Rzeczypospolitej. Ze względu na jej jednonarodowość przestała mieć jednak problemy dotykające jej poprzednie formy – w postaci głębokich, często nie mogących być szybko pokonanymi podziałów społecznych i narodowościowych generujących zaciętą wrogość, nie zaś – w gruncie rzeczy „literacką”, choć wielce patriotyczną – tradycyjnie pojmowaną miłość do wszystkich innych Polaków i polskości. Dość przypomnieć galicyjską rebelię z 1846 roku, kiedy to polscy chłopi z żywiołową satysfakcją graniczącą z radością podrzynali gardła – teoretycznie przecież równie polskim – szlachcicom. Dlaczego tylko teoretycznie? Co im mieli za złe? Czyżby właśnie tę polskość? Gdzie się wtedy podziała polskość Polaków, którzy te gardła podrzynali? A może jest coś nie tak z samą definicją polskości i cierpimy z tego powodu do dzisiaj?
Krajowa publicystyka ma zwyczaj wymieniać wszystkie trzy formy polskiej państwowości, czyli Rzeczpospolite – Pierwszą, Drugą i Trzecią jednym tchem jako twory następujące jeden za drugim i niejako wynikające z poprzednich. Każdy późniejszy miałby być logicznym następstwem wcześniejszego. O ile można tak czynić z historią Republiki Francuskiej podkreślając stałe wzmacnianie się jej „francuskości”, to w przypadku Polski rzecz ma inny wymiar. Weźmy przykład tej pierwszej. Francja po rewolucji 1789 roku, czyli przez dwa i pół stulecia, przeszła jako republika pięć etapów – od Pierwszej rewolucyjnej, po Piatą – obecną. Miały jednak wspólną cechę w postaci republikańskiego ustroju. Państwo polskie ma znamienną nazwę „rzeczpospolita” dla całego pół tysiąclecia jej historii, chociaż formalnie rzecz ujmując ustrój republikański zapanował w kraju dopiero sto lat temu. Czterysta wcześniejszych lat, to różne warianty monarchii swojej i obcej, nazywające się jednak Rzecząpospolitą dla podkreślenia szczególnej, rzekomo republikańskiej, roli szlachty. Każda nazywana jest więc Rzecząpospolią, zmienia się tylko numeracja. Czyżby Polacy byli narodem od Francuzów trwalszym i obarczonym znacznie dłuższą historią? Jednak siła „francuskości” była przecież zawsze wyraźnie większa od siły polskości skoro ta ostatnia upadła, a pierwsza stała się światowym mocarstwem. Czy może polska definicja republikanizmu, jest na tyle odmienna od francuskiej, że ma również inne następstwa? Zauważmy, że polski „republikanizm” w okresie po Unii Lubelskiej (1569) aż po rozbiorowy upadek zadziwiająco nie stoi w sprzeczności z instytucją króla i monarchii? Dla zamaskowania szczególnej w Polsce definicji łacińskiego pojęcia Res Publica przetłumaczono je na słowo „rzeczpospolita” a nie „republika”, rozumiane na tyle elastycznie, że mieści się tam zarówno dynastyczne królestwo Jagiellonów, monarchia elekcyjna od Wazów po Poniatowskich, jak i współczesna III Rzeczpospolita będąca tej monarchii zaprzeczeniem. Zaiste, przodujemy w świecie pod względem elastyczności pojęć ustrojowych.
Nałożenie kształtu I Rzeczypospolitej na współczesną mapę regionu musi zrodzić refleksje. Dzisiejsza Polska, to nie tylko ułamek obszaru I Rzeczypospolitej, lecz również dramatyczne przesunięcie geograficzne ze wschodu na zachód. Ma to nie tylko następstwa w postaci zmiany charakteru zarówno kraju, jak i tej części Europy, ale również głębokie konsekwencje kulturowe. O niecodziennej dla Polaków przemianie, w ramach której z jednego z wielu narodów ich państwa stali się tworem jednolitym i dominującym bez żadnych pod tym względem konkurentów mówiliśmy wcześniej. Nie mniej dramatyczne konsekwencje miała nowa geografia Polski, kiedy jej sercem przestało być Wilno, Lwów, Kijów, czy inflancka Daugawa, (dzisiaj łotewskie Daugavpils paradoksalnie zasiedlone głównie przez Rosjan). Dawną mieszkankę tego ostatniego regionu spotkałem kiedyś w Świnoujściu i zapamiętałem jako zawsze tęskniącą za aromatami wschodu i nie potrafiącą przywyknąć do poniemieckiego krajobrazu dawnej Swinemunde.
Ludzka świadomość istnienia jest silnie związana z krajobrazem otoczenia. Dramatyczna zmiana granic Polski po II wojnie światowej nie mogła nie pozostawić śladu w postaci swego rodzaju „podwójnego widzenia”. Dzisiejsi Polacy wciąż nie potrafią się oderwać od widzenia Europy oczami przodków, których kulturowa jednolitość pozostawiała wiele do życzenia. Mapa I Rzeczypospolitej wskazuje na długotrwałość widzenia regionu w kategoriach historycznych. Jest to między innymi również i przyczyną niezrozumiałego dla Unii Europejskiej femonenu, że oto Polacy czują się równocześnie ludźmi wschodu jak i zachodu. Istotą odmienności każdej z trzech form Rzeczypospolitej były głębokie różnice w składzie społeczno-narodowościowym każdej z nich oraz pogłębiające się nierówności ekonomiczne wynikajace z rozwoju kapitału miejskiego bądącego w rękach czy to Niemców, Żydów, czy też „frankistów”, czyli „Polaków z formy ale nie treści”. Nie zdajemy sobie nawet sprawy z tego jak wielkie były te różnice i jak bardzo ulegały pogłębieniu. I Rzeczpospolita, to przy tym zaledwie 10 procent pełnoprawnych obywateli, z których większość to spolonizowana szlachta kresowa. Drugie tyle, to ludność żydowska, która napotkała tu dla siebie najprzychylniejsze miejsce na świecie, swoiste Eldorado na globalną skalę. Hitlerowskie ludobójstwo zdruzgotało tę strukturę prowadząc do powstania w jej miejsce próżni całkiem nowej. Ludność pochodzenia żydowskiego była dawniej drugą, poza szlachtą, wielką samodzielną pod wieloma względami klasą społeczną i polityczną, lecz ekonomicznie najpotężniejszą. W XVII i XVIII stuleciu polscy Żydzi mieli już tak rozwinięty własny samorząd krajowy (Sejmik Czterech Ziem) i pełną możność rozwoju własnej kultury bez oglądania się na poglądy szlachty, że zanikała wśród nich nawet umiejetność porozumiewania się po polsku. Stopniowo realizowano system, który stawał się dla nich istnym „państwem w państwie” z samorządem, własnym sądownictwem, a nawet systemem podatkowym, do tego specjalnym i wyjątkowym. Ten stan, oczywiście z wahaniami niemożliwymi do usunięcia z wyjątkiem akcji prowadzonej przez Kozaków Chmielnickiego, okazał się trwały aż do utraty przez Polskę niepodległości. „Czy to była tylko państwowość żydowska? – pyta Koneczny i sam odpowiada: „Istniały dwa prawa, polskie i żydowskie, dwojakie tytuły własności i dwojakie sądownictwo w sprawach o wlasność. Czyż to była tylko państwowość żydowska? Nie, to było już państwo, bo dysponowano – i to skutecznie – prawem własności?”.
Pierwsza Rzeczpospolita stale dryfowała w kierunku powstania kraju dwuwymiarowego, w którym rządząca dotąd szlachta sukcesywnie traciła pozycję dominującą. Rzecz w tym, że innej, poza silną gospodarczo, ale odrębną swym judaizmem społecznej grupy zdolnej do jej zastąpienia w kraju nie było – w obliczu słabości rodzimego mieszczaństwa. To ostatnie było przy tym przez władze Rzeczypospolitej świadomie ograniczane i zastępowane umiejętnościami ludności napływowej, ponieważ obawiano się powstania miejscowej konkurencji dla wyjątkowej roli szlachty. Nie brało się to znikąd, ale z tego, że rządzący doszli do racjonalnego skądinąd wniosku, że przejęcie przez ludność żydowską – obcej Polakom kulturowo, językowo i obyczajowo – steru krajowej ekonomii pozwoli uniknąć niebezpieczeństwa, które w zachodniej części kontynentu doprowadziło do wybuchu mieszczańskich rewolucji i odsunięcia ziemiaństwa od władzy. Dlatego, w ostatecznym rozrachunku rola unowocześniania kraju przypadła nie mieszczanom lecz ludziom nowego pokroju – również narodowościowego – ale bezpiecznego, jak się wydawało, dla szlacheckiego monopolu władzy. W konsekwencji, rozwój nabrał charakteru trwale stagnacyjnego, a jeśli miał miejsce, to w przestrzeni żywiołu żydowskiego, prowadząc do powierzchownej polonizacji ludności miast. Powierzchownej z natury, ponieważ domniemanie polskości w stosunku do ludności żydowskiej mającej wszystkie cechy głębokiej odrębności nigdy nie było uzasadnione kulturowo. Cywilizacja, to coś trwałego, nadającego jej członkom cechy szczególne, wyodrębniające od reszty. Jak mawiał Feliks Koneczny – „nie można być cywilizowanym na dwa sposoby”. Jego przesłaniem było wskazanie na istnienie dwóch przeciwnych poglądów na rozwój społeczeństw: apriorycznego i aposteriorycznego. Tradycja bliskowschodnia, w tym żydowska, kładzie nacisk na pierwszy, europejska – na drugi. Europejski aposterioryzm oznacza, że wiążącą tezę oceniającą wydarzenia można postawić dopiero po przeprowadzeniu rozumowego dowodu. Bliskowschodni aprioryzm przeciwnie, jest zdania, że oto tezy obiektywnie istnieją niejako same z siebie (z woli Jahwe czy Allacha), trzeba je tylko objaśnić ludziom gorzej ten fakt rozumiejącym. To różnica dramatycznie krańcowa, w praktyce wykluczająca możliwość porozumienia obu stanowisk na płaszczyźnie intelektualnej. Tymczasem, najwięksi żydowscy intelektualiści starają się do dzisiaj wszelkimi sposobami dowieść, że ich samych to zjawisko nie dotyczy, dokładają przy tym wysiłku by przekonać resztę świata do tego, że członek tak wyrazistej cywilizacji apriorycznej jaką jest bliskowchodnie widzenie świata, zasadniczo odmiennej od zachodniej, może uważać się za jej trwały element tak jak ci, którzy wyznają wartości całkiem odmienne. Polityczne tego skutki pokazuje eksplozja islamskiego terroryzmu w Europie. Intelektualnie, to jednak teza nie do obrony, co nie znaczy, że posiadając środki i media można przekonywać do niej także innych, jednak nie można ich „przerobić” na inną formułę cywilizacji – z zachodniej na bliskowschodnią. Przynajmniej w krotkim okresie czasu. W tym miejscu tkwią jednak źródła wielu nieporozumień kulturowych, czyli przekonania że ta żelazna zasada odmienności widzenia świata i jego ewolucji w jakiś cudowny sposób nie dotyczy narodu żydowskiego. O tym, że jest jednak żelazna, świadczy właśnie bezprecedensowe wydarzenie w postaci Holokaustu, którego nie da wyjaśnić intelektualnie i racjonalnie, jak tylko efektem jakiegoś rodzaju atawizmu kulturowego, któremu uległa niemiecka III Rzesza.
Pod względem narodowościowej struktury oraz roli jaką odgrywało dla historii regionu pojęcie „Rzeczpospolita”, każda z jej kolejnych odmian była inna. Pierwsza, to dominująca rola herbowej szlachty różnego pochodzenia narodowościowego, funkcjonującej w ramach coraz głębszej symbiozy ze wzmacniającą się pozycją żywiołu żydowskiego, pozycją, jakiej nie mógł on uzyskać w żadnym innym kraju świata. Druga, to powolna utrata przezeń bezpośrednich wpływów politycznych na rzecz wyłaniania się jednolitego narodu polskiego, ale w warunkach utrzymania przez kapitał żydowski przewagi ekonomicznej (okres II Rzeczypospolitej). Trzecia, praktycznie nie jest wcale trzecia, lecz jakościowo nowa, jako że powstała w obliczu zniknięcia zarówno warstwy szlacheckiej jak i fizycznej eksterminacji ludności żydowskiej. Polskie wybory 2015 roku dowiodły nawet, że prowadziło to do powstania jakiegoś zupełnie nowego tworu w postaci dwóch narodów w jednym: polsko-chłopskiego o pochodzeniu wiejskim i małomiasteczkowym oraz polsko-żydowskiego usadowionego w większych aglomeracjach. Ten proces, wcześniej zupełnie nie rozumiany, dopiero dzisiaj poddaje się pewnemu rodzajowi samorozpoznania.
Niegdysiejszy monopol Żydów na dostęp do wielkiego kapitału spowodował, że upadek Pierwszej Rzeczypospolitej i stałe pomniejszanie się na jej dawnych ziemiach roli szlachty prowadził do sytuacji, że – inaczej niż na Zachodzie – zabrakło tu własnego, rodzimego żywiołu by zastąpić ją w roli przywódczej. Aż do czasu Holokaustu spełniała ją więc ludność żydowska w ramach uniwersalnych mechanizmów gospodarczych, co prowadziło do coraz dziwniejszej sytuacji. Otóż na terenach dawnej środkowoeuropejskiej potęgi jaką była Pierwsza Rzeczpospolita, polski żywioł szlachecki słabł i był coraz silniej równoważony przez żydowski, przy czym ten ostatni wydawał się nawet bardziej „rozwojowy”, bo oparty na sile kapitału, nie zaś mało stabilnej świadomości klasowej. Dość powiedzieć, że w dniu powstania Drugiej Rzeczypospolitej, polskiego kapitału na liczącą się miarę nie było w Polsce prawie wcale. Kapitał ma to do siebie, że stale rośnie i powiedzenie „wasze ulice, nasze kamienice” miało głeboki sens. W rękach polskich pozostawało jeszcze tylko wojsko, policja i zacofane chłopskie rolnictwo. Zawody miejskie były niemal w pełni niemieckie (na Pomorzu i Śląsku) lub żydowskie w reszcie kraju. Był to proces długi, ale czytany z historycznej perspektywy jest wyraźnie widoczny. Mało kto zdaje sobie sprawę, że dzisiejsza bezradność inteligenckich elit rządzących dotąd w Polsce ma tu właśnie swoje źródło. Uważały się za przedłużenie tej dawnej Polski – szlachecko wielkomiejskiej, ale i bezproduktywnej, tymczasem stało się coś, co doprowadziło do konieczności politycznej aktywizacji dawnych prowincjonalnych „Polaczków” i przemienienia ich w zupełnie innych, od tej poprzednio rządzącej warstwy – wielkomiejskiej, „wielkoświatowej” i „inteligentnej”, ale wyizolowanej od reszty.
Następstwem Holokaustu, zupełnie przy tym przez Niemców niezamierzonym, stał się proces polonizacji gospodarki i społecznych struktur, prowadzący na koniec do wykształcenia rodzimego kapitału. Ten fakt jest odczuwany dzisiaj jako największy zawód jaki sprawiła historia narodowi wybranemu, pozwalając na zastąpienie go w znacznym zakresie inicjatywą krajową. Był to proces długi i niejednoznaczny, wymagający wspomagania ze strony państwa nawet w postaci jego okresowo dominującej pozycji w gospodarce, jak miało to miejsce w komunistycznym PRL-u. Dzisiejsza aktywność żywiołu polskiego w przestrzeni gospodarowania, to w historii Polski nowość, nie trwalsza niż dzieje reformy Balcerowicza, niezależnie od tego co powiedzieć o jej źródłach i sposobie wprowadzania w życie. Zapewne sam ich autor nie zdawał sobie z sprawy z tego, że jest narzędziem historii, a nie dziejowym twórcą, który to wszystko wymyślił sam, bez niczyjej pomocy ani też wsparcia ze strony historii.
Jest też i dzisiejsze echo rozważanych wyżej kwestii. Emocjonalna dysputa pomiędzy elitą, która utraciła władzę w 2015 roku, a tą dzisiaj rządzącą, skrywa w sobie historyczny element ich podchodzenia. Dotychczasowe warstwy społeczne uważające się ze swej natury za przywódcze, to rezultat przejęcia w 1989 roku władzy w kraju przez polsko-żydowskie elity wielkomiejskie. Dzisiaj uruchomiły się nowe, dotąd mało aktywne warstwy, odczuwajace jednak wobec tej pierwszej rodzaj intelektualnego kompleksu. Ta wszakże nie potrafi znaleźć sobie miejsca, które dotąd było jej niejako dane z natury rzeczy. Nie może odnaleźć się w nowej sytuacji – odcięcia od centrów władzy i źródeł informacji. Postępuje więc nerwowo, często bezmyślnie, a jedyne co w tym jest trwałego, to głośne uskarżanie się Zachodowi i okazywanie frustracji z tego, że w niezrozumiały sposób utraciła wpływy. Jej ogromną słabością okazało się to, że nie potrafi funkcjonować bez trwałego klasowo-warstwowego uprzywilejowania, kiedy to, aby być w Polsce kimś, trzeba było najpierw być „zaprzyjaźnionym inteligentem”, choćby tylko nawet „mianowanym” takim przez kolegów i przyjaciół. Jej prawdziwą siłą była jednak zdolność do narzucania opinii reszcie społeczeństwa, które długo przyjmowało to bez oporu. Kiedy opór się pojawił, a pojawił się z przyczyn obiektywnych – znacznego wzrostu edukacji i wiedzy o świecie ze strony dotychczasowych „prowincjuszy” – wtedy okazało się, że dotychczasowa elita nie ma innej koncepcji swojej elitarności, jak tylko głośne skargi zanoszone do instytucji europejskich i tamtejszych ośrodków opiniotwórczych, wykazujących z polskimi pokrewieństwo. Wiele jednak wskazuje na to, że zachodnią część Europy toczy ta sama choroba co niedawną jeszcze Polskę, przekonania, że oto elity są wieczne a ich władza niepodważalna. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że i w zachodniej Europie rodzi się opór wobec dramatycznych nierówności maskowanych nagromadzonym przez wąskie elity kapitałem oraz fałszywością ich medialnego monopolu. Czas tego rodzaju sposobów rządzenia wydaje się być jednak policzony.