Polska państwowość miała trudne dzieciństwo i niełatwą dorosłość, lecz jej obywatele starają się rzecz sobie uprościć. Widać to po przygodach dobierania dnia, który symbolizowałby nasz „nowy początek”. Amerykanie, na przykład, tego problemu nie mają wcale. Ich „Independence Day” – Dzień Niepodległości, obchodzony jest od z górą dwustu lat bez zmian – 4 lipca, w rocznicę Deklaracji Niepodległości, ogłaszającą w 1776 roku uwolnienie kraju z zależności od Londynu. Stany Zjednoczone nie rozpoczęły wtedy swej historii od początku, lecz przestały być tylko zamorskim przedłużeniem macierzystej Anglii, stając się – to prawda – nowym, lecz równie anglosaskim jak dotąd krajem. Tak samo powstawała Kanada, Australia oraz Nowa Zelandia i z tej przyczyny ich wspomnienie dnia uzyskania niepodległości jest w gruncie rzeczy pamięcią o pewnej formalności, nie zaś ekspiacją bohaterstwa walki o niepodległość. Polska legitymuje się znacznie dłuższą od nich historią państwowości, sięgającą ponad tysiąca lat wstecz, ale najwyraźniej ma w tej kwestii jakiś kompleks niższości lub niedojrzałości. W roku ogłoszenia amerykańskiej Deklaracji Niepodległości, historia Polski liczyła przecież aż osiemset lat, ale z drugiej strony – tylko niepełna dekada dzieliła kraj od utraty własnej państwowości na długie dalsze sto dwadzieścia trzy lata. Ta historyczna świadomość narodowej niezdolności do podtrzymania rzekomo ukochanej niepodległości okazała się źródłem kompleksu tak głębokiego, że uniemożliwiającego rzeczową analizę przyczyn jej utraty.
Zbliżające się święto 11 listopada skłania do pewnej refleksji. Od upadku PRL-u obchodzone jest z fanfarami jako dzień odzyskania niepodległości. Ale której to mianowicie niepodległości? Oficjalna argumentacja jest sama w sobie warta przemyślenia. Jak podkreśla internetowa Wikipedia, „Narodowe Święto Niepodległości, to polskie święto, obchodzone co roku 11 listopada, dla upamiętnienia rocznicy odzyskania przez Naród Polski niepodległego bytu państwowego w 1918 roku po 123 latach od rozbiorów. (…) Ustanowione w ostatnich latach II RP, przywrócone w roku 1989”. Uzasadnienie daty 11 listopada jako dnia upamiętniającego odzyskanie państwowości sprawia jednak autorom notatki nie lada trudność skoro zastrzegają, że „odzyskiwanie przez Polskę niepodległości było procesem stopniowym a sam wybór daty 11 listopada jest dość arbitralny. Uzasadnieniem może być zbiegnięcie się wydarzeń w Polsce z końcem I wojny światowej”, ponieważ tego samego dnia miała miejsce kapitulacja Niemiec na froncie zachodnim. Istotnie, 11 listopada 1918 roku nie wydarzyło się nic szczególnie ważnego, poza tym, że tego dnia kraje Ententy podpisały we francuskiej miejscowości Compiègne rozejm z Niemcami (tylko z nimi), ale formalny stan wojny trwał jeszcze przez następne kilka miesięcy. Traktat wersalski kończący I wojnę światową został zawarty dopiero rok poźniej i ratyfikowany jeszcze później – 10 stycznia 1920 roku. Tyle, że koniec I wojny światowej zastał Polskę w stanie swoistej hibernacji, a problem z jej ponownym zaistnieniem komplikowała dwuznaczność wojennej historii poszczególnych zaborów. Należały przecież albo do państw centralnych (Niemcy i Austro-Węgry), albo do Rosji, czyli kraju zwycięskiej Ententy. W tym znaczeniu, tylko tereny zaboru rosyjskiego były częścią obozu zwycięzców, ale pruski Poznań i austriacka Galicja właściwie wojnę światową przegrały. Z ramienia Polski, Traktat Wersalski podpisywał Roman Dmowski, który w porę opowiedział się po stronie Rosji, a więc po stronie zwycięskiej Ententy, ale władzę w kraju objął Józef Piłsudski, który przeciwnie – całą wojnę trwał po stronie państw centralnych, a te ją z kretesem przegrały. W chwili, gdy Dmowski podpisywał traktat w Wersalu, kraj pod przywództwem Piłsudskiego przeżywał kolejną wojnę nie tylko o swoje granice i nie tylko o jego przetrwanie, ale o samą ustrojową treść. Takie były okoliczności późniejszej decyzji, by w Polsce zdominowanej wtedy przez piłsudczyków, dzień 11 listopada został uznany za symboliczne odrodzenie, a nie została na to wybrana jakaś inna data. Co więcej, podstawowa sprawa dla każdego państwa – wyznaczenie jego granic – w przypadku II Rzeczypospolitej miało dramatyczny przebieg i trwało znacznie dłużej, bo aż do czasu podpisania z Sowietami Traktatu Ryskiego w 1921 roku, czyli w trzy lata po rozejmie w Compiègne i w cały rok po Wersalu. W dniu 11 listopada 1918 roku, terytorium, które można było jakoś uznać za Polskę, to – po rozbrojeniu oddziałów niemieckich – zaledwie okolice Warszawy i Krakowa. To nie rozejm w Compiègne, ani sam Traktat Wersalski, ale ogłoszone przez Ententę plebiscyty oraz trzy wojny – z bolszewikami, Czechami i Litwinami – wyznaczyły granice państwa oraz jego nową tożsamość – ni to kontynuatora I Rzeczypospolitej szlacheckiej, ni to europejskiego państwa narodowego. W rezultacie tych wydarzeń, II Rzeczpospolita nie stała się ani jednym, ani drugim. Dla samych Polaków zresztą, moment miał znaczenie symboliczne ze względu na ponowne pojawienie się na mapie Europy państwa, które zniknęło z niej ponad sto lat wcześniej. Szło o ogłoszenie światu niezbyt prawdziwej wiadomości, że oto Polska nie tylko istnieje, ale to w gruncie rzeczy Polska ta sama, która chwilowo zniknęła pod ciosami zaborców, a teraz oto odrodziła się jak feniks z popiołów. Idea, zrozumiała z punktu widzenia tworzącego się od nowa narodu i państwa, ale jak na owe czasy mało praktyczna. Zwycięskie mocarstwa z uporem trzymały się przecież zasady, że w miejsce czterech upadłych potęg – Niemiec, Austrii, Rosji i Turcji, mają powstać państwa stabilne, bo narodowo jednolite i pozbawione wewnętrznych napięć. W północnej części regionu powstały na tej zasadzie nowe podmioty – Finlandia, Estonia, Łotwa i Litwa. W południowej, były to Węgry, Rumunia, Albania, Grecja i Bułgaria. Odstąpiono od zasady narodowej jednolitości w przypadku zawiązanej przez Czechów i Słowaków dobrowolnej federacji w formie Czechosłowacji, a południowych Słowian w postaci federacyjnej Jugosławii.
Wraz z ponownym pojawieniem się Polski powstał jednak osobny problem. Po wojnie z bolszewikami upadła piłsudczykowska idea federacji narodów dawnej Rzeczypospolitej, jednak objęcie granicami znacznej jej części spowodowało, że w nowym państwie Polaków było za mało (ok. 65%), by mógł powstać z tego twór narodowo jednolity. Powstała więc Polska jaskrawo różniąca się od państw reszty Europy samą istotą obowiązującej wtedy definicji państwowości i do tego nie tylko śniąca o dawnych przewagach, lecz i otwarcie zmierzająca do wynarodowienia etnicznych mniejszości oraz przerobienia ich na „dobrych Polaków”. Trudno się dziwić, że nie przysporzyła sobie tym sympatii ani u przegranych sąsiadów, ani u zwycięskich mocarstw. Listopadowe Swięto Niepodległości symbolizowało wtedy nawet nie samą niepodległość, ile było równoznaczne z ogłoszeniem światu, że powstałe państwo, to zarówno emanacja szlacheckiej tradycji Rzeczypospolitej Wazów i Sobieskich, jak i zarazem nowoczesne państwo narodowe. Trudno się dziwić, że nie znaleziono w Europie zwolenników dla takiej wizji, a kraj był uważany za dziwny.
Warto odnotować, że „odrodzeniowa” argumentacja wydarzyła się jeszcze dwukrotnie: raz w 1945 roku w postaci Polski Ludowej, drugi raz – w roku 1989, już jako „prawdziwej” Rzeczypospolitej, uprawnionej do uzyskania symbolicznego numeru kolejnego. Za każdym razem, eksponowana była nowa forma i treść państwa, ale także i jego ciągłość w stosunku do wcześniej istniejących państwowości. Rzecz w tym tylko, że kraj, to ziemia z wyraźnymi granicami, a w przypadku Polski za każdym razem symbolika odrodzenia dotyczyła innego ich kształtu, albo też drastycznie odmiennego ustroju, żeby nie powiedzieć – odwrotnego w stosunku do feudalnej i stanowej I Rzeczypospolitej. Ta symbolika pozornej ciągłości nie wytrzymała próby czasu nawet dzisiaj i w dniu odnoszącym się do faktu odzyskania niepodległości mało kto do tej niepodległości się odnosi. Mówi się o wszystkim, ale nie o samej istocie rocznicy, chyba, że w kontekście przekonania o unicestwianiu ojczyzny wspólnym wysiłkiem europejskich i krajowych kosmopolitów.
Możliwości uznania innego dnia roku za symbol ważnego narodowego przełomu było wiele: 3 maj, to dzień uchwalenia w 1791 roku konstytucji, która powołała do życia Rzeczpospolitą Polską w miejsce luźniejszej polsko-litewskiej federacji. Prawda, że jest dzisiaj obchodzony, ale jakoś bez specjalnych fanfar, a współcześni Polacy nie wiążą go już z jakąś ważną odnową na miarę niepodległości. W sto dwadzieścia lat poźniej, 14 stycznia 1917 roku, powstała Tymczasowa Rada Stanu, a Królestwo Polskie stało się znów podmiotem prawa międzynarodowego; 7 października 1918 roku Rada Regencyjna ogłosiła całkowitą niepodległość kraju (w nieokreślonych coprawda granicach); 23 października powołany został rząd Józefa Świeżyńskiego; 7 listopada w Lublinie powstał Tymczasowy Rząd Ludowej Republiki Polskiej z Ignacym Daszyńskim jako premierem. Dodajmy, że sam okres porozbiorowy nie był jednolity. Polska pojawiała się i znikała z mapy Europy. W latach 1807-15 istniała jako Księstwo Warszawskie, a potem – do 1831 roku – jako Królestwo Polskie, zwane później Kongresowym. W tej sytuacji, gdy fakt „odrodzenia” stał się symbolem ważniejszym niż sama niepodległość, dnia 11 listopada Polacy ogłosili po prostu odrodzenie Najjaśniejszej Rzeczypospolitej od tysiąca lat tej samej. W rzeczywistości, był to całkiem zwykły dzień, następny po tym, gdy do Warszawy przybył – więziony dotąd w Magdeburgu – Józef Piłsudski. Ustanowiona przez Niemców Rada Regencyjna rozwiązała się i przekazała pełnię władzy jako Naczelnikowi Państwa dopiero w trzy dni później – 14 listopada. Jak z tego wynika, data „odrodzenia się” Najjaśniejszej była w gruncie rzeczy przypadkowa i mogła być zupełnie inna, gdyby tylko potrzebna była odmienna symbolika. Nie miałoby to może znaczenia, gdyby nie fakt doszukiwania się w tym nie tylko łączności Drugiej Rzeczypospolitej z Pierwszą, ale również swego rodzaju nieustającej narodowej ciągłości sięgającej – z przerwą na PRL – aż do tej Trzeciej. Dzisiaj, dowiadujemy się, że Polacy będący od prawie dekady Europejczykami z tytułu członkowstwa kraju w Europejskiej Unii, są w gruncie rzeczy tymi samymi Polakami, którzy zbudowali kiedyś europejskie przedmurze dla chrześcijaństwa, ustanowili wzorzec szlacheckiej demokracji i – czego jednak wspominać się nie lubi – byli również wzorem społecznej niesprawiedliwości i gospodarczej niewydolności. Dla narodowej równowagi umysłowej ta konstatacja może być jednak niebezpieczna.
Współczesne nam przywrócenie dnia 11 listopada jako Święta Niepodległości, było dwuznaczne z punktu widzenia logiki samej historii. Druga Rzeczpospolita Józefa Piłsudskiego powoływała się na mandat przerwanej zaborami ciągłości istnienia Tej Pierwszej. Nie zwrócono uwagi na pewien szczegół: I Rzeczpospolita, niemal do końca swego istnienia, nie miała w nazwie przymiotnika „Polska”. W przyjętym po Unii Lubelskiej (1569) określeniu, była konstytucyjnym państwem federacyjnym – Rzecząpospolitą – składającym się z dwóch równoprawnych części: Korony (Królestwo Polskie z Ukrainą) oraz Wielkiego Księstwa Litewskiego, obejmującego prócz Litwy właściwej również współczesną Białoruś. Do tego, przez dwa lata, po tzw. Unii Hadziackiej, zawartej w 1652 roku pomiędzy Rzeczpospolitą Obojga Narodów a kozackim wojskiem zaporoskim, została poszerzona o trzeci element federacji – Księstwo Ruskie. Obejmowała terytorium o łącznym obszarze 815 tys. km2, będąc tym samym największym krajem „cywilizowanej” Europy, opierającym granice na wschodzie o rubieże Księstwa Moskiewskiego oraz obrzeża Chanatu Krymskiego i osmańskiej Turcji. W tej egzotycznej konfiguracji była istotnie swego rodzaju „przedmurzem chrześcijaństwa”. Kraj przestał mieć formę federacji dwóch równoprawnych podmiotów dopiero po dwustu dwudziestu dwóch latach od Unii Lubelskiej, wraz z uchwaleniem (bez wymaganego quorum) Konstytucji 3 Maja (1791), która ustanawiła państwo unitarne – Rzeczpospolitą Polską. Mogło tak się stać jednak z tej przyczyny, że w ciągu półtora stulecia poprzedzającego rozbiory, jej szlacheccy obywatele gremialnie porzucili mowę przodków – język ruski, białoruski, czy litewski na rzecz polszczyzny i z Rusinów oraz Litwinów przekształcili się w Polaków. Do dzisiaj, większość znanych nazwisk – Mickiewicze, Wańkowicze, Radziwiłłowie czy Sobiescy, mają takie właśnie, głównie ruskie, korzenie. Rzecz jednak w tym, że na skutek II i III rozbioru kraju, Konstytucja 3 Maja nigdy nie weszła w życie i z formalnego punktu widzenia rozebrana przez sąsiadów została Rzeczpospolita Obojga Narodów, nie zaś jednolita narodowo Rzeczpospolita Polska. Dodajmy, że biorąc pod uwagę zróżnicowaną przynależność narodową nieszlacheckiej części ludności, do prawdziwej jednolitości było jej bardzo daleko. Do tego, ponad dwanaście dziesięcioleci panowania trzech różnych władz – Prusaków w Wielkopolsce oraz na Warmii i Pomorzu, Austriaków w Galicji i moskiewskich Rosjan w reszcie kraju – formowały mieszkańców pod wpływem trzech różnych wzorców: pruskiej dyscypliny, austriackiego gadania i rosyjskiego azjatyzmu. Ustanowienie świętem narodowym dnia 11 listopada miało zapewne symbolizować odtworzenie Pierwszej Rzeczypospolitej, ale w rzeczywistości powstało przecież zupełnie nowe państwo z trudem zlepione z trzech odmiennych kawałków i które zostało postawione wobec nieznanych mu dotąd problemów narodowościowych. Pierwszego państwa, z czasów I Rzeczypospolitej już dawno nie było. Próba przywrócenia starych granic w rodzaju zajęcia Kijowa w 1920 r. okazała się krótkotrwała i nieudana, ale pamięć narodowa ma odmienny bieg niż rzeczywistość. Pragnienie powrotu do sienkiewiczowskiego obrazu własnego Polaków było tak silne, że doprowadziło w latach 1918-1921 do wyczerpującej wojny o wschodnie granice, a w świadomości narodowej pozostawiło nieprawdziwe przekonanie o jednolitości państwowości i pełnej ciągłości narodowej mieszkańców poprzez wszystkie Trzy Rzeczpospolite. A co zrobić z okresem przed pojawieniem się wraz z Unią Lubelską tej tak czczonej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej? Gdzie w tę historię wmontować wcześniejsze mutacje państwowe w postaci unii dynastycznej Jagiellonów z Wielkim Księstwem Litewskim? A gdzie podziać Królestwo Polskie Władysława Łokietka i jego syna Kazimierza, czy też państwo polskie rządzone przedtem przez Piastów i czeskich Przemyślidow? A co zrobić z Piastami śląskimi, którzy stali się tymczasem przykładnymi Niemcami i książętami Rzeszy? Niemiecka Rzesza, to zupełnie inny twór, niż polska Rzeczpospolita.
Druga Rzeczpospolita nie była już – w porównaniu z Pierwszą – „pospolita” pod względem liczby herbowych i nie jest przypadkiem, że oficjalna jej nazwa brzmiała już nie „Rzeczpospolita”, lecz „Rzeczpospolita Polska”, chociaż ponad trzydzieści procent jej mieszkańców nie było etnicznymi Polakami, lecz Ukraińcami, Białorusinami, Żydami, Niemcami i Litwinami. W tej sytuacji okazało się, że nie tylko nie była „pospolita’, lecz wręcz nacjonalistyczna i pełna pragnienia wynarodowienia mniejszości. Poza tym, sama nazwa kraju, zderzona z jej etniczną rzeczywistością czyniła z Polski twór dziwny: powinna być tak jak jej poprzedniczka albo „Rzeczą Pospolitą”, czyli jednakowo powszechną dla wszystkich, albo narodowym państwem polskim, czyli krajem – jak inne państwa europejskie – etnicznie jednolitym. Po II wojnie światowej i w następstwie niemieckiej eksterminacji, jak też sowieckich represji i przymusowych przesiedleń, kraj stał się narodowościowo jednolity dopiero w postaci PRL-u, ze znikomym udziałem mniejszości, ale liczba obywateli posiadających szlacheckie korzenie drastycznie zmalała. Nie zmalał natomiast „współczynnik pańskości” Polaków. Warto zauważyć, w większości budowanych w III Rzeczypospolitej domów ich centralnym miejscem jest ganek z kolumnami, eksponujący dawny element architektury szlacheckich dworków. Widać, „chamy” się gdzieś rozbiegły i stały się elementem mało rzucającym w oczy.
Problem tkwi również w tym, że w języku polskim, słowo „rzeczpospolita” brzmi zbyt pięknie i romantycznie, aby je zamienić na trywialną „republikę”. Republika, to tylko „pieczątka” – pewna formuła ustrojowa państwa wyposażonego w parlament, rząd i prezydenta. „Rzeczpospolita”, to coś znacznie więcej, to idea, siegająca wprost do skarbnicy republikańskiego Rzymu z jego „res publica”, jako obywatelskiej i wspólnej „rzeczy publicznej”, „pospolitej”, przynależnej wszystkim Polakom. Św. Paweł, w chwili aresztowania podkreślał z naciskiem: „cives Romanus sum”, co było równoznaczne z posiadaniem praw obywatelskich przynależnych Rzymianionowi. W czasach staropolskich uważano nawet, że Rzymianie ustępowali w wielu przypadkach Sarmatom, a pośród tych ostatnich polska szlachta (nie bez pewnych podstaw) doszukiwała się własnych korzeni. Polskie słowo „rzeczpospolita” posiada jednak ważną odmienność od rzymskiego znaczenia obywatelskiej wspólnoty dla wszystkich tym obywatelstwem obdarzonych. Niesie w swej dziejowej istocie treść wcale nie „pospolitą”, czyli powszechną, lecz przeciwnie – bardzo elitarną. W I Rzeczypospolitej obywatelstwa nie uzyskiwało się ani za zasługi, ani też za inne cechy osobnicze, lecz się z nim rodziło z tytułu samej tylko przynależności do stanu szlacheckiego i ścisłego odgraniczenia „panów” od całej licznej reszty, czyli „chamów”. Pańskość, czyli pełnia praw obywatelskich była przekazywana niejako „genetycznie” i tylko wtedy, gdy posiadali je oboje rodzice. Taki szlachetnie urodzony obywatel nie mógł parać się pracą fizyczną i za bardzo przykładać do gospodarowania. Wykonywanie zawodu miejskiego – kupca czy rzemieślnika – prowadziło do pozbawienia szlachectwa, a z nim – praw obywatelskich. W I Rzeczypospolitej ukształtowała się, jak na Europę, dość dziwaczna i nietypowa sytuacja: do posiadania pełni praw obywatelskich nie był potrzebny ani majątek, ani wykształcenie, ani nawet inteligencja, wiedza, umiejętności, czy urok osobisty, lecz tylko herbowe świadectwo urodzenia. Jak w żadnym innym kraju świata, szlachta była nie tylko wyjątkowo liczna (ponad 10 procent ludności), ale też i silnie zróżnicowana i to pod każdym względem, tyle, że członkowie stanu posiadali te same prawa obywatelskie i wyborcze. Prawne zróżnicowanie nie istniało, czego „demokracja szlachecka” chroniła jak źrenicy oka nawet za cenę rozbiorowej samozagłady, ale istotne odmienności pozycji były doskonale wychwytywane przez język potoczny. Była więc „szlachta szaraczkowa” (od ubrania z niefarbowanej wełny), „zagrodowa” (od posiadania tylko zagrody chłopskiego typu, „zagonowa” (posiadająca tylko zagon ziemi), „zaściankowa” (zamieszkująca wieś zwaną szlacheckim zaściankiem), „chodaczkowa” (od noszonych z biedy chodaków z kory lipowej), lub też „gołota” (jeśli nie posiadała nic prócz herbu). Ustrój I Rzeczypospolitej, był istotnie rodzajem demokracji, lecz ograniczonej jedynie do tych „lepiej urodzonych” i tylko pozornie równych, jak Rzymianie w prawach i przywilejach. „Dobrze urodzony” miał za to prawo i przywilej odnoszenia się ze wzgardą do gorzej urodzonych i ciężko pracujących „chamów”, chociaż często jego własne życie codzienne nie różniło się znacznie od życia chłopów.
11 listopada, obchodzony już po 1989 roku jako Święto Niepodległości niesie dodatkowe dwuznaczności. Współczesna forma państwowości enumerowana jako Trzecia Rzeczpospolita – jeśli wziąć jako kryterium kształt granic, jak i jej wewnętrzną strukturę społeczną – jest w gruncie rzeczy nieodrodnym dzieckiem PRL-u, a nie Rzeczypospolitej Drugiej, ani też tej Pierwszej. W rezultacie dokonanej po II wojnie światowej społecznej „urawniłowki”, warstwy „dobrze urodzone” stanęły w obliczu fizycznej zagłady. Za socjologiczny cud można jednak uznać to, że powszechne wrażenie jest inne – to nie „panowie” zniknęli, lecz tylko gdzieś się zapodziały „chamy”, wszędzie przykryte „pańskością”. Dzisiejsza Trzecia Rzeczpospolita jest pod względem faktycznej społecznej struktury i codziennej mentalności nieodrodnym dzieckiem PRL-u, a nie „pańskiej” Rzeczypospolitej ani tej Drugiej, ani tej Pierwszej. To twór zupełnie nowy, jakiego w polskiej historii jeszcze nie było – pierwsze w narodowych dziejach niepodległe państwo jednorodne narodowościowo i pozbawione związanych z tym dzielących mieszkańców konfliktów. Z Pierwszej i Drugiej, do Trzeciej prześlizgnęła się tylko owa „powszechna pańskość” i przekonanie, że inni nie tylko są, ale – z samej definicji naszej pańskości – muszą być gorszym od nas rodzajem ludzi. Są wokół nas wszędzie, tylko my sami do nich nie należymy i jesteśmy zmuszeni ciągle się o naszą pozycję wykłócać, tracąc przy tym wiele cywilizacyjnego czasu na jałowe w swej istocie spory.
Jaka jest naprawdę ta nasza dzisiejsza „polska rzeczpospolita”, starająca się sprostać zawiłej tysiącletniej historii państwa leżącego stale na skraju Azji? Jak być jednocześnie w pełni akceptowaną częścią Europejskiej Unii, składającej się z państw niewlokących za sobą ogona tego niepisanego podziału na „panów” i „chamów”? Co właściwie świętują te wszystkie konkurujące ze sobą w dniu 11 listopada manifestacje? Problem z definicją świętowanego zagadnienia jest dla wszystkich widoczny. Odzyskanie niepodległości, to – w zależności od politycznego punktu widzenia – albo koniec II wojny światowej i powstanie PRL-u, albo też dopiero rząd Tadeusza Mazowieckiego, ktory wybił nas na niepodległość. A przedtem, wiadomo, była ta Druga – czyli „słuszna” niepodległość oraz długa i chwalebna – czyli ta Pierwsza. Ale przecież jeden rzut oka pokazuje, że dzisiejsza Polska, to zupełnie inne państwo niż jej poprzednie emanacje – kraj jednolity narodowościowo, mający racjonalne granice i wyrównaną strukturę społeczną, daleko odmienną zarówno od społeczeństwa stanowego z czasów Pierwszej, jak i głęboko podzielonego w czasach Drugiej.
Nasz polski spór o wagę święta 11 listopada jest – z punktu widzenia reszty Europy -anchroniczny. Kraje Zachodu są niepodległe od bardzo dawna i świętowanie jakiejś niepodległości pozostaje poza ich wyobraźnią. Kiedy swą niepodległość obchodzić ma Francja, skoro jej galijskie korzenie sięgają czasów rzymskiej starożytności? Obchodzi więc dzień 15 lipca jako wspomnienie zburzenia Bastylii i rewolucyjnego „wyzwolenia ludu”. Kiedy dzień niepodległości ma obchodzić Anglia, która nigdy nie była nikomu podległa? To samo dotyczy Szwecji, Danii, czy Holandii. Grecy obchodzą głównie święta religijne, a jedyne odnoszące się do polityki, to Święto „Ochi”, czyli Święto „Nie”, obchodzone 25 października w związku z odrzuceniem włoskiego ultimatum w 1940 roku. Grecja odzyskała niepodległość po pięciuset latach tureckiej niewoli w roku 1830, jednak każdy Grek wie, że jego historia sięga czasów starożytnej kolonizacji wybrzeży Morza Śródzienmnego, wojen z Persją z V wieku p.n.e. i kampanii Aleksandra Wielkiego, rozpoczynających nową, hellenistyczną erę w dziejach całego regionu i wieszczących zwycięstwo greki jako języka wspólnego. Obchodzenie święta niepodległości w związku z ponownym odzyskaniem państwowości w dwa tysiące lat po Platonie i Arystotelesie byłoby niepoważne w obliczu tak ważnej dla świata historii małego narodu. Czy w związku z tym, czynienie w Polsce fety z odzyskania państwowości w jej formie z 1918 roku nie deprecjonuje osiągnięć wcześniejszej oraz późniejszej historii kraju? Zadziwiające, że współczesny mieszkaniec Polski, faktycznie uformowany w gospodarczych i społecznych poglądach przez socjalistyczno-równościowe idee PRL-u, potrafi czuć się równie wygodnie w staroszlacheckich butach znacznie dawniejszych przodków. Żadna z partii politycznych uczestnicząca w teatrze obrad parlamentu nie dostrzega surrealizmu tej sytuacji. Prawo i Sprawiedliwość tkwi mentalnie w tragedii smoleńskiej, ta jednak miała miejsce zaledwie trzy lata temu, nie jest więc w ogóle historią. Ruch Palikota jest równie księżycowy jak poglądy jego twórcy. Polskie Stronnictwo Ludowe mentalnie ma więcej wspólnego z PRL-wskim ZSL-em, niż ze Stronnictwem przedwojennym, a partia Leszka Millera tkwi korzeniami w PRL-u bez reszty. Który z polityków, w dniu 11 listopada potrafi wykazać się znajomością historii własnego kraju, by uzasadnić powoływanie się na wartości starsze niż powojenne siedemdziesięciolecie, skoro historyczne daty są mu z zasady obce? Gdyby uczestnicy niepodległościowych marszów zadali sobie trud odpowiedzi na to pytanie, mogliby dojść do niespodziewanego wniosku, że wszyscy, niezależnie od partyjnej przynależności, mają więcej wspólnego ze współczesną Europą, niż z dawniejszą historią własnego kraju. Ta nasza dzisiejsza Rzeczpospolita, niezależnie od tego, jak przydzieli się jej numer, jest po raz pierwszy w jej dziejach prawdziwą częścią europejskiej całości. Szkoda, że marnujemy tyle czasu i energii na spory bez żadnego znaczenia. Czas dzisiaj nie tylko biegnie znacznie szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, ale też podąża zupełnie nowymi ścieżkami. To tylko z naiwności możemy sądzić, że to my panujemy nad nim, a nie on nad nami.