Zestawienia wizerunków trzech znanych historii osób nie prowadzi do pomniejszenia ani powiększenia ich roli, lecz wskazania, że tak jak dla wielu dziwna jest „wielkość” osoby Kaczyńskiego, tak i niełatwo jest dostrzec prawdziwą istotę sławy Napoleona Bonaparte czy Aleksandra Wielkiego. Wszyscy są tworem okoliczności historycznych a nie tylko wynikiem indywidualnych dokonań. Gdyby urodzili się sto lat wcześniej lub później mogliby zostać przez historię niezauważeni. Postaramy się dowieść, że w warunkach polskich, nazwisko Kaczyńskiego czy Dudy też jest – politycznie rzecz ujmując – wytworem okoliczności nie zaś skutkiem niezwyczajnych cech osobowych. Nie jest więc to żadnym ewenementem, lecz zjawiskiem mającym źródło w miejscu i okolicznościach wydarzeń. Czy to dobrze, czy źle, zależy od sposobu widzenia rzeczywistości. Wielu polskich inteligentów ma tych ostatnich za niezrozumiały wybryk natury, są jednak i tacy, którzy uważają że w żadnym innym zakątku świata taki wybryk nie mógłby dojść do skutku w stopniu w jakim wydarzył się w Polsce. To, że polityczny przywódca jest seksualnie zagadkowy i ma przy tym więcej pozytywnych emocji do kota aniżeli do ludzi, to zbieg okoliczności nie mający dla samej sprawy większego znaczenia. Wszystko wskazuje jednak nie tylko na emocjonalne usterki Polaków, ale też pewien rodzaj ich stosunku do własnego otoczenia i świata zewnętrznego.
Napotkałem niedawno komentarz Marka Migalskiego, dotyczący zupełnie – jak twierdzi – niezrozumiałej dlań sytuacji, wedle której Polska jest terroryzowana poglądami jednego tyko człowieka – Jarosława Kaczyńskiego, którego główną cechą ma być to, że jest nie tylko zupełne oderwany od rzeczywistości ale wręcz dziwaczny i to pod każdym względem. Ma mieć bardzo ograniczone pole emocjonalnych wspomnień, które sprowadza się do ciepłej pamięci o matce ale głęboko negatywnej o ojcu, którego nie wspomina nigdy. Wedle sugestii autora komentarza dochodzi do tego jeszcze dziwactwo w postaci miłości do kota równoważone brakiem życia erotycznego. Ma to mieć źródło w głębokiej usterce fizjologicznej będącą rzekomo często przypadkiem bliźniaka. Dobrze, ale to nie wyjaśnia jakim sposobem tego rodzaju postać mogła uzyskać tak wielką władzę jakiej nie miał w demokratycznej Polsce przed nim nikt. Jest faktem, że człowiek o takich cechach ma więcej czasu niż inni żeby poświęcić się wyłącznie polityce nie zaś konsumpcji, miłości czy zabawie. Migalski próbuje dociec w jaki sposób tego typu wszechstronnie według niego „anormalna” osobowość może nie tylko skutecznie narzucać sposób postępowania milionom Polaków ale opierać też na tym istotę polityki największego ugrupowania politycznego dużego europejskiego kraju, członka ważnej europejskiej wspólnoty powołującej się na judeo-chrześcijańskie korzenie. Tak kreślony obraz Kaczyńskiego nie wyjaśnia jednak tego, że nie mając formalnie żadnej władzy, trzyma on współpracowników i posłów do parlamentu na krótkiej smyczy. Autor komentarza zastanawia się z jakiej przyczyny tylu ludzi ulega fobiom starego, „nieposkładanego” człowieka i nikt nie potrafi temu zapobiec, chociaż dziwactwo widoczne jest gołym okiem. Tak zadane pytanie wskazuje jednak na bezradność autora. Odpowiedzi sam nie daje, ani też nie przedstawia żadnej co do niej wskazówki. Każe czekać na zniknięcie Kaczyńskiego z politycznego firmamentu. Wtedy wszystko się zapewne zmieni i wróci do „normy”. Jakiej normy skoro tak określona sytuacja jest rzekomo nienormalna ze swej istoty, a jej rychła zmiana praktycznie niemożliwa? Rzecz przedziwna, bowiem prowadzi do konkluzji, że lekarstwem na anormalność nie jest pragnienie „powrotu do normalności”, lecz oczekiwanie zniknięcia jednej osoby. Migalski przyznaje, że jest wobec fenomenu bezradny i go nie rozumie. W gruncie rzeczy, jedynym wnioskiem pozostaje to, że Polska oczekuje na koniec dziwacznego osobnika i to automatycznie ma zakończyć przeciągający się polityczno-społeczny kryzys. Ma to się także stać grobem dla dzisiejszej struktury władzy i przywrócić tę „normalną”, czyli poprzednią, sprzed 2015 roku, po której – dodajmy gwoli prawdy – nie ma już prawie śladu. Charakterystyczne, że autor tych myśli czuje się bezradny w chwili, kiedy próbuje wyjaśnić przyczynę trwałości opisywanego zjawiska i wskazać na mechanizm jego powstania oraz od niego odwrotu. Jaka jest przyczyna tego, że nawet wytrwali politolodzy są bezradni wobec – zdawałoby się – banalnego przypadku dziwaczności jednego polityka?
Migalski jest wnikliwym obserwatorem, ale w tej sprawie przyznaje się do bariery wyobraźni. Sugeruje, że to co się w Polsce dzieje, to nie tyle rezultat prawdziwych emocji, ile takich, których źródło znajduje się w nieprzystosowaniu jednym osobniku. Nie potrafi tylko wyjaśnić czemu głosują na niego miliony a przegrywają z nim inni, uznawani skądinąd za rozumnych i normalnych? To pogląd ahistoryczny i niepoprawny politycznie. Nic w naszym świecie nie dzieje się ze względu na psychikę jednostki. Historia dowodzi, że jest dokładnie na odwrót i to właśnie przywódca jest wytworem okoliczności a nie ich przyczyną i autorem. Napoleon nie zostałby nim, gdyby urodził się w innej epoce. Tak, jak społecznym wytworem okoliczności a nie praprzyczyną okrutnych wydarzeń w Rosji był Stalin, tak i efektem polskich okoliczności politycznych, nie zaś ich źródłem, jest Kaczyński. Nie mogę się jednak z tą tezą przebić, chociaż dopiero ona wyjaśnia fenomen tego, co się dzieje w kraju. Polacy pragną jednak wierzyć w to, co jest zgodne z dobrym o sobie mniemaniu. A to jest akurat od prawdy dalekie. Tyle, że brak zrozumienia pogłębia problem i przysparza PiS-owi dodatkowych możliwości, skazując opozycję na dobrowolny uwiąd. Jak to może być, by jeden człowiek oddany własnemu kotu mógł bez przeszkód rządzić największym ugrupowaniem dużego kraju, jego politycznym zapleczem i do tego wbrew całej „nowoczesnej Europie”? A może taka Europa istnieje tylko w naszej wyobraźni? Nikt nie chce przyznać, że wszystko to nie jest winą ani zasługą jednego człowieka, lecz echem okoliczności, które warto zrozumieć, by się w tym jakoś odnaleźć. Wielu nie przychodzi to do głowy, ale równie wielu nigdy się na takie wyjaśnienie nie zgodzi nawet, jeśli je zrozumie. Dlaczego? Dlatego, że Polacy są ze swej natury politycznymi megalomanami, a takim najtrudniej jest rozumnie rozejrzeć się wokół siebie. Wymaga to krytycyzmu wobec siebie samych, a to właśnie nam przychodzi z największym trudem. Nawet na własną historię mamy pogląd daleki od prawdy. Uważamy się za kraj czysto europejski, podczas gdy w istocie jesteśmy społeczeństwem pogranicza z wszystkimi tej pograniczności okolicznościami. Wbrew powszechnej opinii nie jesteśmy po prostu dziećmi własnej przeszłości albowiem mamy ją nie tylko pogmatwaną, ale i dramatycznie przerywaną niespodzianymi okolicznościami. Polacy, to społeczeństwo „obrotowe”. Odwracając się ku Zachodowi jesteśmy prawie zachodni, gdy zwracamy się na wschód, też czujemy się swojsko jak w staropolskim porzekadle, że choć „złapał Polak Tatarzyna, to Tatarzyn za łeb trzyma”. Jak można tego nie dostrzegać i te odmienności tak lekko ze sobą łączyć?
Historia Polski liczy ponad tysiąc lat, ale tylko pierwsze pół tysiąclecia – od Mieszka do Unii Lubelskiej – można uznać za jakoś równoległe do dziejów zachodniej części Europy. Druga połowa dziejów, to wynik nie przyjmowanej w Polsce do wiadomości ewolucji kraju ku dziwacznej odmienności od reszty, ni to wschodniości ni to zachodniości, czyli odmienności, której rodzima historiozofia nie tylko nie potrafi wyjaśnić, ale wydaje się je świadomie od siebie odsuwać.
Zacznijmy od liczb. Przejrzenie szkolnych podręczników historycznych powoduje pojawienie się przeświadczenia, że dzieje kraju są burzliwe, ale w gruncie rzeczy logiczne. Najpierw była Polska Piastów, potem przeszła w kraj Jagiellonów i dalej – w Rzeczpospolitą Obojga Narodów, której nieprzerwane dzieje zatrzymały się dopiero w obliczu rozbiorów. Potem, po ponad stuletniej przerwie, nadeszła Rzeczpospolita (Druga), jakby taka sama jak Pierwsza, tylko od niej mniejsza. Na koniec – po 1989 roku nadeszła Trzecia – najmniejsza, ale w swoich granicach najbardziej kragła. Całe półwiecze pomiędzy ostatnią a tą Drugą, to jakiś PRL – twór narzucony i dla narodu obcy, którego jakby nie było. Nie chcemy mieć nic z nim nic wspólnego, chociaż ma w istocie głęboki wpływ na dwa pokolenia Polaków. Taki pogląd fałszuje historię kraju w sposób naturalny, sugerując jej gładkość w sytuacji, gdy ostatnie pół tysiąca lat, to same zwroty i przemiany powodujące, że nie można jej pokazać nie tylko jako procesu gładkiego lecz nawet ciągłego.
Mało kto się zastanawia dlaczego za Pierwszą Rzeczpospolitą nie uznajemy tej pierwszej Polski, piastowskiej, lecz tę, która po trzystu z górą latach istnienia piastowską, kończącą się na Bugu, która stała się ogromną Polską Jagiellonów, czyli dramatycznie innym krajem niż ta najwcześniejsza. Była nie numerowana, ale która w takiej sytuacji powinna być uznana za „Zerową”. Ta „Pierwsza” wciąż utrzymywała się w jego przestrzeni, lecz w praktyce, stawała się coraz bardziej krajem typu wschodniego, dryfującego ku orientalizmowi. Żądanie od żołnierzy Sobieskiego aby pod Wiedniem zawiązywali wstążeczki na okryciach głowy by nie mylono ich z Turkami, to nie był żart, ale poważna formalność. To problem oznaczający że zarówno zachodniość jak i orientalność mieszkańców I Rzeczypospolitej była w stałej nierównowadze. Brakowało jej też takiej równowagi w czasach II Rzeczypospolitej, co miało wpływ na rozmiar katastrofy Holokaustu. Żydzi okazali sie elementem nie dającym się wpasować w strukturę Rzeczypospolitej po upadku tej Pierwszej. Trzeba to rozumieć, żeby pojąć co się właściwie dzieje z dzisiejszą Polską, która twarzą jest odwrócona ku zachodowi, lecz całą resztą instynktownnie szuka jakiegoś „Międzymorza”.
Tego rodzaju pytanie stoi przed Polską także i dzisiaj. Która z jej historycznych emanacji jest najbliższa prawdzie i czego ta obecna jest odzwierciedleniem? Bez odpowiedzi na to pytanie nie zrozumiemy również i tego, co dzieje się w kraju dzisiaj. Rzecz nie polega na „obiektywnej prawdziwości” dociekanych wydarzeń, ale z którą z nich identyfikuje się większość Polaków. Śmiem mniemać, że z tą sienkiewiczowską, najbardziej popularną, ale i najmniej z dzisiejszego punktu widzenia prawdziwą. Rzuca na to światło znamienny rezultat badań socjologicznych, wskazujący że ponad 90 procent Polaków doszukuje się w swoich przodkach szlacheckich korzeni, niektórzy także żydowskich, ale prawie nikt najważnejszych – chłopskich, litewskich, ruskich i niemieckich. Nie ma przy tym znaczenia jakie są fakty. Te są już tylko domeną historyków. Rzeczywistość jest bowiem kształtowana przez ludzką wyobraźnię o własnej przeszłości, nie zaś przez prawdę historyczną. Ta, zawsze pozostaje spóźniona.
Tylko z pozoru dziwić może to, że ocena Polski przez samych Polaków też nie jest związana z tysiącem lat jej historii, ale ze znacznie krótszym okresem Rzeczypospolitej „sienkiewiczowskiej”, kiedy to faktycznie była wcale nie „polska”, tylko „pospolita”, czyli z natury swej wielonarodowościowa i w której Polacy nie byli żywiołem najsilniejszym. Byli narodem dominującym językowo i kulturowo, ale nie najsilniejszym liczebnie. W tym akurat przewagę mieli Rusini, tyle, że rozbici na fragmenty i ściśnięci między wschodem i zachodem kontynentu kierowali się raczej ku polonizacji niż „rutenizacji”. Paradoksalnie, ale dzisiejsza Polska, choć rozłożona w miejscu istnienia niegdysiejszej Polski Piastów, jest w większym stopniu spadkobiercą spolonizowanych Rusinów Wielkiego Księstwa Litewskiego i Ukrainy aniżeli „rdzennych” Polaków z Wielkopolski czy Krakowa. To wyjaśnia częstą identyfikację naszej wyobraźni z sienkiewiczowską Trylogią, a nie z państwem Piastów, czy też z późniejszym okresem porozbiorowym. Pozwala bowiem na utożsamianie się ze szlachtą, która w swej istocie stanowiła nie więcej niż 10 procent ludności. Więcej, ta grupa społeczna, pomimo tego, że dla samej Rzeczypospolitej pełniła funkcję założycielską nadającą jej kulturowy charakter, stopniowo ale konsekwentnie oddawała wiodącą rolę żydowskim pomocnikom a wcale nie mickiewiczowskim dworkom. Władze rozbiorowe też przyczyniły się do procesu w tym znaczeniu, że tępiły szlachtę, za to ludność żydowska była przez nie tolerowana, bo się przeciwko zaborcom nie buntowała lecz starała wpasować w system zaborów. Cechą szlachcica było jeszcze to, że miał on wstręt do pracy własnych rąk. Kiedy szlachta utraciła wiodącą społecznie rolę, a społeczność żydowska jej nie mogła przejąć przez wzgląd na kulturową i językową obcość, Polacy w ogóle utracili busolę co do ich własnej tożsamości. Dzisiaj, po samej szlachcie i jej Jankielach pozostało blade wspomnienie, które jednak wyjaśnia to, że istotą naszej „inteligenckości” wciąż jest opór wobec pracowitości. Nie pozwala na odnalezienie jednolitej tożsamości i wyjaśnia – pozornie bezprzedmiotowe – głębokie „wewnątrzpolskie” konflikty prowadzące do stanu umysłowego zamieszania.
Cudzoziemcy odwiedzający nasz kraj zwracają uwagę na to, że mieszkańcy pytani o społeczne pochodzenie w ogromnej wiekszości uważają się za potomków szlachty, chociaż to nie tylko nieprawda, ale rzecz wręcz niemożliwa do uwierzenia. Rodowa, „dworkowa” szlachta została najpierw zdziesiątkowana rozbiorami, potem powstaniami i uwłaszczeniem chłopów w 1864 roku, aby w okresie międzywojennym dać się do końca zdominować przez „inteligencję” w postaci potomków narodowości niepolskich ale spolonizowanych i uszlachconych, a wcale nie następców romantycznych wiejskich dworków, z których nie zostało prawie nic. Po dawnej szlachcie, prawdziwe echo nie istnieje. Kto więc pozostał na „placu boju”? Polska międzywojenna? Ale ta była tylko nieudaną próbą imitacji Pierwszej Rzeczypospolitej i jedynie na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że to ona była bliska prawdziwej struktury narodowej. Nawet jej godło w postaci białego orła było bliźniaczo podobne do dzisiejszego, lecz prawda jest taka, że były to odmienne światy. Ta ostatnia, nazwana Trzecią, jest najzupełniej nowym tworem w niczym nie podobnym do wcześniejszych.
Historia każdego narodu w ramach jego własnej wyobraźni opiera się na jakiegoś typu „micie założycielskim”. Państwa europejskie tworzyły się i krzepły przez całe tysiąclecie uzyskując bardziej wyraziste narodowe oblicze dopiero w XIX stuleciu. Tyle, że w historii większości z nich da się wyczytać pewną ciągłość i jakiegoś rodzaju logikę. Zakorzenienie Francuzów i Hiszpanii w europejskich prowincjach łacińskiego Rzymu jest widoczne nawet dla oka nie uzbrojonego w historyczną wiedzę. Powiązania Anglii z jej skandynawskimi początkami również da się z jej dziejów łatwo wyczytać. Im bardziej jednak kierujemy się ku wschodniej części Europy, tym rzecz przestaje być oczywista a zaczyna być skomplikowana i pełna sprzeczności. Niemcy, to zarówno tradycja zwrócona ku reszcie Germanii, jak i w kierunku wschodniej, mocno wynarodowionej z tubylców części państwa pruskiego, czy też narodowościowej mikstury habsburskiej Austrii. Z Polską rzecz ma się nie tylko inaczej ale całkiem odmiennie. Powstała jako pomost pomiędzy germańskością a przestrzenią normańsko-słowiańską. Do końca epoki Piastów była krajem bardziej zachodnim niż wschodnim. Unia z wielkim Księstwem Litewskim zmieniła ten obraz i odwróciła relacje. Rzeczpospolita stała się bardziej związana ze wschodem Europy niż z jej zachodnią częścią. Jedną z głównych przyczyn jej upadku okazała się więc swoista niemożność samoidentyfikacji co do miejsca jej społeczeństwa Europie. Budzenie się czysto polskiej świadomości narodowej nastąpiło późno. To dopiero epoka przedrozbiorowa, ale – co zwraca uwagę – jej centrum, to Wielkie Księstwo Litewskie a wcale nie rdzennie polska Korona. Symbolem „walki o polskość” do dzisiaj jest Tadeusz Kościuszko z Mereczowszczyzny (białoruskie Polesie), Adam Mickiewicz z Nowogródka (pogranicze Białej i Czarnej Rusi) czy Melchior Wańkowicz (Kałużyce, na wschód od białoruskiego Mińska). Rozbiory zniszczyły przede wszystkim tę właśnie część dawnej Rzeczypospolitej, tak, jakby rosyjscy zaborcy świadomie starali się zatrzeć tam jakiekolwiek ślady jej istnienia. To dlatego dzisiejsza Białoruś w niczym nie przypomina własnej przeszłości stając się krajem, który jakby spadł z Księżyca. W efekcie, dzisiejsza Polska, pomimo tego, że położona jest w dawnych „granicach piastowskich”, jest wypełniona ludnością mającą w większości czy to zabużańskie, czy też napływowe korzenie i nie mająca wiele wspólnego z jej narodowościwym składem z czasów piastowskich. W I Rzeczypospoloietj tą dominantą była polskojęzyczna szlachta oraz jej zaplecze ekonomiczne w postaci polskich Żydów. Dziś, nie istnieje w praktyce ani jedna ani druga warstwa. Czyim więc właściwie jesteśmy spadkobiercą?
Mapka pokazująca zmieniające się granice i położenie Rzeczypospolitej w ciągu jej historii jest pouczająca. Prowokuje do zadania pytania o to, gdzie właściwie jest dzisiaj ta rdzenna – sienkiewiczowska i mickiewiczowska Polska, którą wszyscy rzekomo mamy „we krwi” i bierzemy za najbardziej „swoją”? Prawdziwa odpowiedź jest prosta – nie ma jej wcale. Mieszkamy w granicach dawnej „polski piastowskiej”, która konsekwentnie ewoluowała w kierunku niemieckości a nie polskości. Tej jednak już od dawna nie ma wcale. Tyle, że osoby przywiązane do tradycji Potopu i Ogniem i mieczem będą wciąż doszukiwać się „prawdziwej Polski” nie tylko na terenach Ukrainy i odległego Zaporoża, ale i we własnych duszach. Ci, czerpiący polskość z tradycji kościuszkowskiej i mickiewiczowskiej – odnajdą ją na dzisiejszej Białorusi, ci powiązani z Polską radziwiłłowską – na Litwie. Rzecz w tym, że dzisiejsza Polska leży gdzieindziej i ma bardzo niewiele związków z tą Rzeczpospolitą Pierwszą, najbardziej działającą na naszą wyobraźnię. Polskiej szlachty praktycznie nie ma wcale, po jej żydowskich pomocnikach też ślad zaniknął, pozostają więc tylko marzenia i pretensje do własnej przeszłości. Oznacza to także, iż dzisiejsi mieszkańcy kraju powinni – podobnie jak czynią to sąsiedni Czesi – nieść w sobie tradycję lokalną, wiejską i małomiasteczkową. Tymczasem, większość z nas poczuwa się do glorii tradycji szlacheckiej. Czy może być większe poplątanie? Czy więc to nie w tym miejscu trzeba także szukać naszego dzisiejszego rozkroku w postaci poszukiwania własnej tożsamości gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc, czyli w europejskiej „międzyprzestrzeni”, a nie tu i teraz, czyli tam, gdzie jest ona naprawdę?
Na koniec myśl zapewne niespodziana bo zaczerpnięta z najnowszej książki amerykańskiego politologa – Francisa Fukuyamy: „Jedną z rzucających się w oczy cech polityki światowej w drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku jest to, że nowe siły są partiami i politykami nacjonalistycznymi lub religijnymi a nie opartymi na na klasach partiami lewicowymi. Nacjonalizm mogły zapoczątkować industrializacja i modernizacja. Ale pod żadnym pozorem nie zniknął ze świata. Pojawiły się zastępy nowych przywódców którzy podkreślają znaczenie narodowej suwerenności i tradycji. Ci przywódcy to między innymi Putin z Rosji, Erdogan z Turcji, Orban z Węgier, Kaczyński z Polski i na koniec Trump ze Stanów Zjednoczonych, którego hasła wyborcze, to „Make America Great Again” oraz „America First”. Z celami nacjonalistycznymi utożsamiani są premierzy Narendra Modi z Indii i Shinzo Abe z Japonii a także Xi Jinping z Chin” (Zob. F. Fukuyama, Tożsamość. Współczesna polityka tożsamościowa i walka o uznanie, Poznań 2019). Wynika z tego, że ani Orban, ani Kaczyński, nie są wyjątkiem w rodzącym się trendzie, a taki trend – niezależnie od tego jakie brzydkie zamiary mu się przypisze – jest bardziej świadectwem „nowej normalności” aniżeli podejrzanej sensacji. Dobrze, by sobie to uświadomili także i europejscy przywódcy. Inaczej, może ich w przyszłości spotkać wielka i niezbyt przyjemna niespodzianka…