Ewolucja godła narodowego, już od pierwszego dnia istnienia unijno-lubelskiej Pierwszej Rzeczypospolitej aż po czasy nam współczesne nie tylko może być uznana za punkt wyjścia dla znacznie szerszych refleksji, ale też – w zestawieniu z wyraźnie antyunijnym nastawieniem obecnej parlamentarnej większości – skłania do pewnych przemyśleń co do prawdziwego zakresu europejskości kraju, a także do weryfikacji nieco tromtadrackiej tonacji płynącej z mediów. Refleksja jest o tyle nowa, że wcale nie łączy się z powszechnością przekonania, że oto Polacy są już całkiem jednolitym narodem i do tego w pełni europejskim. Dzisiaj, gołym okiem widać przecież, że tak nie jest a fakt wspólnoty językowej wcale nie rozstrzyga kwestii. Już sama analiza przemian wizerunku narodowego godła pozwala dostrzec istotę problemu. Mieści się w tym także odpowiedź na pytanie o to, czy Polska jest i czy kiedykolwiek była kulturowo krajem pod tym względem jednolitym, czy też tylko przestrzenią swoistego pogranicza pomiędzy zachodem i wschodem kontynentu?
Zbyt pobieżna ocena ewolucji kształtu i znaczenia godła narodowego może jednak prowadzić do pochopnych wniosków. Historia kraju tak się ułożyła, że na samym początku jego dziejów świadectwem związków z Zachodem była piastowska symbolika orła białego, a jego zmiana pojawiła się wraz z nową sytuacją geopolityczną wiążącą Kraków ze wschodem i jagiellońskim znakiem Pogoni, nieprecyzyjnie nazywanej litewską. Orzeł wszedł do historii kraju jako następstwo tej części tradycji, w której to kraj – aż do panowania Kazimierza Wielkiego – był bez wątpienia tworem zbudowanym na wzór państw zachodniego typu. Pogoń litewsko-ruskich Jagiellonów jest już jednak odbiciem tej jej części, która pojawiła się w rezultacie odwrócenia się ku wschodowi, najpierw jako skutek litewskiej reakcji na podbój Rusi przez Mogołów, a potem na przekształcenie się regionu rozłożonego pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym w Wielkie Księstwo Litewskie, które było tworem mieszanym, bardziej zresztą ruskim, niż litewskim. W połączeniu z terenami dawnej piastowskiej Polski pozwoliło to na budowę państwa niepodobnego ani do zachodniej, ani też do wschodniej tradycji kulturowej. Oryginalna litewszczyzna Wielkiego Księstwa, to zresztą tylko niewielki procent jego terytorium położonego wokół Wilna i Kowna spojona w jeden organizm razem z tym, co pozostało po Rusi Kijowskiej. Najsłabiej były przy tym reprezentowane w nim związki rusko-ukraińskie, których to szlachta władająca Rzecząpospolitą akceptować nie chciała, ponieważ nie miała zamiaru dzielić się monopolem na ukrainne czarnoziemy. Ukraińscy Kozacy zostali więc wypchnięci z tej gry, czego polityczne koszty trzeba było płacić przez następne stulecia. Wprowadzenie do narodowego godła w 1864 roku postaci Archanioła Michała jako symbolu polonofilskiej Rusi nastąpiło zbyt późno by przynieść odczuwalny skutek. Po I wojnie światowej godłem kraju był już tylko orzeł biały w królewskiej koronie, ale wyraźnie też wiało od niego samotnością zmieszaną z tęsknotą za utraconym wschodem. Kiedy w dwie dekady później, po II wojnie światowej, pojawił się znów jako polskie godło narodowe, był korony pozbawiony i eksponowany już nie jako symbol położenia geograficznego, lecz tylko odbicie ludu pracującego przybranego teraz w postać nowego państwa – Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Zabawne, ale nie dostrzeżono w tej nowej nazwie kraju rażącej nielogiczności, która graniczyła ze sprzecznością. „Rzecz Pospolita”, to przecież tyle, co „rzecz powszechna”, dostępna wszystkim pełnoprawnym obywatelom. Przymiotnik „ludowa” zawężał tę jej powszechność do „ludu pracującego miast i wsi”, które to pojęcie w polskiej tradycji językowej jest czymś odmiennym od francuskiego le peuple, czy angelskiego the people. W Polsce, wyklucza ze swego grona nie tylko szlachtę, lecz i arystokrację a także całą inteligencję, również i tę mieszczańskiego pochodzenia. W odczuciu Francuzów jest bliskoznaczne z pojęciem narodu, Anglików – ze wszystkimi mieszkańcami kraju. Oskar Kolberg, który wiązał pojęcie ludu ze środowiskiem wiejskim i głęboko prowincjonalnym, w swoim wielotomowym dziele wydanym pod takim właśnie tytułem (1857-1890), opisywał nie tyle obyczaje narodowe Polaków, ile sposób życia, mowę, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzykę i ludowe tańce chłopów z pominięciem powiązania znaczenia słowa ze znacznie szerszym pojęciem narodu. Do tej tradycji nawiązywała też Polska Rzeczpospolita Ludowa, zwana PRL-em.
Wymowa różnicy pomiędzy koronowanym orłem z przedwojnia, a „orłem ludowym” uformowanym na peerelowską miarę była zasadnicza. Ten przedwojenny, pozostawał wciąż samotny tak, jakby tęsknił za chwilą, kiedy znów połączy się z nim litewska Pogoń i ukraiński Archanioł. W rezultacie tej nadziei II Rzeczpospolita nie była ani krajem zachodnim ani typowo wschodnioeuropejskim. Orzeł rodem z PRL-u miał opcję odmienną – formalnie spoglądał w kierunku zachodnim, ale jego twórcy wszystkie wcześniejsze tradycje Rzeczypospolitej uznawali za niesłuszne oraz „imperialistyczne” i chociaż propagandowo nawiązywali do piastowskich początków polskości, to jednak w istocie spoglądali nie na Zachód, ani też w kierunku Wilna, czy Kijowa, lecz ku majaczącej na wschodzie Moskwie uznając ją za niedościgniony wzorzec globalny. Nie ulega dyskusji, że Polska Piastów była krajem europejskim związanym z zachodnią częścią kontynentu wieloma nićmi, natomiast PRL z całą pewnością takim worem już nie był, lecz niekwestionowaną częścią imperium rosyjskiego ciągnącego się aż po Wyspy Kurylskie i Kamczatkę.
PRL zakończyło istnienie w Polsce 29 grudnia 1989 roku, czyli w dniu uchwalenia konstytucyjnej poprawki umożliwiającej zmianę nazwy państwa i powrotu do dawnej – Rzeczypospolitej Polskiej. W tych okolicznościach dosyć znamienne stają się dzisiejsze zarzekania wypowiadane przez prezydenta Dudę z okazji uroczystości 1050 rocznicy (trochę dziwaczna idea) chrztu Polski przez Mieszka I. Jest zastanawiające, że istotna w tej rocznicy okazuje się nie jakaś okrągła data, ale dosyć przypadkowe lat tysiąc plus pięćdziesiąt. Prowadzi to do wniosku, że – podobnie jak w czasach PRL-u – jest ona następstwem pojawienia się politycznego zapotrzebowania na oparcie się nie tylko na chrześcijańskiej tradycji kulturowej Polski, ale także na jej rzekomo równie trwałej „zachodniości”. Jednak, w konfrontacji z rzeczywistymi wydarzeniami i narastającym odstawaniem kraju od zachodnich standardów, kwestia poziomu ich prawdziwej absorbcji przez rządzące elity staje się coraz bardziej dyskusyjna.
Rzecz też i w tym, że w euforii odzyskiwania wolności spod Sowietów nie dokonano rachunku sumienia w sprawie rzeczywistego stopnia europejskości Polaków. Wyobrażano sobie, że zgłoszenie kandydatury kraju do Unii jest samo w sobie dowodem jego europejskości. Jak widać, to samo zjawisko powtarza się i dzisiaj. Czy można jednak uznać, że zrzucenie sowieckiej zwierzchności, czy też uchylanie się od współdziałania z Niemcami samo z siebie powoduje, że kraj przybrał zachodnie oblicze? Może to z przyczyny tej najwyraźniej nieszczerej „zachodniości” kraju jego romans z nowoczesnością i wspólnotowym poczuciem europejskości trwał tak krótko, że skończył się w roku 2015 równie nagle jak się rozpoczął. Przetrwał nieco dłużej niż dekadę, czyli od 1 maja 2004 roku i dnia przystąpienia do Unii do 25 października 2015 roku czyli do ostatnich wyborów parlamentarnych, które w kraju wygrała opcja Europie niechętna, zdążająca coraz konsekwentniej ku wyprowadzeniu go spod unijnego parasola, a także do powrotu do jego dawnej „międzyeuropejskiej” pozycji. Przed jedenastu laty, narodowe elity z pewną dozą euforii kibicowały referendum w sprawie przystąpienia Polski do Wspólnoty, ale pamiętam też i głębokie uczucie niepewności, ponieważ nie było wcale jasne, czy będzie w nich wystarczająca dla jego ważności frekwencja i czy przeważy pogląd sprzyjający akcesji, czy też nie. Z perspektywy czasu widać, że ta niepewność nie była wyłączną cechą Polaków, ale również inne kraje regionu – od Polski poczynając, przez Czechy, Rumunię i Chorwację po Grecję, miały bardzo podobne – chociaż z nieco odmiennych względów – poziomy niepewności w tej kwestii. Z perspektywy czasu wydaje się, że więcej realizmu, choć wymieszanego z poczuciem dystansu związanego z opinią o pewnej obcości nowych kandydatów, przebijało przez reakcje narodów dotychczasowej piętnastki. Echo tej niepewności ujawniło się w zeszłą niedzielę, kiedy to ponad 60 procent Holendrów zagłosowało przeciw stowarzyszeniu Ukrainy z Unią. Ukraińcy przeżyli szok, ale to uczucie wcale nie musiało towarzyszyć głosującym mieszkańcom Niderlandów. Czy to nie daje do myślenia? Patrząc na rzecz chłodnym okiem, wiemy przecież, że Ukraina jeszcze długo nie będzie krajem spełniającym europejskie standardy. Ale czy w pełni spełnia je Polska?
W referendum z 2003 roku w sprawie przystąpienia do Wspólnoty wzięła udział nieco ponad połowa uprawnionych do głosowania. Jeśli do czterech milionów wyborców, którzy opowiedzieli się przeciwko przystąpieniu dodamy tych, którzy do głosowania w ogóle nie poszli, to okaże się, że zdeklarowanych zwolenników jej uczestnictwa w europejskiej wspólnocie była mniejszość. Dzisiaj, rzecz wychodzi na jaw, ponieważ z wielu nieistniejących wcześniej przyczyn, ta milcząca dawniej grupa wyborców zaczyna się angażować w życie polityczne. Więcej, geografia wyników referendum wskazała rzecz znamienną, czyli odmienności regionalne związane z różnicami w tradycji politycznej wynikającej z odmiennym doświadczeniem politycznym zaborców. Im dalej w kierunku wschodniej granicy, tym niższe było poparcie dla akcesji świadczące o różnicach w poziomie poczucia europejskości. W województwie lubelskim, stosunek głosujących zwolenników Unii do jej przeciwników był już prawie zrównoważony (60:40). A co z tymi niegłosującymi, czyli niemal połową uprawnionych? Niezależnie od oceny poziomu ich świadomości, w państwie rządzącym się demokratycznymi zasadami wartość głosu każdego z nich jest taka sama i następstwa tego faktu, chociaż są dzisiaj pewnym zaskoczeniem, to jednak stają się również coraz bardziej widocznym faktem, prowadzącym do konkluzji, że Polska wcale nie jest krajem w którym dominantą są prawdziwie „europejskie wartości”.
Nie jest przy tym przypadkiem dzisiejsze ożywienie dyskusji o „Międzymorzu”, czyli terytorium rozłożonym pomiędzy tradycyjnie rozumianą Europą Zachodnią a bezkresem Rosji. Jak pisze entuzjasta idei: „Międzymorze rozumiane jako konfederacja państw naszego regionu jest dalekosiężnym punktem docelowym. To nie jest plan do zrealizowania przez jedną, czy dwie kadencje, lecz doktryna geopolityczna obliczona na dziesięciolecia – i należy z góry założyć, że po drodze czekają nas liczne meandry. Zawsze jednak ów cel powinien stanowić stały punkt odniesienia dla wszelkich poczynań Polski i wyznaczać generalny kierunek działania. To jak z Mitteleuropą, której koncepcja pojawiła się w Niemczech w 1915 roku, a dopiero teraz, po stu latach, urzeczywistnia się na naszych oczach (i z naszą szkodą). W zdawałoby się zupełnie innych uwarunkowaniach odbywa się bezkrwawa, miękka kolonizacja Europy Środkowej, zaś jedynym punktem zapalnym jest Ukraina, gdzie toczy się walka o zasięg dwóch projektów – niemieckiej Mitteleuropy i rosyjskiej Eurazji”. Właściwie, wszystko jest tu powiedziano z wyjątkiem jednej ważnej rzeczy, że oto aby ideę zrealizować, trzeba rozluźnić związki kraju z Unią Europejską, a może nawet zmienić w jej ramach jego status na mniej wiążący i mniej zobowiązany do współpracy, lecz tylko do jakiegoś rodzaju współdziałania.
Trudno powiedzieć na ile historycznie, na ile instynktownie, piewcy idei Międzymorza myślą o zasięgu granic I Rzeczypospolitej, które w istocie złączyłyby w całość przestrzeń pomiędzy dwoma europejskimi morzami – Bałtyckim i Czarnym. W okresie międzywojennym, myśl nie znalazła międzynarodowego wsparcia głównie z tej przyczyny, że kojarzyła się z mocarstwowością państwa Polaków wywyższając tylko jeden naród nadający całej idei charakter. Współcześni zwolennicy koncepcji Międzymorza stali się więc bardziej „demokratyczni” uznając równoprawność wszystkich dziewiętnastu narodów mieszkających pomiędzy Bałtykiem i Morzem Egejskim. Myśl staje się jednak tym bardziej niepraktyczna, im trudniej jest doszukać się pomiędzy nimi silnej wspólnoty kulturowej i historycznej. Północna część regionu, to dawna Rzeczpospolita Obojga (a więc nie dziewiętnastu) Narodów, środkowa, to scheda pod dawnych Austro-Węgrzech, a południowa – po osmańskiej Turcji. Nie składa się to w żaden sposób na jedną cywilizacyjną całość.
Wiele wskazuje na to, że prawdziwym motywem polskich skłonności proeuropejskich jest nie tyle silne poczucie własnej europejskości ile obawa przed zalewem Europy Środkowej przez żywioł germański (od zachodu) i rosyjski (od wschodu). Tego niebezpieczeństwa mogą nie odczuwać kraje położone po południowej stronie Karpat, ani też te, które są związane z basenem Morza Śródziemnego i Czarnego. Dzisiejsza rywalizacja o sam środek Europy sprowadza się do dwóch tendencji – zachodniej w powiązaniu z Unią Europejską i wschodniej – związanej z szukaniem schronienia pod rosyjskim parasolem. Specyfiką czasów, w których żyjemy jest to, że obie nie są już wsparte wystarczającą siłą żadnego z dwóch dawnych imperiów na tyle, aby idea dała się zmaterializować pod przywództwem jednego z nich. Po raz pierwszy od czasów jagiellońskich cała strefa została pozostawiona sobie samej. Rezultatem tego rodzaju geopolitycznego układu stały się dwie przeciwstawne tendencje. Jedna, która próbuje odnowić dawną ideę Międzymorza z kluczowym w niej udziałem Polski i Ukrainy, druga – rosyjska, działająca w kierunku przeciwnym i stawiająca na likwidację jednolitego państwa ukraińskiego i marginalizację polityczną i terytorialną Polski. Wydaje się, że rosyjskie nadzieje na współpracę z Niemcami w dziele demontażu suwerenności państw Europy Środkowej są jednak płonne. Dzisiejsze Niemcy, to już inny kraj niż te dawne, przedwojenne, którego swoisty imperializm ma raczej wymiar wydajności gospodarczej, nie zaś siły militarnej.
Nie ma przy tym w Europie dwóch koncepcji politycznych równie sobie przeciwstawnych, jak wyobrażenie o kształcie terenów rozłożonych pomiędzy Bałtykiem a Morzem Egejskim. Z rosyjskiej, wyziera kulturowa niechęć do konkurencyjności ze strony idei dawnej Rzeczypospolitej, więc w tej koncepcji, Polska miałaby stracić najwięcej, mając być okrojona i terytorialnie zamknięta tylko w granicach dawnego Królestwa Polskiego powiększonego jedynie o Pomorze Gdańskie. Resztę jej dzisiejszego terytorium miałyby przejąć Niemcy oraz jakiś nowy twór w postaci Chełmszczyzny. Ukraina straciłaby Zakarpacie na rzecz powstałego w to miejsce nowego samodzielnego państwa, a jej reszta zostałaby podzielona pomiędzy na wpół autonomiczną Galicję poszerzoną o Kijów oraz jej dotychczasową część południowo-wschodnią, która byłaby inkorporowana wprost do Rosji. Słowacja stałaby się ponownie częścią Wielkich Węgier złączonych w jedno z rumuńskim dzisiaj Siedmiogrodem, a Bośnia i Hercegowina przypadłaby Wielkiej Chorwacji, Kosowo zostałoby połączone z Albanią, a reszta krajów bałkańskich – nawet te będące dzisiaj częścią Unii Europejskiej – otrzymałyby rosyjskie gwarancje niepodległości. Trudno jest oprzeć się wrażeniu, że wyobraźnia rosyjskich polityków jest zupełnie archaiczna i zatrzymała się na kształcie regionu, jaki przybrał po I wojnie światowej, podczas gdy polityczną tradycją historii jest zawsze sprawdzająca się zasada, że nigdy nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.
Koncepcja, która błąka się w umysłach środkowoeuropejskich wizjonerów wciąż jednak oscyluje w granicach dawnej idei Międzymorza i ma źródło w tym, że po dziesięciu latach członkostwa w Unii Europejskiej coraz częściej przenika do ich umysłów przekonanie, że Europa Środkowa Zachodem jednak z całą pewnością nie jest. Szukają więc jakiegoś rozwiązania pośredniego, błąkając się pomiędzy poszukiwaniem parasola ochronnego czy to na zachodzie samej Europy, czy też w Rosji.
Wydaje się, że najbardziej realistyczna staje się w tej sytuacji idea jakiegoś rodzaju „małego Międzymorza”, które sprowadzałoby się do połączenia we wspólnie działającym organizmie tylko dwóch, najbardziej wobec siebie homogenicznych krajów regionu: Polski i Ukrainy. Nawet po odkrojeniu od tej ostatniej na rzecz Rosji Półwyspu Krymskiego (26 tys. km2) a także Doniecka i Ługańska (ok. 50 tys. km2), wciąż pozostawałoby wielkie terytorium z ponad pół milionem kilometrów kwadratowych i liczbą ludności równą Polsce. Gdyby oba kraje utworzyły jakiegoś rodzaju scalony organizm stowarzyszeniowy, byłby największym w Europie pod względem obszaru (ok. 800 tys. km2), a z punktu widzenia liczby ludności dorównałby Niemcom z ich osiemdziesięcioma milionami mieszkańców. Można podejrzewać, że dla imperialnych zamierzeń Rosji, to byłoby rozwiązanie najgorsze, bo trwale odgradzające ją od Zachodu, nie byłoby jednak nie do przyjęcia dla przekształcającej się w nową formułę Unii Europejskiej. Bo też widać wyraźnie, że Unia w obecnym kształcie nie przetrwa, szczególnie w obliczu jej zniechęcenia jej „starych” członków wobec swoistego prowincjonalizmu naszego regionu. Idea tak rozumianego „Międzymorza” nie stanęłaby też w konflikcie z amerykańskim widzeniem kształtu Europy. Jak przekonują niektórzy entuzjaści projektu nie jest to plan na jedną, czy dwie kadencje polityków, lecz poważna doktryna geopolityczna obliczona na dłuższy okres czasu, należy więc z góry założyć, że po drodze czekają ją liczne meandry. To jak z dawną Mitteleuropą, której koncepcja pojawiła się w Niemczech jeszcze w 1915 roku, ale w otoczeniu zupełnie innych uwarunkowań międzynarodowych. Jest więc i w tej koncepcji może coś na rzeczy, lecz nie wydaje się, aby mentalnie spacyfikowane Niemcy było stać na ponowną realizację dawno zarzuconej imperialnej myśli. Ale z pomocą Rosji, kto wie? Tyle, że i przyszłość samej Rosji rysuje się mgliście, a wielu obserwatorów zapowiada jej rozpad na mniejsze części w nie tak odległej przyszłości. Może więc jednak powstanie kiedyś jakiegoś rodzaju przestrzeń dla „nowego Międzymorza”, nowego w tym znaczeniu, że dobrze zorganizowanego i trwale związanego z europejskim Zachodem, ale jednak samodzielnie kształtującego obszar własnych interesów? Nie można przecież tego do końca wykluczyć.
Pierwszy etap Międzymorza: Grupa Wyszehradzka (Polska, Czechy, Słowacja,
Węgry).
Drugi etap: Dołączenie do Grupy Wyszehradzkiej Chorwacji i Rumunii.
Trzeci etap: Dołączenie Bułgarii, Litwy, Łotwy, Estonii. Utworzenie Wspólnoty
Jagiellońskiej.
Czwarty etap: Dołączenie Ukrainy.
Polska chciala do Unii – EWG, a nie do Unii – socjalistycznego molocha. Taka mala roznica.