Tym razem, to tekst „szybki”, napisany pod wrażeniem niedzielnego spotkania „Trojki” z Ukrainą w Berlinie. Mogę się więc mylić. A może jednak się nie mylę i przewidywania się sprawdzą?
Wielokrotnie zwracaliśmy uwagę na to, że także i współczesne kraje, nawet te najnowocześniejsze, ulegają presji swojej własnej społecznej matrycy. Politycy, których głównym przesłaniem jest chęć dalszego utrzymywania się przy władzy, muszą zawsze brać pod uwagę nie tylko bieżące społeczne nastroje, ale również i siłę drzemiącej pod nimi trwałej matrycy często nieuświadamianych odruchów i poglądów. Zauważył to rosyjski historyk, jednak – nie znając jeszcze wtedy dzisiejszego stanu rzeczy – odniósł tę zasadę do Rosji z I połowy XIX wieku. „Powstanie, które wybuchło w Królestwie Polskim w styczniu 1861 roku” – pisał Michaił Heller – „zjednoczyło społeczeństwo rosyjskie wokół władzy. Aleksander Hercen, który wystąpił w obronie Polaków i podchwycił ich hasło ‘Za waszą wolność i naszą’, stracił natychmiast wpływy w Rosji”. Dzisiaj, sytuacja jest niemal identyczna, tyle, że dotyczy Ukrainy. Kto ośmieli się przyznać jakiekolwiek racje stronie przez nich atakowanej, natychmiast traci szacunek Rosjan. Bo i do tego właśnie sprowadza się rosyjska matryca kulturowa. Wyjątkowo prosta, by nie powiedzieć – prostacka. W tej interpretacji obrazu świata, nie istnieją żadne racje obiektywne, są tylko racje rosyjskie. Wniosek? Nikt nie ma prawa do własnych racji, jeśli stają w sprzeczności z racją rosyjską. Dla Polaków, żyjących w cieniu rosyjskiego giganta przez ostatnie trzy stulecia, to żadna nowina. Jednak pojawiająca się w zachodniej części Europy tendencja, do przyznawania rosyjskim racjom statusu wyjątkowości, które stają ponad racjami innych narodów, powinna włączyć w naszej świadomości dzwonek alarmowy. Alarm dotyczy nie tylko naszego własnego bezpieczeństwa, ale również, a może przede wszystkim, przyszłości samej Unii Europejskiej. Zbyt długo, bo całe pokolenie, znajdowaliśmy się w błogim przekonaniu, że oto wszystkie „złe moce” są już uśpione na stałe i że cywilizowany świat jest wolny od pokusy uznawania gwałtu za normę międzynarodowych wydarzeń, a sama Unia jest trwałą i niezniszczalną siłą.
To, co dzieje się z Ukrainą, a także przedziwne figury czynione przez niemieckiego ministra spraw zagranicznych Franka-Waltera Steinmeiera, przywodzą na myśl czasy, kiedy ponad głowami jej mieszkańców dokonywano handlu Europą Środkową. Zawsze uczestniczyły w tych operacjach Niemcy i Rosja. Pojawia się domniemanie, że być może taki cel przyświecał niedzielnemu spotkaniu w Berlinie, które już uzyskało nazwę Trójkąta Berlińskiego. Nazwa nieprzypadkowa, jeśli się uzna, że spotkanie było faktyczną próbą unicestwienia dwóch innych Trójkątów – Weimarskiego i Wyszehradzkiego. Różnice między przyczynami ich powstania są tak znaczne, że przywodzą na myśl XIX wieczną ideę Mitteleuropy, mającej dokonać podziału Europy Środkowej na trwałe strefy wpływów. W obecnej sytuacji, to jednak Rosja gra pierwsze skrzypce w tym nowym trójkącie, a nie Niemcy i z całą pewnością nie maja tej samej pozycji Francuzi.
Rozważymy przez chwilę historię fenomenu, nazywanego w przedwojennej Polsce „kwestią Międzymorza”. W berlińskim spotkaniu szczególnie uderza nieobecność Polski. Oficjalna nazwa Trójkąta Weimarskiego, składającego się z Francji, Niemiec i Polski była znamienna: „Komitet Wspierania Współpracy Francusko-Niemiecko-Polskiej”. Skład przedstawicieli spotkania w Berlinie każe domniemywać, że symbolizuje on również śmierć podmiotowości tej ostatniej współpracy. Zamiast Polski zaproszona została Rosja, więc i nazwa instytucji powinna ulec zmianie na „Komitet Wspierania Współpracy Francusko-Niemiecko-Rosyjskiej”. Co to znaczy w obecnej sytuacji geopolitycznej? Zacznijmy od spojrzenia na historię.
Upadek Związku Radzieckiego dał powód do nowej inicjatywy środkowoeuropejskiej, znanej pod nazwa Trójkąta Weimarskiego. Mało kto jeszcze pamięta, że w euforii pojawienia się ‘nowej Europy’, to jest włączenia w skład Unii Europejskiej wielu krajów dawnego bloku radzieckiego powolano nawet Weimarską Grupę Bojową, składającą się z kontyngentów wojskowych krajów Trojkąta. Obok, jako uzupełnienie tej nowej „Wielkiej Trójki” powstała Grupa Wyszehradzka, założona w tym samym roku przez Polskę, Czechosłowację (zamienione później na Czechy i Słowację) oraz Węgry i nazwana najpierw Trójkątem Wyszehradzkim, a potem, po przemienieniu w „czwórkę” – Grupą Wyszehradzką. Obie organizacje stawiały sobie za cel wymianę informacji i konsultacje w procesie dalszej integracji Europy Środkowej w ramach Unii Europejskiej. Jaki cel może sobie stawiać Trójkąt Berliński, skoro jest rok 2014 i oba Trójkąty wspomniane wcześniej są praktycznie martwe? Ktoś powinien podnieść alarm, że oto mamy w Europie nową sytuację: Niemcy i Francja dogadują się z Rosją ponad głowami krajów najbardziej zainteresowanych sprawą, bo dotyczącej ich samych, a w których największy interes ma Polska. Ten ktoś jednak by się mylił. To żadna nowa sytuacja, lecz echo cyklicznie pojawiającej się europejskiej czkawki w kwestii roli i miejsca środka Europy w polityce całego kontynentu.
Pojęcie „Mitteleuropa” – „Europa Środkowa”, była pierwotnie pomysłem austriackim. Idea powstała w 1848 roku, sformułowana przez Austriaków – Karla von Brucka i Lorenza von Stein, politycznie wsparta przez ówczesnego ministra spraw zagranicznych Cesarstwa Austriackiego, księcia Schwarzenberga. Była to próba ujęcia w system zasad dominacji austriackich Niemców nad większością regionów tego państwa, zamieszkałych wtedy przez Polaków, Ukraińców, Czechów, Słowaków, Węgrów, Rumunów i Chorwatów. Żywioł niemiecki był w ówczesnej Austrii zbyt słaby, by myśleć o wynarodowieniu wiekszości nie-niemieckiej ludności, ale po jej klęsce w wojnie z Prusami w 1866 roku, ideę przejęła Rzesza Niemiecka. Niemcy, będąc po zjednoczeniu najliczebniejszym narodem europejskim, sformułowali ją już inaczej – nie tylko w postaci zasady definiującej ich własną dominację w regionie, lecz wręcz pełną i konsekwentną germanizację Środkowej Europy dla uczynienia jej niemiecką kolonią. Jednym z niemieckich celów w I wojnie światowej było poszerzenie „ich Mitteleuropy” o tereny zdobyte na Rosji, sięgając aż po Rygę, białoruski Mińsk i ukraiński Kijów.
Po klęsce Niemiec, Austrii i carskiej Rosji w wyniku I wojny światowej, w miejscu planowanej Mitteleuropy pojawiła się (sformułowane przez Józefa Piłsudskiego) idea „Międzymorza”, to jest pasma luźno sfederowanych państw – od Finlandii po Grecję -rozłożonych pomiędzy Bałtykiem a Morzami – Czarnym i Egejskim. Koncepcja została uzupełniona przez koncepcję „prometeizmu”, to jest misji wyzwalania krajów wschodniej Europy spod panowania rosyjskiego, a poźniej – radzieckiego. W rezultacie późniejszych wydarzeń, myśl poniosła jednak całkowitą klęskę, a wszystkie państwa regionu znalazły się w strefie wpływów niemieckich lub sowiecko-rosyjskich. Po II wojnie światowej i druzgocącej klęsce Niemiec, całe „Międzymorze”, było już tylko radziecką przybudówką w postaci tzw. krajów demokracji ludowej. Idea ożyła na nowo po rozpadzie ZSRR. Większość państw regionu weszła w skład Unii Europejskiej. Poza nią zostały tylko trzy: Białoruś, Ukraina i Mołdawia. Symbolem tego „nowego Międzymorza” były wspomniane dwa Trójkąty – Weimarski i Wyszehradzki. Rosja jednak uznała, że nie powinna być w tym nowym podziale Europy pominięta i że część dawnej Mitteleuropy należy się jej samej. Tak też trzeba rozumieć przyczyny nerwowej reakcji Moskwy w sprawie stowarzyszenia Mołdawii z Unią oraz jej agresywnej postawy wobec idei suwerenności Ukrainy.
Z berlińskiego spotkania wynika, że próba przekształcenia środkowej Europy w swoisty teren mandatowy Niemiec i Rosji odżywa na nowo i toczy się po trosze jak śniegowa kula. Dla tych ostatnich, problemem jednak jest to, że przynajmniej Niemcy nie mogą swoich pokus realizować otwarcie. Przestały być krajem europejskiego pogranicza, a stały się samym geograficznym sercem europejskiej Unii. Rolę pogranicza przejęła w tej nowej konfiguracji Polska. Ze strony Rosji, jej wojenna awantura na Ukrainie wydaje się być dopiero początkiem realizacji szerszego planu odzyskania pozycji w regionie poprzez sukcesywne aneksje takiej części terytorium wschodniej Europy, na jaki pozwoli sytuacja. Potem, nastąpi mniej lub bardziej otwarta próba podporządkowania reszty. Jaka to musi być sytuacja, żeby rzecz mogła stać się faktem?
Drugi klucz rozgrywki o przyszłość regionu, jak zwykle leży w Berlinie. Steinmeier usiłuje go podjąć wespół z mniej zainteresowaną Francją, tyle, że nie wiemy tego, kogo ci panowie właściwie reprezentują poza sobą samymi. Unijnej większości z pewnością nie, ale dodatkowego smaku dodaje sprawie fakt, że nawet tego robić nie próbują. W tej francusko-niemieckiej grze z Rosją, Unia Europejska nie występuje wcale i jako podmiot w żadnej konfiguracji. To gdzie się podziała ta największa inicjatywa XX-wiecznej Europy? Gdzie jej minister spraw zagranicznych? Jej niemiecki odpowiednik należy do tej części koalicji rządowej, która wywodzi się z SPD. To „od zawsze” najbardziej prorosyjska partia polityczna w Niemczech. Tyle, że w obecnym rządzie jest w mniejszości i nie decyduje o całej polityce wschodniej, a Angela Merkel milczy. Na dzień dzisiejszy, sprawa pozostaje zatem jeszcze otwarta. Na ile jest otwarta i na jak długo? Rzecz zdecyduje się w związku z powstałym innym pytaniem o to, czy Unia Europejska jest wciąż, tak jak mówi jej statut, podmiotem prawa europejskiego? Francusko-niemieckie rozmowy w Berlinie z Rosją, dzieją się poza jej strukturami. Na naszych oczach rozstrzyga się zatem nie tylko los Europy Środkowej, ale również los samej Unii Europejskiej. Jeśli nie będzie potrafiła przejąć inicjatywy i nie zachowa się jak samodzielny podmiot międzynarodowy, jej przyszłość jest też przesądzona. Pozostanie tylko echem dawnego EWG i niczym więcej. Po raz pierwszy w jej historii, tradycyjnie rozumiane interesy narodowe poszczególnych krajów znalazły się na linii zderzenia z ideą europejskiej wspólnotowości. Warto zastanowić się, jaki może przynieść to ostateczny rezultat. A może powinno się zadać w tym miejscu inne pytanie, o to mianowicie, jakie korzyści musiałyby odnieść Niemcy, by dokonać wspólnego z Rosją ponownego podziału wschodniej części kontynentu? Używamy świadomie słowa „podział”, a nie „rozbiór”, bo formalny rozbiór z całą pewnością nie nastąpi, natomiast może mieć miejsce próba dokonania podziału wpływów politycznych i gospodarczych pomiędzy Niemcy i Rosję. Wydaje się, że rzecz została przez historię przesądzona i nie ma już powrotu do dawnego „koncertu mocarstw”. Tego rodzaju próba, nawet całkowicie nieudana, może przynieść nieodwracalne szkody dla dotychczasowej idei wspólnotowości.
Zagadkowa jest w tym wszystkim postawa Ukrainy pod prezydenturą Poroszenki. Jest prozachodnia i proeuropejska, ale jej stosunek do Polski jest zastanawiający. Do tego, że w berlińskich rozmowach zabrakło Polski, przyczyniła się przecież również i Ukraina, nie stawiając warunku jej uczestnictwa. Jak skomentował to wydarzenie rzecznik polskiego MSZ – „Rosja nie chciała, partnerzy z Trójkąta Weimarskiego nie nalegali, a Ukraina nie naciskała, chociaż mogła i powinna”. Krajowe media przedstawiają Polskę jako najgorętszego i najważniejszego sojusznika oraz adwokata „sprawy ukraińskiej”. Tyle, że po stronie ukraińskiej wielkich zachwytów nad tą aktywnością nie widać. Dostrzec można raczej dystans i – jak narazie – pragnienie dogadania się z Zachodem bez Polski. Najważniejszym zachodnim partnerem Ukrainy są Niemcy, więc i bezpośredni dialog między Ukrainą a Niemcami bez udziału Polski, może się podobać obu krajom bardziej, niż jakakolwiek forma naszego pośrednictwa. Po stronie polskiej również podnoszą się głosy o wrodzonej wszeteczności ukraińskiego charakteru, że właściwie Ukrańcy, to nieodrodne dzieci Stepana Bandery i Bogdana Chmielnickiego, że ufać im nie można, więc i pomagać nie warto. Niektórzy nawet nie skrywają tego, że woleliby bezpośrednie sąsiedztwo Rosji, bez istnienia ukraińskiej „ziemi niczyjej”, niezdolnej w ich mniemaniu do wytworzenia narodu z prawdziwego zdarzenia. Inni, z kolei, idealizują Ukrainę tak dalece, że spodziewają się w polityce jej przyszłego państwa dążenia do swego rodzaju polsko-ukraińskiego sojuszu na miarę unii polsko-litewskiej. Przyjdzie kiedyś czas na to, by zadać sobie pytania najbardziej intymne. Co na to mianowicie sama Ukraina, to jest, za jakiego rodzaju kraj uznaje ona Polskę? Czy tak jak my sami sądzimy – ma ją za starszą i mądrzejszą siostrę, której należy się zawsze radzić, czy też górę biorą historyczne animozje i podejrzenie o polskie zamiary odgrywania roli regionalnego hegemona? A jaka, z kolei, Ukraina leży w interesie Polski i Polaków, jeśli odłożymy na bok argument panikarski, sprowadzający się do trzymania Rosji jak najdalej od granic kraju? Porównajmy potencjały Ukrainy oraz Polski, pod kątem roli, którą każde z tych państw może odgrywać w swoim regionie.
Ukraina, w jej oficjalnych granicach (razem z Krymem), jest krajem prawie dwa razy większym od Polski. Posiada też o jedną piątą więcej mieszkańców, zamieszkujących przy tym najbardziej urodzajne czarnoziemy. Potencjalnie, jest rolniczą potęgą. Przemysł ciężki, skupiony we wschodniej części kraju, to huty i stalownie pracujące w głównej mierze na cele wojskowe. W znacznej części, jako eksporter sprzętu wojennego, jest on podstawą siły rosyjskiej armii. Polska, jest od Ukrainy krajem znacznie sprawniejszym ekonomicznie, potrafiącym z mniejszych zasobów wytworzyć ponad dwa razy większy Produkt Krajowy Brutto. Prowadzi to do tego, że przeciętny Polak jest dzisiaj trzy razy zamożniejszy od przeciętnego Ukraińca. Ważne jest jednak słowo „dzisiaj”. Polska przed dwudziestu laty była również na poziomie Ukrainy, a więc zrównoważenie poziomu w sprzyjających warunkach może nastąpić już za życia jednego pokolenia.
Zadajmy jeszcze jedno pytanie. Czego to mianowicie dzisiejsza i rozległa Ukraina może od Polski oczekiwać w jej własnym konflikcie z Rosją oraz w jej nadziejach na przyszłą integrację z Europą? Odpowiedź na to pytanie wyjaśnia nam nieobecność Polski na berlińskim spotkaniu. A brzmi ona niezachęcajaco. W ukraińskich relacjach z Moskwą, Polska może tylko zaszkodzić, bo sama ma z nią na pieńku, a i adwokatem Niemiec, rozdających karty w Unii Europejskiej nie będzie, bo nie chce i nie może. Ma inne interesy. Jedyną poważną korzyścią dla naszego kraju byłoby, gdyby jego związek z Ukrainą przybrał formę swoistej unii interesów. Nie unii politycznej, ale zbudowania jedności w przestrzeni regionalnej polityki gospodarczej. Swego rodzaju polsko-ukraiński, dobrze skoordynowany wspólny rynek, dałby Ukrainie bezpośrednie dojście do unijnych zasobów, Polsce stworzyłby obszerny i wygodny zbyt dla towarów i kapitału oraz obfite źródło surowców. Tyle, że tego rodzaju koncepcja zapewne kojarzyłaby się Ukraińcom z I Rzecząpospolitą i jej konfliktem z Hetmańszczyzną Chmielnickiego, która to ostatecznie – właśnie z przyczyn gospodarczych – wybrała Rosję, nie Polskę. Jest Polakom pamiętane, że Sejm odrzucił koncepcję Rzeczypospolitej Trojga Narodów – Korony, Litwy i Ukrainy, zawartej już nawet formalnie w postaci Unii Hadziackiej (1658). Nie chciał się zgodzić na zrównanie Kozaków w prawach z polską szlachtą i pozwolić im na zatrzymanie zdobytych ukraińskich majątków, kwitując rzecz pogardliwymi słowami, że „chamów do herbów dopuszczać nie będziem!”. Ta część dzisiejszej Ukrainy, która na mapie Rzeczypospolitej Trojga Narodów miała przypaść Kozakom, to niemal dokładnie zachodnia granica dzisiejszych rosyjskich pretensji terytorialnych. Innymi słowy, Rosjanie w gruncie rzeczy akceptują fakt istnienia „kozackiej Ukrainy”, ale nie chcą się zgodzić na jej poszerzenie własnym, jak uważają, kosztem o ziemie, które na Turkach i Tatarach dwieście pięćdziesiąt lat temu zdobyła Rosja Katarzyny II i nadała im nazwę „Noworosji”. Również i w historycznej świadomości Polaków, Ukraińcy, to przecież potomkowie mieszkańców Kozaczyzny, a nie Krymu i Noworosji.
Rzeczpospolita Trojga Narodów po Unii Hadziackiej (1658).
Jeśli powstanie możliwość wyboru, Ukraina w obecnym jej kształcie, na tego rodzaju partnera prędzej wybierze Niemcy niż Polskę. Znowu znajdziemy się wtedy w roli młodszego brata i pomiędzy młotem a kowadłem. Nie leży w polskim interesie spieszyć Ukrainie z przedwczesną pomocą. Lepiej czekać, nawet za cenę buńczucznych okrzyków opozycji. Chyba, że rosyjska akcja nie skończy się na Ługańsku, ale dotrze do Odessy i Dniestru.
Niniejsze rozważania cieszą się w zestawieniu z wieloma innymi pewnym atutem. Są absolutnie niezależne. Autor nie musi liczyć się z nikim i niczym poza własną wyobraźnią i zdrowym rozsądkiem.To sytuacja wyjątkowo komfortowa. Pozwala zarysować scenariusz wydarzeń, który z punktu widzenia Polski byłby najkorzystniejszy, ale czego żaden funkcjonariusz MSZ nigdy nie potwierdzi z przyczyn oczywistych. Oto on:
- Rosyjska akcja przeciąga się na kilka miesięcy, podważając władzę Kijowa w kolejnych regionach – od Doniecka po Odessę.
- Ukraina, niewspomagana skutecznie przez Zachód i pozbawiona rosyjskiego gazu, wycofuje zimą wojska ze spornych obszarów i zajmują je Rosjanie.
- Minister Steinmeier negocjuje w ramach Trójkąta Berlińskiego nowe wschodnie granice Ukrainy, co oznacza, że jej obszar zmniejsza się o mniej więcej połowę.
- Ukraina staje się krajem wielkości Polski, jednak o mniejszej liczbie ludności (ok. 25 milionów), ale za to krajem znacznie bardziej jednolitym i o głębszej świadomości narodowej, tyle, że gwałtownie potrzebującym kapitału i know-how.
- Znalazłszy się – jako kraj o liczbie ludności i sile gospodarczej porównywalnej z Rumunią – pomiędzy wielką i agresywną Rosją a Unią Europejską musi szukać wsparcia w tej ostatniej. Jedynym krajem Unii, graniczącym z Nową Ukrainą i gotowym do udzielenia jej wtedy we własnym interesie wsparcia jest Polska, ktora to sytuacja prowadzi do konieczności zacieśnienia wszelkiego rodzaju więzów.
- Polska staje się adwokatem Nowej Ukrainy i jej doradcą w kwestiach kontaktów z Zachodem, ta natomiast udostępnia jej swoje rynki i staje się łącznikiem z terenami, które odpadły, czyli z Noworosją, a może i z samą Rosją
- Obydwa kraje, jak za czasów I Rzeczypospolitej, stanowią teraz największy zintegrowany obszar w Europie poza samą tylko Rosją, z liczbą ludności dorównującej niemieckiej. Nowa Ukraina staje się w dłuższej perspektywie pełnym członkiem Unii Europejskiej, tworząc z Polską siłę równoważną największym jej członkom. Unia uzyskuje trwałe zrównoważenie między jej wschodem i zachodem i uzyskuje możliwość przetrwania jako jednolity organizm.
Zarysowany scenariusz może wydawać się nazbyt romantyczny, albo wręcz nierealny, ale jeśli weźmiemy pod uwagę historyczne siły rządzące długookresowymi przemianami, staje się kalką podobnego procesu, jaki rządził Europą przez ostatnie sto lat. Nie może się spełnić z Ukrainą w jej dzisiejszych granicach. Za wiele w niej sprzeczności i historycznych niekonsekwencji. Albo więc zniknie z mapy kontynentu ponownie wchłonięta przez Rosje, albo też „przytuli” się okrojona, ale jednolita do Unii Europejskiej. Kiedyś Polacy też nie mogli odżałować swoich Kresów Wschodnich. Dzisiaj prawie nikt już do tego nie przywiązuje wagi zdając sobie sprawę z tego, że uczestnictwo kraju w Unii Europejskiej w jego przedwojennych granicach i z bagażem ogromnych konfliktów narodowościowych byłoby całkowicie niemożliwe. I tak oto przepoczwarzenie się dumnej II Rzeczypospolitej w potworka PRL-u, ale narodowościowo jednolitego, dało nagle Polsce szansę europeizacji, jakiej nigdy wcześniej nie miała. Czy to tylko przypadek? Naszym zdaniem nie był to przypadek, ale logika sił nazwanych przez Fernanda Braudela „długim trwaniem”. Oczekuję od Historii, że znów popisze się swoją żelazną logiką także i w przypadku Ukrainy i że otworzy przed nią szeroko europejskie perspektywy. Et deus vincit!
Bardzo ciekawy blog i wielce interesujace wpisy-pozwoliem sobie wiec tu i owdzie zalinkowac.Jeszcze wszystkiego nie przeczytalem ale juz widze ze zostane stalym czytelnikem a pewnie i czasem komentatorem.Pozdrawiam.
piotr34