POLSKA DLA POLAKÓW CZY DLA CAŁEJ EUROPY?

W polskiej pamięci narodowej nie bez przyczyny przetrwały silne wspomnienia historyczne. Tyle, że wyobraźnia to jedno, a możliwości – drugie. Polska jest w tej pamięci albo ofiarą dziejów, albo też – patrząc oczami Ukraińców, Litwinów i Białorusinów – zagrożeniem dla ich własnych aspiracji. Z kolei sąsiednia Czechosłowacja (Czechy), to bardziej konkurent w walce  o regionalne przywództwo, aniżeli sprzymierzeniec. Pewne zalążki racjonalnej myśli o perspektywie jakiegoś rodzaju środkowoweuropejskiej wspólnoty pojawiły się po 1989 roku. Tyle, że wkrótce sam pomysł upadł, a jego animatorzy zmarginalizowani. Do niedawna wydawało się, że marzenia o wspólnocie na linii północ – południe, zamiast pomiędzy wschodem i zachodem kontynentu w ramach niemieckiej tradycji Mitteleuropy mogą wiązać się już tylko z Unią Europejską i wchłanianiem wschodniej części Europy przez dojrzalszą Piętnastkę. Po zwycięstwie wyborczym PiS-u w 2015 roku pomysł regionalnej autonomii odrodził się jednak w postaci Trójmorza, a opór wobec dalszej integracji z krajami jej zachodniej części tężeje. Nabrał dodatkowych rumieńców, gdy kraje regionu uświadomiły sobie istotę swej odmienności. Jednym z atutów, jakie przytaczają dzisiejsi zwolennicy idei jest wielkość potencjału militarnego i gospodarczego państw wchodzących w skład projektu. Wskazywane są również zalety bliskiej kooperacji pomiędzy państwami ewentualnego paktu. Ogólne liczby nie przekształcają się jednak w siłę, jeśli nie oddziaływują na wyobraźnię zainteresowanych i nie istnieje poczucie naturalnej wspólnotowości. Dzisiaj okazuje się, że w realizacji idei Unii Europejskiej zbyt optymistycznie potraktowano trwałość więzi łączących kraje członkowskie zapominając o równie głębokim zróżnicowaniu regionalnym i tego przyczynach.

Kraje zajmujące przestrzeń pomiędzy Bałtykiem, Morzem Czarnym i Egejskim można z podzielić wedle pewnych cech, które stawiają je w różnym świetle jako potencjalnych członków projektu Trójmorza:

  • Słowiańskie państwa członkowskie o trwałej tradycji łączności z kulturą germańską (Czechy, Słowenia). Mają jednak zbyt niski potencjał ludnościowy i ekonomiczny aby ich rola mogła mieć większe znaczenie dla całości.
  • Kraje o tradycji powiązań z Europą za pośrednictwem dawnych Austro-Węgier (Chorwacja, Węgry) i nadbałtyckich Niemców (Łotwa i Estonia).
  • Kraje prawosławne pozbawione tradycji łączności z zachodem, lecz dążące do Unii Europejskiej ze względu na negatywne doświadczenia z imperializmem tureckim (Grecja, Bułgaria Rumunia) i rosyjskim.
  • Dawne tereny Rzeczypospolitej związane jej wielosetletnim istnieniem i pełniące przez kilkaset lat przedrozbiorowych rolę łącznika pomiędzy wschodem i zachodem Europy.

         Sporządzenie listy zainteresowań i preferencji dotyczących przyszłości środkowej części kontynentu pokazuje, że jedynym państwem Unii Europejskiej, które mogłoby w naturalny sposób być zainteresowane powrotem do regionalnego związku ponadnarodowego jest Polska. Jej potencjalnymi partnerami w tej jej roli pozostają zarówno Ukraina, jak i Białoruś właśnie ze względu na brak uprawnień członkowskich oraz istnienie tam podobnych tradycji regionalnych. Powiązanie tych starań z Polską mogłoby im te kontakty ułatwić. Tyle, że jakikolwiek związek wykraczający poza dotychczasową formułę wymaga zgody Rosji i zapomnienia o wzajemnie doznanych krzywdach. Ta jednak nie nastąpi dopóty, dopóki ta ostatnia istnieje w dotychczasowej formie i ma wciąż siłę wpływania na kształt europejskich powiązań. Inaczej mówiąc, każdego rodzaju bliższy związek trzech wymienionych krajów wymaga dramatycznego osłabienia Rosji. Jeśli to nastąpi, procesy przybiorą zapewne bardziej naturalne formy sięgające tradycji Rzeczypospolitej. Paradoksalne jest, że im bardziej granice Ukrainy ulegają ograniczeniu i przybliżeniu do okresu przedrozbiorowego, tym będzie miała ona więcej motywacji do realizacji tego rodzaju opcji w miejsce oczekiwania na dobrą wolę Rosji.

           Upadek Związku Sowieckiego był równoznaczny z załamaniem imperialnej roli Rosji. Powstała sytuacja, która przesunęła przestrzeń wpływów oraz wzorców napływających z Zachodu o tysiąc kilometrów na wschód. Za czasów sowieckich, rozgraniczenie na wschodnią i zachodnią Europę przebiegało wzdłuż Łaby. Bariera dzieląca strefę wolnego rynku od gospodarki typu państwowego uległa zanikowi w dniu, w którym Polska wraz z nowymi członkami Unii Europejskiej weszła do zachodniej hemisfery i pod tym kątem trzeba było też adaptować wcześniej sporządzany obraz Europy. W nowym układzie, dawne sowieckie republiki – Ukraina i Białoruś wzięły na siebie fakyczny ciężar kształtowania obrazu strefy przejściowej pomiędzy cywilizacją zachodnią i Azją w rosyjskim wydaniu. Misja, jaką przyjęła na siebie Rosja przez próbę uformowania Europy na własną modłę skończyła się fiaskiem i wiele wskazuje na to, że jest to nieodwracalne. Ten obraz się jednak zmienia. Generalna linia podziału nie podda się zapewne większym korektom pomimo rosyjskich gróźb i prężenia muskułów. Nie rozpadnie się zapewne i Unia Europejska, przynajmniej w jej przestrzeni gospodarczej i osiągniętym zakresie koordynacji politycznej. To nie leży w interesie żadnego z jej członków, nawet tych, które zajmują w stosunku do głębszej integracji najbardziej zdystansowane stanowisko. Wciąż jednak pozostaje nieokreślona sprawa przyszłości i możliwości odradzania się przestrzeni będącej niegdyś obszarem Rzeczypospolitej, która do czasów rozbiorowych pełniła rolę ważnego bufora w obszarze azjatycko-europejskiego pogranicza. Dzisiaj, obszar jest rozdzielony pomiędzy Unię Europejską (Polska, kraje bałtyckie) oraz Białoruś i Ukrainę jako przestrzeń pośrednią pomiędzy Unią a Rosją.

Pięćset lat historii musiało pozostawić na mieszkańcach regionu ślad. Był to obszar ze wszech miar nietypowy i niepodobny do europejskiego Zachodu, ale też i do euroazjatyckiej Rosji. Wydaje się, że – wraz z widocznym procesem osłabiania się międzynarodowej pozycji tej ostatniej – historia prowadzi kontynent do przywrócenia roli wschodniej części Europy jako pogranicza kulturowego, swoistej strefy przejściowej i uznania, że cały region – od Odry po Dniepr – także i pod względem politycznym wciąż jeszcze się nie mieści w przestrzeni klasycznej tradycji europejskiej, ale dobrze rokuje poszerzanie jej wpływów.

          Podział na Zachód i resztę świata wywodzi się z czasów średniowiecza. Wtedy, dotyczył on niedużego zakątka Europy zamkniętego Pirenejami, Renem, Kanałem La Manche i włoską doliną Padu. Dzisiaj stanowi jedną trzecią ziemskiego globu. Dla właściwego opisu zagadnienia warto wyliczyć kryteria jego odróżniania się od reszty świata. Są dobrze czytelne. Zachód, to ta przestrzeń globu, której treścią nie jest dyktowanie mieszkańcom zasad współżycia drogą władczej przemocy, lecz uzgodnienia budowane na rusztowaniu wspólnych wartości. Pozostała reszta, to obszar pewnej przypadkowości wynikającej z konieczności współistnienia, która sprowadza się jednak do wymuszania racji siłą w miejsce ich uzgadniania. Rzecz stała się widoczna w już starożytności i miała wpływ na rytm ewolucji świata w kierunku kształtowania go na zachodni  sposób, co dziś nazywamy globalizacją.

          Wschodnia część Europy – podobnie jak zrodzona tysiąc lat wcześniej cywilizacja zachodnia – to nie tylko region geograficzny, lecz również strefa spajana czymś trwalszym czyli poszerzającym się poczuciem wspólnoty w obszarze podstawowych wzorców, uznawanych wartości i podobnego odczuwania niebezpieczeństw. Nie oznacza to jednolitości. Przeciwnie, jej cechą stał się pewien rodzaj zmienności i różnorodności. Jeszcze w połowie XVIII stulecia za wschodnie pogranicze, a więc za swoisty teren przejściowy pomiędzy Europą i Azją uważana była Rzeczpospolita Polski i Litwy jako bariera przeciwko azjatyckości Rosji oraz Węgry jako europejski styk z tureckimi posiadłościami na Bałkanach. Do tamtych czasów ma też zastosowanie aforyzm Fukuyamy bliski braudelowskiej idei „długiego trwania”. „Premierzy, prezydenci, ustawodawcy – zauważył – mogą przychodzić i odchodzić, prawa mogą być modyfikowane, ale ład polityczny definiują fundamentalne zasady, zgodnie z którymi społeczeństwa się organizują”. Podobnie rozumie samą ideę rządów prawa, uznając je za „zbiór zasad postępowania, będących odzwierciedleniem powszechnej zgody w społeczeństwie i wiążących nawet dla jego najpotężniejszych postaci politycznych”. Inaczej mówiąc, nie ma tu nic do rzeczy ani geografia, ani siła politycznego centrum, ani też kombinacje ambitnych polityków. Istotą jest podobieństwo zasad kulturowych, które zawierają wspólne ziarno zróżnicowania w postaci czynnika zależnego od lokalnych uwarunkowań.

          Nie bez znaczenia jest kolejność i okoliczności wchodzenia poszczególnych regionów Europy w obszar wspólnych wartości. Ten, w którym znalazła się Polska jest historycznie rzecz ujmując czwartą i najmłodszą częścią pretendującą do uznania za człon europejskiej tradycji. Rzecz nabrała szczególnej wagi, kiedy częścią Unii stało się osiem krajów regionu rozłożonych od Estonii po Węgry i Słowenię. Później, doszły dwa bałkańskie – Rumunia z Bułgarią, a na końcu – Chorwacja. Uznano to za wydarzenie epokowe, które miało prowadzić do ujednolicenia kontynentu z trzema wcześniej powstałymi ośrodkami – strefą romańską (Włochy, Francja, Hiszpania i Portugalia), angielsko-skandynawską (Wielka Brytania, Irlandia i kraje nordyckie) oraz germańskią (Niemcy, Austria, Szwajcaria). Tyle, że przeszkody dla pojawienia się związku regionalnego w rodzaju dziś lansowanego Trójmorza wciąż istnieją. Polska, która jako dawna Rzeczpospolita kształtowała swą europejską odmienność na obszarze pomiędzy Gdańskiem i Poznaniem na zachodzie a Kijowem i Smoleńskiem na wschodzie nie była związana ani z zorientowanymi na Niemcy Czechami, ani też z węgierską wtedy Słowacją, a powiązania z Węgrami miały bardziej emocjonalny niż faktyczny charakter. Przeszkodą w procesach integracyjnych może być również społeczna historia krajów regionu odziedziczona po dawnych formacjach państwowych. I tak, w regionalnej tradycji, Węgier, to zawsze pan, Słowak – pana poddany. To samo dotyczyło relacji Czechów i austriackich Niemców: ten ostatni, to obywatel wyższej rangi i niemieckojęzyczny arystokrata, za to Czech, to tylko szary obywatel na podobieństwo dzielnego wojaka Szwejka. Podobnie rzecz się miała w dawnej Rzeczypospolitej opartej na trwałym i głębokim przedziale pomiędzy szlachtą a resztą ludności. Sprzeczności wynikające z historycznych matryc ujawniły się również w relacjach polsko-czeskich. Jak wspominał Jarosław Haszek w notatkach z podróży po austriackiej Galicji ze względu na swą „nieszlachecką czeskość” nie mógł liczyć na przyjęcie w żadnym polskim dworze. Herbowy pan nie mógł pospolitować się z czeskim nie-wiadomo-kim.

        Pamięć kulturowa, zwykle niezgodna z faktycznym obrazem przeszłości, utrudnia racjonalne spojrzenie. Dzisiejsze próby tworzenia jednolitej przestrzeni we wschodniej części Europy są skazane na niepowodzenie z powodu historycznych różnic nie dających się łatwo zniwelować. Łączyć się w całość mogą społeczeństwa o podobnych mentalnościach, które mają wspólne dzieje oraz sprzyjającą konstelację międzynarodową. To one powodują powstawanie podobnych odruchów uznawanych za cechy narodowe. Czeskie, rozwijały się pod wpływem wzorców niemieckiego mieszczaństwa, rumuńskie i bułgarskie ograniczane były zasadami islamu rządzącymi Turcją Osmanów. Polskie, są nie tylko odmienne od wymienionych wcześniej, ale też bliskie jakiegoś rodzaju konstrukcji fikcyjnej opartej na gromadnej wyobraźni, a nie twardych faktach historycznych tak, jak ma to miejsce w przypadku Czech. Jak w tej sytuacji określić przestrzeń, w której podobieństwa są na tyle wyraźne, że prowadzą do odczuwania wspólnoty interesów? To przede wszystkim strefa pojęć obiegowych. Chociaż więc odruchy kulturowe Polaków mają niewiele wspólnego z czeskimi, rumuńskimi, czy węgierskimi, nie eliminuje to możliwości pojawienia się wspólnego odczuwania rzeczywistości wynikającego z międzynarodowego otoczenia.

        Ważny jest jeszcze jeden element prowadzący do głębszego zróżnicowania tej społecznej układanki. Pańszczyzna chłopów w zachodniej części Europy była zjawiskiem okresowym i lokalnym, które zanikało już w Średniowieczu. Na ziemiach polskich stała się zasadą konstytutywną i rozwijała się sukcesywnie od XV wieku do roku 1864 trwając przez kilkanaście (!) pokoleń. Niewolę chłopów uważano już za zjawisko naturalne. W świadomości szlachty była ona ważnym składnikiem społecznego porządku przez okres wystarczająco długi, by na wpół niewolnicza struktura wsi utrwaliła się jako cecha życia społecznego. Jej likwidacja nastąpiła najpóźniej w Europie i bariery społeczne oraz materialne czyniące chłopów obywatelami podrzędnej kategorii okazały na tyle ważne, że wyniosły do władzy warstwę gdzieindziej nie istniejącą, czyli inteligencję. Wydawać się nawet mogło, że to już zjawisko trwałe. Jednak po kolejnym ćwierćwieczu zakończonym wyborami 2015 roku coś się zmieniło, ponieważ ta właśnie warstwa poniosła druzgocącą klęskę polityczną. Druzgocącą, nie w znaczeniu samych liczb, ale wstrząsu, jaki po nich nastąpił i który sprowadził się do szoku sytuacji, kiedy władzę się traci, a nie rozumie się tego przyczyny. Ugruntowało się dotąd przekonanie, że pewnym warstwom społecznym udział we władzy „się należy” z samej tylko wyższości formuły ich „szlacheckości”, „inteligenckości”, czy też posiadania kontaktów w „wyższych sferach”. Dołom, czyli „chamom”, należy się posłuch. Trudno się dziwić, że w obliczu tego rodzaju sytuacji nikt nie chce być „chamem”, pretendując raczej do tego by grać pana. W ramach tej silnie ugruntowanej tradycji zdobycie przez warstwy dotąd niedostrzegane i lekceważone politycznej przewagi nie było przewidywane w ramach jakakolwiek politycznej konstelacji, więc plan awaryjny nie istniał rodząc u dotąd rządzących warstw poczucie złości, zagubienia i krzywdy jednocześnie. Nieumiejętność dostosowania się do tej, to prawda, niecodziennej sytuacji, spowodowała tak głębokie przeoranie społecznej świadomości, że skutkowało nieprzygotowaniem na pojawienie się w polityce ludzi spoza sfer uznawanych za uprawnione. Skutki mogą być dalekosiężne i doprowadzić do zmiany samych zasad wyłaniania politycznych elit. Wydawało się pewne, że kluczem do nich jest posiadanie wyższego wykształcenia i odpowiedniej pozycji towarzyskiej. Nagle, okazało się, że to nie wystarcza, a nowe reguły stały się płynne i dalekie od trwałości. Wszystkim więc doskwiera niepewność co do przyszłości, ale formacje post-inteligenckie odczuwają ją w znacznie większym stopniu, ponieważ nie zdążyły zbudować sobie żadnej alternatywy.

        Musimy zadać sobie jeszcze jedno pytanie: kiedy oto polskojęzyczny chłop przestał być ciemnym rolnikiem i stał się świadomym Polakiem? Zastanawiające, że wnikliwej i obiektywnej analizie sprawa została poddana nie w ramach rodzimych badań, lecz analizy francuskiego historyka i slawisty zafascynowanego zjawiskiem widocznego odbiegania poglądów Polaków od rzeczywistości. Rzeczowej odpowiedzi na pojawiające się pytania udzielił Daniel Beauvois znany w Polsce z kilku opublikowanych książek. To argument za podejrzeniem, że polskie obciążenie „syndromem szlachcica” jest też przyczyną trwałego skrzywienia wielu ocen. Beauvois zauważył, że stosunki między Polakami a Ukraińcami „przypominały najczęściej stosunki między panem a niewolnikiem. (…) Były tak okrutne jak na amerykańskich plantacjach bawełny, na francuskiej Martynice albo gdzieś w Afryce”. Kiedy półtora stulecia temu na ziemiach polskich ostatecznie zniesiono pańszczyznę, chłopi swoją tożsamość narodową nabywali powoli i ostrożnie i to przez kilkadziesiąt lat. Idei niepodległej Polski się bali, wierząc, że dąży do ich ponownego zniewolenia i przywrócenia szlacheckiej niewoli. Niepodległościowe powstania uważali za przestępstwa, a powstańców – jak wspominał Wincenty Witos – za pomylonych zbrodniarzy i plagę ludności. Podpowiadał im to los chłopów galicyjskich, którzy jeśli zaznali poprawy losu, to nie od polskich panów, lecz od austriackiego cesarza. Myśl była podparta wspomnieniami o nieczułości rodzimych elit szlacheckich na chłopski los i ugruntowaną świadomością doznanych krzywd. To dylemat, który uniemożliwił  zwycięstwo powstaniu kościuszkowskiemu. Walcząca w nim szlachta była świadoma problemu. Pieszcząc marzenie o niepodległości Rzeczypospolitej obawiano się bowiem, że skłonienie do walki chłopów może zwrócić się przeciwko niej samej i ci ostatni ruszą łupić dwory. Ta „antyludowa” cecha polskich elit wciąż daje o sobie znać w formie nieczułości na krzywdy zadawane niższym warstwom ludności, zmieszana przy tym z obawą przed ich niekontrolowaną agresją. Sprzeczności były w tym względzie tak poważne, że na Ukrainie tamtejsza szlachta jeszcze w XIX wieku traktowała miejscowe chłopstwo jak afrykańskich niewolników, a stosunki pomiędzy wsią a polskim dworem nie zostały ustabilizowane aż do wybuchu rosyjskiej rewolucji. Jak zauważył Beauvois „do przedednia rewolucji bolszewickiej stosunki między dworem a wsią nie zostały uregulowane i nie było w nich nic normalnego”. Jeśli więc chłopi w Galicji zaznali poprawy losu, to nie od polskiej szlachty, lecz od zaborców. Dylemat, jak rządzić i bogacić się nie czyniąc poddanych ludźmi sobie równymi nie został ani przez nią samą, ani przez jej inteligenckich następców nigdy rozwiązany. Dzisiaj wciąż pozostaje dylematem, tyle, że pytanie brzmi nieco inaczej: „w jak i sposób warstwa tradycyjnej inteligencji może samodzielnie rządzić nie dopuszczając do rządzenia coraz aktywniejszych postchłopskich warstw społecznych i czynić to w taki sposób, by te ostatnie nie chciały być aktywne i się nie buntowały?”.

          Ujawniający się w kraju społeczny konflikt nie ma czysto politycznego podłoża. Jego źródłem jest utrwalona niemożność wzajemnego zrozumienia przez strony mające przeciwstawne doświadczenie historyczne i głęboką świadomość odmienności. Nie pomaga przekonywanie o tym, że istnieje w Polsce klasowo-warstwowa symbioza. Faktem jest coś innego: odczuwany przez inteligenckie elity rodzaj pogardy dla niedouczonych i nieogładzonych pretendentów do władzy i głęboko skrywany gniew tych ostatnich wsparty świadomością wielopokoleniowej krzywdy. Jak zauważył D. Beauvois, „to był świat, którym Polacy z Warszawy po prostu gardzili. (…) Do przedednia rewolucji bolszewickiej stosunki między wsią a dworem nie zostały uregulowane i nie było w nich nic normalnego… Pod koniec XIX wieku ziemia zaczęła przynosić większe zyski, więc liczyła się każda jej piędź. Wypędzono kogo się dało, a ziemię oddano w arendę kolonistom – Niemcom i Czechom, bo płacili więcej. Zresztą, zachłanność polskiego ziemiaństwa była tak wielka, że postępowali w ten sposób nie tylko z chłopstwem. Tak samo zachowywali się wobec zdeklasowanej części własnego stanu szlacheckiego”. W stosunku do prawobrzeżnej, czyli „polskiej” Ukrainy z Kijowem i Wołyniem był jeszcze bardziej kategoryczny powołując się na opinię księdza Waleriana Meysztowicza, że oto: „prawobrzeżna Ukraina – Kijowszczyzna, Podole, Wołyń – była jak Sycylia. Obie te krainy stanowiły najbardziej zacofane regiony swoich krajów. Dysproporcje materialne miały tu niewyobrażalny charakter. W połowie XIX wieku 7 tysięcy przedstawicieli polskiego ziemiaństwa miało w posiadaniu 3 miliony „dusz”. Wszystko to dało o sobie znać w momencie, gdy pojawiła się szansa na niepodległe państwo ukraińskie. Wtedy, skutki polskiego panowania okazały się dla Ukrainy niespodziewanie głębokie. Tragedią tego narodu było to, że prawie nie miał już elit. Magnaci ruscy byli zafascynowani polską kulturą – pragnęli polonizacji, przechodzili na katolicyzm. I po jakimś czasie tacy Czartoryscy czy Sapiehowie niczym się nie różnili od etnicznych Polaków – również jeśli chodzi o traktowanie chłopstwa. Nowe elity ukraińskie, tym razem pochodzenia chłopskiego, zaczynają się wyłaniać dopiero pod koniec XIX wieku. Przez poprzednie dwa wieki nie było nikogo, kto by pamiętał o ukraińskości”. Francuski historyk odnosi się równie stanowczo i radykalnie do polskiej wizji przeszłości, w której – w czasach tak zwanej „demokracji szlacheckiej” – tylko dziesięć procent społeczeństwa miało udział w decydowaniu o losach kraju. „Wiem, że w Polsce jest wielki ruch na rzecz docenienia demokracji szlacheckiej – to ma być wzór dla całej Europy. Niektórzy twierdzą wręcz, że Polacy wymyślili demokrację przedstawicielską, ale ja, badając historię Polski, niczego takiego nie dostrzegłem. Nigdy na sejmikach nie pojawiało się więcej niż 200 osób. Drobniutka warstwa arystokratyczna lub ziemiańska – łącznie może 5 procent narodu szlacheckiego. Mała grupka”. Konkluzja jest brutalna i dotyczy również miejsca Polski w Unii Europejskiej, jakości tego członkostwa i perspektyw. „Jest nieco nielogiczne, że pod względem przynależności cywilizacyjnej Europa Wschodnia jest obszarem zdefiniowanym wybitnie nieostro. Prawda, że to tylko obrzeże „Europy właściwej”, więc z oczywistych powodów nie należy do zachodniej części kontynentu, ale nie jest też częścią przestrzeni rosyjskiej, która formalnie zajmuje obszar sięgający aż po Ural. Ten, w swej prawdziwej treści jednak Europą nie jest. Nielogiczność polega na tym, że to, co rozciąga się dalej, na jej wschodzie, to przede wszystkim Rosja. Obiegowy podział na Europę zachodnią, środkową i wschodnią ma źródła w polityce, nie w geografii”.

          Dzisiaj, powiada Beauvois, widać, że pośpieszne rozszerzanie Unii Europejskiej w przekonaniu o jedności i jednolitości europejskiej przestrzeni było podszyte naiwnością. Integracja, to proces trwający znacznie dłużej niż historia Unii, a sama integracja napotyka na nierozpoznane dotąd przeszkody i niespodziewane komplikacje. „Nie bez przyczyny w czasach Pierwszej Rzeczypospolitej uważano, że przeduralska (czyli rosyjska) część dzisiejszej Europy naprawdę znajduje się już poza jej granicami, a Rosję od dawna i jednoznacznie traktowano jako kraj azjatycki, a z pewnością nie europejski. Późniejsza zmiana wschodniego zasięgu „europejskości” była następstwem gwałtownie rosnącej pozycji samej Rosji oraz rodzącej się obawy przed agresywną siłą zbrojnych w liczną armię petersburskich carów. Rzecz jednak w tym, że przypadkowe układy pomiędzy monarchami nie zmieniają geograficznego położenia krajów, ani też ich najważniejszych cech kulturowych”. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby tę konstatację uznać za zwieńczenie naszych wywodów, ponieważ w najbardziej lapidarny sposób pokazuje, że polityczne poglądy i wygłaszane stwierdzenia nie mają znaczenia dla dziejących się procesów. Te ostatnie są następstwem znacznie głębszych, ponadpokoleniowych przemian, które – przy zachowaniu pewnej staranności – ludzie mogą śledzić, lecz nie mają możności ich inicjować ani też kontrolować, pomimo tego, że dotyczą ich samych. Pytanie, kto dla kogo żyje – jednostki dla społeczeństwa, czy też to społeczeństwa sprowadzają te – choćby z pozoru najwybitniejsze z nich – do roli narzędzia historii nie zaś jej podmiotu, nie jest bezzasadne. Jest to też najkrótszym naszym przesłaniem, albowiem widać jak na dłoni, że nasza coraz szersza wiedza o świecie wcale nie dodaje nam pewności siebie, lecz zmusza raczej do odczuwania bezradności wobec rosnącego braku jasności co do kierunku jego ewolucji i treści przemian naszego własnego otoczenia. Co więc tak naprawdę o sobie wiemy?

         Na poparcie formułowanych tu myśli przywołajmy sentencję ze starej broszurki autorstwa Ferdynanda Lassale’a – politycznego myśliciela urodzonego w początkach zeszłego stulecia, ale też i rewolucjonisty i działacza społecznego. Dowodził, że prawdziwy ustrój państwa jest odbiciem układu sił gospodarczych, społecznych i politycznych. Demokracja i uchwalanie konstytucji oraz innych praw tylko wtedy spełnia swoje przeznaczenie, kiedy odzwierciedla prawdziwy układ sił. Jeśli od niego odbiega, staje się tylko „prawnym pozorem”, nie zaś prawdziwą rzeczywistością. To tak, jak – zauważył – z wieszaniem fig na jabłonce. Wystarczy poczekać do jesieni, by ponad wszelką wątpliwość przekonać się, że drzewo będzie jednak rodziło nie figi, lecz jabłka. We współczesnej Polsce to właśnie się stało. Okazało się, że jeśli pragniemy zrozumieć własną historię, a w konsekwencji, również i samych siebie, to nasza „naukowa jabłoń” musi rodzić jabłka, a nie fantazjować z figami. Warto mieć to w pamięci, bo z pewnością to się nam przyda…

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.