Końcówka starego i początek nowego roku skłania do refleksji. Po raz pierwszy w czasach pokoju, w stolicy Francji w obawie przed terrorystami zakazano hucznego obchodzenia Nowego Roku. W naszym kraju także pojawia się wrażenie, że znalazł się oto na zakręcie. Dla jednych, rzecz wygląda groźnie i ponuro, dla drugich przeciwnie – jest wyzwaniem nadziei. Dopiero co zakończony rok 2015 sprawia jednak wrażenie, że był wyjątkowy z wielu przyczyn tak, jakby stał się znamieniem końca pewnej epoki a także tego, że sama Europa nie będzie już nigdy taka, jaką znaliśmy. W głowie mieszkańca dzisiejszej Unii może pojawić się natrętne skojarzenie z myślą niegdysiejszego ideologa socjalizmu, że oto „widmo krąży po Europie, widmo dekadencji”, bo też i nasz kontynent coraz gorzej radzi sobie z sobą samym. Dla tych, którzy pamiętają początki europejskiej idei: te dumne emblematy EU przyklejane do szyb samochodów, te unijne gwiazdki na błękitnym tle i tę wspólnotową euforię w oczekiwaniu świetlanej przyszłości, nadchodzi czas przemyśleń. Czy Europa stała się za duża, za płytka, za mało zunifikowana, czy też w tle zjawiska tej swoistej dekadencji jest coś zupełnie innego? Miała być Stanami Zjednoczonymi Europy, lecz tworem mniej egoistycznym, mniej zaprawionym prywatą kapitalizmu, więcej wolnością, indywidualizmem i politycznym liberalizmem. Co z tego zostało? Europejski kapitalizm nie daje widocznych efektów, nacjonalizmu jest coraz więcej, a indywidualizmu mniej, bo przykrywa go strach przed terroryzmem i jego niezrozumiałym mechanizmem. A co z liberalizmem? Poświęcimy rozważania temu zagadnieniu z tej przyczyny, że w pogłębiającej się inflacji liberalnych i liberalnopodobnych idei wydaje się tkwić też jedno ze źródeł europejskiego kryzysu. Podkreślmy tylko, że nie idzie o społeczną pożyteczność i filozoficzną treść liberalnych idei, lecz o ich narastającą inflację i związane z tym tanienie wolnościowych emocji. To zaś nigdy nie przydaje pożytku.
Europejski liberalizm tym zawsze się różnił od amerykańskiego, że zakładał rodzaj swoistego łączenia wody z ogniem, czyli wolności politycznych i gospodarczych z wrażliwością na problemy społeczne. Liberalizm amerykański aż tak głębokiego kryzysu nie przeżywa, bo też i w USA idea społecznej sprawiedliwości nie zapuściła korzeni zbyt głęboko zasłaniana mitem pucybuta stającego się milionerem. W Europie, taki mit był niemodny i uznawany za prostacki oraz przykrywany generowaniem coraz to nowych przestrzeni wolności dla notorycznych mniejszości – seksualnych, etnicznych, religijnych i mniejszości tak nietypowych, jak skłonni do terroryzmu islamiści, których na pierwszy rzut oka trudno odróżnić od „zwykłych muzułmanów”. Nie ulega wątpliwości, że mniejszości powinny być w demokratycznym społeczeństwie tolerowane i ochraniane, ale też i mniejszość mniejszości nierówna, a w samej istocie pojęcia kryje się pułapka. Mniejszość, to nie tylko liczba, lecz również i swoista grupowa zwartość, która opiera się na nieformalnych powiązaniach i własnych, niezrozumiałych dla innych emocjach i sympatiach. Dla fundamentów politycznej demokracji, mniejszość może się wtedy przekształcić w zagrożenie dla większości. Dzieje się tak, gdy jej wewnętrzne lojalności okazują się silniejsze i wrogie wobec do reszty mieszkańców. W takiej sytuacji często się okazuje, że demokratyczna większość jest bezbronna wobec zdecydowanych w swym egoizmie i doskonale zorganizowanych mniejszości. Dzisiaj, cierpi z tej przyczyny społeczeństwo amerykańskie, kiedy to nagle okazało się, że na fali demokratycznych mechanizmów niewielka populacja wielkich właścicieli monopolizuje niemal całe bogactwo kraju, kontrolując też i dostęp do mediów. Pomimo formalnych pozorów demokracji, w rzeczywistości oznacza to raczej jej kryzys. W Europie, sytuacja jest do pewnego stopnia podobna, tyle, że mniejszościowe więzy dają się przede wszystkim odczuć w powiązaniach z mediami i krzewieniem przez nie idei sprowadzających się do tak zwanej politycznej poprawności, czyli w zgodności dominujących poglądów z tymi, którzy te poglądy ustalają. Rzecz w tym, że działa ona podobnie jak w przypadku wielkiego kapitału w USA, czyli na rzecz elit, które skrywają się za demokratyczną fasadą nawet wtedy, gdy prowadzi to do zwiększenia aktywności terrorystycznej. Dla elit, „straty i koszty ludu” nie są przecież żadną stratą, tak jak niemieckie elity przemysłowe nie wiążą przybywania coraz to liczniejszych i tanich arabskich pracowników z uciążliwością ich sąsiedztwa. Elity kapitału, żyjące w izolowanych rezydencjach takiego sąsiedztwa nie mają właśnie z tej przyczyny, że są elitami, a zderzenie kulturowe, to dla nich – jako dla „obywateli świata” – zupełna abstrakcja. Utrwaleniu tej sytuacji służy kanon politycznej poprawności sprowadzający się do lewicowo-liberalnej, lecz głęboko nieprawdziwej tezy, że wszyscy ludzie są w gruncie rzeczy jednakowi, wzajemnie sobie równi, mają podobne marzenia i ze swej natury przestrzegają takiej samej hierarchii wartości. Tym sposobem, elity bogactwa wpadły w zastawioną przez siebie pułapkę. Istotnie, napływający muzułmanie, to dla nich żaden problem, lecz bez wątpienia problemem stanie się narastająca z tej przyczyny wściekłość zwykłych ludzi. Elity wiedzą, że czynnikiem sprawczym wielkich rewolt nie są ani one same, ani też narodowee, czy inne mniejszości, lecz masy rozwścieczonych wyborców.
Problem w tym, że podane przykłady grup interesu (a jest ich więcej) same mają świadomość tego, że tą właśnie swoją zorganizowaną, chociaż mniejszościową jakością, są w stanie zdominować umysły reszty, jeśli pozwoli się im posługiwać liberalną, demokratyczną i równościową retoryką. Francuzi, w realizacji podobnie egalitarnego mitu zakazali nawet wpisywania do danych osobowych swych obywateli wyznanie religijne. Skoro nie wiadomo kim jesteś, to zapewne jesteś taki sam jak my. To jednak zabieg płytki, przykrywający tylko powierzchowne złudzenia. Płacą zresztą dzisiaj tym, że w obliczu zagrożenia terroryzmem nie są w stanie skutecznie odróżnić mniej i bardziej agresywnych muzułmanów, nie wiedząc nawet dobrze, jacy oni naprawdę są oraz ilu ich właściwie jest. Większość ludzi Zachodu wpada w podobną pułapkę poprawności politycznej prowadzącej do ślepoty w obliczu czekających Europę zagrożeń. W jej ramach, nie można bowiem pod groźbą medialnej infamii zwracać uwagi na różnice kulturowe, mentalnościowe i religijne, chociaż to w nich przecież tkwi klucz do odpowiedzi na pytanie o tych zagrożeń istotę. Nawet mieszkające w Europie mniejszości żydowskie, dla których islam z samej jego natury jest egzystencjalnym wrogiem, stają się niewolnikami politycznej poprawności i równie zagorzałymi przeciwnikami jak sami muzułmanie wskazywania na tych ostatnich jako na środowisko, z którego w naturalny sposób wywodzi się współczesny terroryzm. Obawiają się zapewne dotknięcia nieprzychylną reakcją zwrotną z powodu wspólnotowości magicznego słowa „mniejszość”. Z tej samej przyczyny, przeciwne uznawaniu muzułmanów za najpoważniejszego źródła europejskich konfliktów są też i mniejszości seksualne, chociaż z tymi pierwszymi nic ich nie łączy. Zawsze przy tym używany jest argument o konieczności obrony swobód i wolności obywatelskich, chociaż nawet nieuzbrojonym okiem widać, że te ostatnie są zagrożone właśnie ze strony agresywnych mniejszości, a nie demokratycznej większości.
Kwestia wolności obywatelskich pojawiła się również i w Polsce i to z niespodziewaną siłą, za to w powiązaniu z działaniami nowego rządu pragnącego ograniczyć kompetencje Trybunału Konstytucyjnego. Tło jest tylko z pozoru odmienne, lecz za nim kryje się ta sama kwestia związana z istnieniem znaczącej liczebnie grupy, chociaż mniejszościowej z perspektywy całości, którą cechuje wrodzone pragnienie posiadania władzy dla samej tylko frajdy jej posiadania i dochodzenia do pozycji niewspółmiernej z własną liczebnością i profesjonalnymi umiejętnościami. W Polsce nie jest to jakiś rodzaj mniejszości religijnej, czy etnicznej, lecz formacji mentalnej. W obszarze polskiej tradycji kulturowej zawsze było więcej niż w innych krajach ludzi głęboko przeżywających zawód z powodu braku dostępu do instrumentów władzy, choćby nawet ich ułameczka. Dzisiaj, rzecz zrobiła się gorąca, co nie zmienia to faktu, że ostateczne rozstrzygnięcie czekające kraj zależy od tego, w jaki sposób pojęcie wolności odczuwa sam naród, a nie jego polityczne elity i czy będzie on miał okazję to uczucie wyrazić. Warto przypomnieć, że Adolf Hitler doszedł do pozycji dyktatora w przedwojennych Niemczech drogą parlamentarnych wyborów powszechnych, a nie zamachu stanu i w następstwie skorzystania z demokracji i jej utrwalonych wolności politycznych. Jednak, gdy tylko do władzy doszedł, rozpoczął konsekwentne ograniczanie wolności obywatelskich prąc bezustannie do ich eliminacji. Jego osobiste motywy, to jedna sprawa, ale społeczna gotowość do przyjęcia i akceptacji faszyzmu, to fakt drugi i równie obiektywny jak pierwszy, a przy tym bardziej znaczący. Bez większych oporów i w ramach wsparcia ze strony większości społeczeństwa, przez kolejne dwanaście lat, to jest aż do ostatecznej klęski w II wojnie światowej, Niemcy nie mieli już żadnej wolności ani też żadnych demokratycznych instytucji. Wyzbyli się ich sami i do tego świadomie? Rzecz jest bardziej złożona.
Jak to więc jest z tą wolnością? Czy jej pragnienie jest czymś ludziom wrodzonym, czy też pojawia się w następstwie szczególnej sytuacji społecznej i tylko jako chwila w morzu tej wolności braku? Czy naprawdę grozi nam w przyszłości jej utrata? Najprostszą odpowiedzią na pytanie jest wskazanie, że definicja wolności i jej ramy zależą nie tylko od nas samych, ale również od międzynarodowego otoczenia i własnej tradycji narodowej. To jednak odpowiedź płytka, ponieważ to, co nas bezpośrednio dotyka, ma znacznie głębszy związek z naszą własną świadomością niż z czynnikami wobec nas zewnętrznymi. Poczucie braku wpływu na bieg wydarzeń rozbraja i pacyfikuje wolę działania. To mechanizm znany i udowodniony. Czy zresztą ta wolność powinna mieć posmak lewicowo-liberalny, czyli oznaczać zdążanie ku pełnej równości wszystkich ludzi, czy też pokazywać raczej oblicze konserwatywno-narodowe, podkreślające konieczność jej ograniczenia jedynie do tych, którzy na nią zasługują i wykluczenia reszty do takiej wolności nieprzygotowanej? Czy więc pragnienie wolności jest zwykłą cechą wrodzoną ludzkości od zarania jej istnienia, czy też zdarza się tylko wtedy, gdy pojawia się szczególny zbieg okoliczności wolności sprzyjający? Czy jest wreszcie także i wrodzoną wyłącznością cywilizacji Zachodu, do której – jak sądziliśmy – już nieodwołalnie należymy, czy też ostatnie ćwierćwiecze Trzeciej Rzeczypospolitej, to tylko krótki kaprys historii, a dzisiaj, wraz z ponownym oddalaniem się od Zachodu, wkracza ona w obszar nowej i wcale nie europejskiej tożsamości? Czym zresztą jest w tym kontekście Zachód, a w szczególności zachodnia część Europy?
Jest zastanawiające, że wielkie kultury Orientu silniej niż Europa żyją swoją przeszłością. Nasz własny kontynent znalazł się w jakiegoś rodzaju dekadencji żyjąc głównie teraźniejszością tak, jakby mieszkańcy wstydzili się przeszłości i czynów własnych przodków. Jednocześnie, rośnie zainteresowanie cywilizacjami obcymi. George Corm wyliczył, że we Francji wydano w ciągu kilkunastu lat ponad dwa tysiące książek o europejskim chrześcijaństwie, ale już całe drugie tyle dotyczyło islamu i buddyzmu. Tymczasem, z perspektywy historii, to Europa była w swych początkach oryginalna i to ona była jedyną częścią świata, w której formowanie się państw było poprzedzone wytworzeniem się świadomości narodowej. Także i samo pojęcie wolności jest tworem europejskim, a jego odwrotność należy do Azji i jest następstwem zupełnie opacznej jego interpretacji. „Sztandar Wolności” – grupa sowieckich komunistów powstała w sierpniu 1940 roku – również uważała się za demokratyczny wzorzec. Jej organ prasowy o takim samym tytule powstał z inicjatywy ich lokalnych towarzyszy i miał być tubą skierowaną do Polaków i polskojęzycznej ludności Białoruskiej SRR. Jego celem było przybliżenie i ukazanie „prawdziwej wolności i demokracji” rozumianej wedle zasad radzieckiej rzeczywistości, która jednak dla reszty świata była usobieniem ich całkowitego braku. Jak widać, wolność i demokracja, podobnie jak i inne ważne pojęcia, niejedno mają imię i poddają się nadużyciom tak samo jak inne.
Jak powiadają mędrcy, „ludzie nie cenili wolności dopóty, dopóki jej nie zaznali. Kiedy poznali jej smak, postanowili już się jej nigdy nie wyrzec”. To zgrabny aforyzm, szkoda, że nieprawdziwy. Ogromna większość mieszkańców naszego globu wcale nie wie, co to wolność i prawdę mówiąc wielu z nich mało ona obchodzi. Mieszkańcy Zachodu, którzy już jej zaznali, nigdy nie próbowali dociec istoty zagadnienia i mechanizmów powstawania oraz utrwalania się wolności. Prawda, że Polacy jej już zaznali, ale wyglądają dzisiaj na społeczeństwo, które w tej sprawie się waha. Jak zauważył kiedyś niemiecki paleontolog Hans Georg Wunderlich – „zabrzmi to dziwnie, ale ta właśnie europejska cywilizacja, która skądinąd zawładnęła niemal wszystkimi dziedzinami ducha i natury, nie potrafiła wypracować spójnej wizji własnych początków”. Tymczasem, tak jak i w wielu innych przypadkach, także i tutaj, punkt widzenia zależy od „punktu siedzenia”. Jedni więc wolność odczuwają i ją uwielbiają, traktując niemal jako wartość osobistą, drudzy uznają za oszustwo ze strony tych „innych” – możnych i potężnych.
Do sprawy odniósł się nawet Kościół nie należący przecież ani do demokratycznych, ani też do typowo wolnościowych struktur. Ustami Jana Pawła II ogłosił, że „wolność jest zakorzenioną w rozumie i woli możliwością działania lub niedziałania, czynienia tego lub czegoś innego, a więc podejmowania przez siebie dobrowolnych działań. Bóg szanuje wolność człowieka. Rzec można, iż Bóg płaci za ten wielki dar, jakim obdarzył tę istotę, którą stworzył na swój obraz i podobieństwo. Pozostaje więc wobec tego daru konsekwentny”. Rzecz ma zatem charakter wszechstronny i posiada wymiar zarówno historyczny, jak i dialektyczny.
Definicyjnie, wolność oznacza brak przymusu, czyli sytuację w której można dokonywać swobodnego wyboru spośród wszystkich dostępnych opcji. Jest przy tym pojęciem związanym z europejską tradycją intelektualną. Według Platona, wolność jest istnieniem dobra, w którym dusza dla własnego doskonalenia chce w sposób konieczny uczestniczyć. U Kartezjusza jest źródłem godności człowieka. W ramach egzystencjalizmu jest fundamentalnym czynnikiem istnienia. Wyborów moralnych może dokonywać tylko osoba, która działa dobrowolnie, a nie jest do nich przymuszana. Od czasów Hegla zwykło się przy tym wyróżniać „wolność od czegoś” i „wolność do czegoś”; ta pierwsza to zjawisko negatywne, rozumiane jako brak zewnętrznego przymusu (wolność od prześladowań, wolność od strachu, wolność od głodu), ta druga, to wartość pozytywna, w której akcentuje się moment wyboru i samą możliwość jego zaistnienia.
Wolność i demokracja, to nie tylko pojęcia, które można rozumieć dosyć dowolnie. To również obiektywne i niezależne od ludzi mechanizmy działające wedle swoich własnych zasad, nie zaś ich oczekiwań. Zdumiewająco trafną analizę zagadnienia przedstawił sto lat temu Florian Znaniecki. Czynnikiem odgrywającym niezwykle ważką rolę w procesie rozwoju kulturowego miałyby być te potrzeby człowieka, które wykraczają poza obszar zaspokojenia doraźnych potrzeb, czyli ideały. To właśnie istnienie ideałów oraz ich jakość staje się czynnikiem przesądzającym o treści systemu kulturowego. Istnienie ideałów tworzy pewien zestaw wartości funkcjonujący w jednostkowej i zbiorowej świadomości mieszkańców. Istotne jest jednak to, że członkowie zbiorowości, w obrębie których te ideały powstały, mają nierównomierny udział zarówno w tworzeniu nowych, jak i w realizacji już istniejących. Ludzie w swej masie zdolni są do naśladownictwa i powielania zachowań już utrwalonych, na codzień nie przejawiają jednak adaptacyjnych skłonności do nowych ideałów, czy też do kształtowania swoich umiejętności twórczych. W tym miejscu leży również i źródło trudnej do przecenienia roli jaką do odegrania mają elity. „Każda cywilizacja — dowodził Znaniecki — jest tedy wytworem niewielkiej mniejszości, której zadaniem jest nie tylko tworzenie nowych ideałów, lecz narzucanie tych ideałów niechętnym masom, nie tylko inicjowanie nowych czynności, lecz skłanianie ludu do naśladownictwa. Każda cywilizacja potrzebuje tedy przywódców, zdolnych do robienia wynalazków i posiadających władzę do narzucania tych wynalazków ogółowi”.
Są sytuacje, kiedy pojawia się zjawisko degeneracji rządzących elit i niemożności ich zastąpienia nowymi, które mogłyby przejąć zadania poprzedników. Dzieje się tak na wielką skalę w dzisiejszej Mołdawii, co też i rujnuje europejskie perspektywy kraju. W mniejszej skali zjawisko jest widoczne na polskiej scenie politycznej w postaci nagłej degrengolady rządzącej dotąd Platformy Obywatelskiej. Tyle, że ludze nowi, którzy właśnie doszli do władzy nie mogą „z marszu” posiąść wystarczających kwalifikacji do jej sprawowania. Tymczasem, jak zauważa Znaniecki: „Ożywienie cywilizacji po kryzysie wymaga lepszego przygotowania, silniejszej władzy kontrolującej, wyższych ideałów kulturalnych niż jej podtrzymywanie w normalnych czasach. Tymczasem masy wywołujące kryzys nie posiadają przygotowania, odrzucają kontrolę i drwią ze wszelkich ideałów, przewyższających ich pojmowanie. Ruina jest nieunikniona. Po wielu pokoleniach nowa cywilizacja niekiedy powstaje na miejsce dawnej i z czasem nawet pod wieloma względami przewyższyć ją może; lecz ciągłość ewolucji społecznej jest przerwana, stracone stulecia odzyskać się nie dają i liczne pierwiastki, które zniszczona cywilizacja zawierała, nie mogą już być odtworzone lub zastąpione”. Czy nie z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w Polsce Anno Domini 2015 i czy nie taką też mamy perspektywę najbliższego czterolecia? Florian Znaniecki, to prawda, uważał, że cywilizacji zachodniej nie grozi kryzys, którego przyczyną byłaby sama tylko degeneracja elit, ponieważ mechanizmy ich wyłaniania, mimo wielu niedoskonałości, są wciąż ulepszane, a system selekcji pozwala hamować przenikanie osobników nie mających wystarczających kwalifikacji. Podobnie jest, jeśli chodzi o ogólną kondycję Zachodu. Nie znajduje się on w przededniu naturalnej śmierci i wciąż jest żywotny. Taki stan cywilizacyjnej prosperity jest symbolizowany gospodarczym rozwojem w niespotykanym gdzieindziej zakresie, powszechnością narodowej świadomości opartej na wspólnocie języka, obyczajów i etosu, stałe polepszanie warunków bytowych ogółu ludności oraz dalekosiężny, wszechstronny i szybki rozwój nauki. Można dostrzec w tej przestrzeni wiele niedostatków, lecz niedociągnięcia dają się eliminować w drodze stopniowych reform. Wady funkcjonującego systemu, choćby nawet dotkliwe i wprowadzające jakiś stopień destabilizacji nie przeczą przecież doświadczeniu żywiołowego rozwoju Europy i Zachodu, nie są też zagrożeniem dla ich trwałości i stabilności. Europie, w tym również i Polsce, nie grozi jakiś naturalny uwiąd kulturowy, czy też nagłe zniknięcie z mapy świata, grożą natomiast pogłębiające się procesy odśrodkowe. Żywiołowe wyzwalanie się społeczeństw z nakładanych ograniczeń, może prowadzić do chaosu, szczególnie, że da się w Europie dostrzec fakt, że oto powiększające się bogactwo przekształca się zwolna w samoistny cel przybierający postać hedonizmu, który utrwala stan napięcia pomiędzy bogatymi a egalitarnie uboższymi masami. Czy aby nie w tym kierunku podąża także i Polska? Przecież same tylko o gołosłowne ideały demokracji mogą równie dobrze owocować rządami motłochu, a hasła narodowe przekształcić się w szaleńczy i samobójczy szowinizm. Jednak żadna ze wspólnotowych zdobyczy z osobna nie grozi trwałą destabilizacją ładu moralnego i społecznego. Dziać się tak może dopiero wtedy, gdyby przekształciły się w jeden z czterech z nich, będących śmiertelnym niebezpieczeństwem dla zachodniej cywilizacji. Znaniecki twierdził, że są nimi: (i) monopolistyczna dominacja bezideowego materializmu, (ii) zwyrodniała forma demokracji, czyli rządy ludzi z tłumu, zamiast rządów wykształconych elit, (iii) imperializm rasowy szybko narastający wraz z kolejnymi falami muzułmańskich uchodźców oraz (iv) ponowne pojawianie się nastrojów radykalnie lewicowych zagrażających gospodarczej i społecznej efektywności. Tendencje te wzmaga również system edukacyjny, który „doprowadza ludzi do tego punktu, gdy są przygotowani do zdobywania wiedzy, i wypuszcza ich z przekonaniem, że ją zdobyli”. Następstwem jest bezkrytyczne przeświadczenie o własnych kompetencjach we wszystkich dziedzinach. Za tego rodzaju stan rzeczy odpowiedzialne są jednak również same elity. Społeczeństwo może zaakceptować i uznawać ich przewodnictwo o ile same służą prawdziwym interesom wspólnym, nie zaś tylko własnym priorytetom grupowym. Jeśli dzieje się inaczej, jak miało to miejsce w Rosji w czasie I wojny światowej, lud zaczyna dążyć do samodzielnego sprawowania kontroli, pozbawiając tym samym elity naturalnego kierownictwa. Problem tylko w tym, że tak jak i same masy działają w imię egoistycznych i często nawet prostackich dążeń – z ich elitami rzecz jest podobna i też potrafią przejawiać skłonność do dbania o rozrost przywilejów oraz wzmacniania własnej pozycji kosztem całej zbiorowości. Pewne argumenty mogą nawet skłaniać do domniemania, że działania obecnie rządzących w Polsce partyjnych funkcjonariuszy idą w takim właśnie kierunku. Mogłoby to oznaczać przyszłe zderzenie wzajemnie sprzecznych interesów i pojawienie się warunków do narastania nastrojów radykalnych. Oznaczałoby to także pojawienie sie poważnych problemów nie tylko w ramach naszego kraju, lecz również i głębsze turbulencje w całej reszcie Europy. Oby więc tak się nie stało i oby przebudzenie elit przyszło szybciej, aniżeli wskazuje na to sytuacja dzisiejsza…