Zachód jest zaskoczony gwałtownością erupcji muzułmańskiej nienawiści do wszystkiego co odmienne, zaraz po tym, gdy Europejczycy oczekiwali wdzięczności za pomoc jakiej udzielili krajom arabskim by mogły pozbyć się wojskowych dyktatur. Przez świat Arabów na przełomie 2011 i 2012 roku przetoczyło się bowiem coś, co w relacjach zachodnich mediów mogło sprawiać wrażenie tęsknoty za wolnością uosabianą przez mechanizm wolnych wyborów. Świat zachodni uznaje sam siebie za wzór nie tylko wolności obywatelskich, lecz również za przykład politycznej racjonalności i porządku opartego na sprawiedliwym prawie. Demokracja nie pojawiła się przecież w Europie jako realizacja idealistycznych tęsknot, lecz była skutkiem logicznego myślenia jej intelektualnych elit – Jana Jakuba Rousseau, Franciszka Marii Woltera oraz innych myślicieli, znanych w historii jako encyklopedystów. Uważa się, że to właśnie encyklopedyści – Diderot, Helvetius, Monteskiusz, Quesnay, Turgot i wymienieni wcześniej – przygotowali podłoże intelektualne Wielkiej Rewolucji Francuskiej, co stało się też początkiem oświeconego, dostatniego i racjonalnego Zachodu. Ten jednak – z natury racjonalny i naukowy – sąsiadując z islamem od półtora tysiąca lat, jakby nie zauważał faktu, że w świecie muzułmanów ani Russeau, ani Monteskiusz pojawić się nie mógł, natomiast mógł się pojawić i ajatollah Chomeini i Bin Laden z jego Al-Kaidą.
Głębokie poczucie racji i własnej przewagi prowadzi do niezwykłych pomysłów. Muzułmańska erupcja nienawiści do wszystkiego co zachodnie zrodziła równie radykalne i mało przemyślane reakcje. Pułkownik Matthew A. Dooley, wykładowca w wojskowym college’u w Norfolk w stanie Virginia uznał, że zrozumiał istotę ostatecznego rozwiązania problemu stwierdzając, że prawdziwym wrogiem Ameryki wcale nie jest Al-Kaida i jej terrorystyczne odnogi, ale sam islam jako system społeczny. Dooley doszedł do wniosku, że „powinniśmy zrozumieć, że nie istnieje nic takiego jak umiarkowany islam” i jako pełnokrwisty oficer najpotężniejszej armii świata, zaprezentował koncepcję czterech faz przyszłej wojny, której celem byłoby wymuszenie przemiany islamu z kompleksowego systemu religijno-społecznego w religię jak inne, oraz zredukowanie jej do roli obrzędu. Środkiem prowadzącym do celu, miałaby być brutalna siła: najpierw ekonomiczna blokada i zamorzenie głodem Arabii Saudyjskiej, najważniejszego ośrodka islamu. Potem, w ostatniej fazie, mogłaby zajść nawet konieczność ataku na Mekkę i Medynę, najświętsze miasta islamu, ataku totalnego, na podobieństwo zniszczenia Hiroszimy i Nagasaki w czasie II wojny światowej. Jak przekonywał w ramach wygłoszonego wykładu: „barbarzyńska ideologia nie powinna być tolerowana, a islam musi albo się zmienić lub zmusi nas do działań prowadzących do procesu jego samozniszczenia”.
Wojowniczość amerykańskich wojskowych w stosunku do świata islamu może być zrozumiała w obliczu ich niepowodzeń i złych doświadczeń w eksporcie demokratycznych instytucji do krajów muzułmańskich. Nie udało się to zupełnie w Afganistanie, gdzie Amerykanie zostali zmuszeni do akceptacji formuły niby-demokratycznej konstytucji „wyzwolonego” kraju, w której preambule przyjęto za podstawę rządzenia – nie prawa człowieka i jego „naturalne” prawo do indywidualnej wolności, lecz treść Koranu i hadisów Proroka. Również i operacja iracka nie przyniosła demokracji w zachodnim znaczeniu słowa. Amerykańskie wojsko ma więc podstawy odczuwać frustrację: interwencje w świecie muzułmanów skończyły się lub kończą fiaskiem, a poniesione koszty z całą pewnością nie zostaną niczym zrekompensowane. Warto pamiętać jednak, że w tych regionach, gdzie nie interweniowały obce wojska, lub pozwolono sprawom potoczyć się własnym biegiem – w Turcji po I wojnie światowej, w Bośni, Kosowie oraz Albanii po wojnie bałkańskiej lat dziewięćdziesiątych – problem rozwiązał się samoistnie. Nie dość, że ich islam przestał być zagrożeniem dla Zachodu, lecz stowarzyszyły się z Unią Europejską i nie widać tam wybuchów antyzachodniej fobii, ani też nie pojawiają się fale ślepego terroryzmu. Spokojna i rzeczowa analiza jest zatem bardziej twórcza niż mocarstwowa megalomania. Rzeczy zwykle dzieją się same, nachalnie popychane – wybuchają.
Oficjalne stanowisko Ameryki jest łagodne. Islam jest (nieszczerze) uznawany za cywilizację taką jak inne, a kłopotów światu maja dostarczać tylko ekstremiści i terroryści, nie zaś muzułmanie jako tacy. Wystarczy więc wyplenić zło, by wszystko wróciło do normy. Jednak erupcja gwałtownej nienawiści do Zachodu, jaka miała miejsce w ostatnich dniach, zachwiała tym poglądem i od nowa powróciła dyskusja nad tym, czy przypadkiem wrogiem Zachodu nie są tylko ekstremalne obrzeża, lecz sam islam w jego najbardziej powszechnej formie. Poglądy pułkownika Dooleya mogą więc dzisiaj spotkać się z większym zrozumieniem niż przedtem.
Jest prawdą, że problem samooceny systemu, w którym się żyje, jest sam w sobie trudny – na podobieństwo indywidualnej autoanalizy dokonywanej przez świadomego swej osobowości człowieka. Analiza nie może być do końca obiektywna, bo też u jej źródeł leży jakieś wstępne założenie, które próbuje się udowodnić. Ocena całej cywilizacji jest jeszcze trudniejsza, ponieważ nie składa się ona z miliarda świadomych osób gotowych gremialnie takiej autoanalizie się poddać, każda widzi w tym jakąś cząstkę samego siebie, ale też nie pragnie zobaczyć swojego odbicia, które uznałaby za karykaturę. Dominuje tu wiedza obiegowa, nie zaś prawdziwa. Przy tym, w zachodnim systemie rządzenia, osoby poddawane cywilizacyjnej analizie, to nie tylko i po prostu jednostki posiadające wyodrębnioną psychikę i dążące do samoaprobaty, ale również wyborcy, którym politycy muszą schlebiać, a przynajmniej ich nie rozdrażniać. Taka analiza w świecie islamu nie jest możliwa. Tworu boskiego się nie bada lecz przyjmuje bez zastrzeżeń.
Zachód ma wyuczony tradycją Oświecenia pogląd na świat. Racjonalne myślenie, ekonomia wysiłku, skoncentrowanie na osobie ludzkiej zamiast na nieuchwytnej transcendencji, daje mu (szczególnie w przestrzeni konsumpcji) poczucie wyższości nad resztą świata, dodatkowo wzmocnione XIX-wieczną historią kolonializmu i europejskiego imperializmu. Rzeczą zadziwiająca jest, że badania nad tym zagadnieniem mają w świecie zachodnim długą tradycję, ale ich efektem wydaje się być brak konkluzji, prowadzący do współczesnej fazy swego rodzaju mentalnego „imperializmu na oślep”. Jest tak dlatego, że ów oświeceniowy racjonalizm nie jest bynajmniej cechą powszechną, lecz raczej przypadłością nielicznych. Rzecz rozgrywa się w przestrzeni mechanizmów pozwalających – tym nielicznym – posiąść wpływ na poglądy wielu. W ramach cywilizacji zachodniej, odpowiedzialność za następstwa spoczywa na politykach i mediach, w przestrzeni islamu – na meczetach. Zachodnie media można jakoś kontrolować, meczetów nie można.
Ciekawe wyjaśnienie źródła globalnej konfrontacji Zachodu z islamem daje Jacek Kwaśniewski, na łamach autorskiej strony internetowej (http://jacek.kwasniewski, eu.org.). W elektronicznym wydaniu książki pt. „Cywilizacja zachodnia i czas” dowodzi, że kluczem do sukcesu Zachodu była jego sekularyzacja, czyli odejście od religijnego widzenia świata, skojarzona z ponad dwukrotnym wydłużeniem przeciętnej ludzkiego życia z 35 lat przez czterema stuleciami – do 80 lat w najbardziej rozwiniętych krajach dzisiejszego świata. Spowodować to miało skutek w postaci innego postrzegania czasu. Perspektywa osiemdziesięciu lat dostatniego życia, to wystarczająco dużo, by cieszyć się ziemskimi przyjemnościami zamiast myśleć o mglistych zaletach raju. Miało to stać się bezpośrednim bodźcem dla fali racjonalnej i służącej ludziom na ziemi wytwórczości, prowadzącej do dobrobytu, co jednak – z punktu widzenia muzułmanów – przerodziło się w „bezbożne” skupienie się społeczeństw Zachodu na przyjemnościach życia doczesnego i materialnego, erupcję produktywności, nauki i wiedzy, lecz odejście od ścieżki prowadzącej do Boga. Tymczasem islam bez Allacha nie istnieje. Nawet Turcja ma z tym poważny problem: jak Go zachować w codziennym życiu i nie odejść od republikańskiego ustroju państwa?
Głęboka wiara w życie po śmierci ma systemowe następstwa. Już w starożytnym Egipcie spowodowała kierowanie bogactw nie na akumulacje i rozwój, lecz w czeluście piramid i granitowych grobowców. Rzeczy służące życiu doczesnemu robiono byle jak i z nietrwałych materiałów. Rzeczy trwałe i akumulację bogactwa należało przeznaczać na pozagrobową przyszłość. Inna logika czasu narzuciła odmienne rozumienie ekonomii i jej efektywności. Konsekwencją był całkowity upadek wielkiego i starego państwa oraz przejęcie go przez Europejczyków z rzymskiej Italii. Dzisiaj, starożytny Egipt jest już tylko przedmiotem zainteresowania archeologów, nie ekonomistów.
Świat islamu jest w swej istocie głęboko religijny na podobieństwo Egiptu faraonów. Nie ma tam wyraźnej granicy między świeckością i religijnością, a te ostatnie wartości zdecydowanie dominują. Całe życie pobożnego muzułmanina jest przygotowaniem na spotkanie z Allachem, prowadzącym wiernego do Raju pełnego kobiet i męskiej nieśmiertelności. Dopiero tam ma zacząć się prawdziwe życie. Tu, na ziemi, to tylko niewiele warta chwila. Takie rozumienie życia doczesnego funkcjonowało kilkaset lat prawie bez zmian, bez społecznego oporu i co ważniejsze – ku zadowoleniu wyznawców – aż do zetknięcia z Zachodem. Cywilizacyjna konfrontacja rozpoczęta wyprawą Napoleona do Egiptu trwa z górą trzysta lat. W żadnym momencie tej historii muzułmanie, uważający się za posiadaczy idealnego ustroju, nie potrafili wykazać się konkurencyjnością wobec Zachodu na jakimkolwiek polu i zastąpić importu technologii lub jej naśladownictwa własną produkcją. Ostatni oryginalny wynalazek muzułmanów miał miejsce 400 lat temu i dotyczył szamponu. Pobożny musi często poddawać się rytualnej ablucji.
Jest zrozumiałe, że muzułmanie bombardowani informacjami mediów nie mogą oprzeć się wrażeniu krzywdy: oto mają sprawiedliwy i idealny system, lecz bogactwem cieszą się niewierni, których system jest godny pogardy. Świadomość, że pobożni i uczciwi muszą żyć w biedzie, podczas gdy bezczelni grzesznicy opływają w dobra, rodzi frustrację, złość i nienawiść oraz poczucie krzywdy Powszechna edukacja muzułmanina sprowadza się do pamięciowego opanowania Koranu i ich brak zainteresowania wiedzą prowadzącą do dobrobytu nie ułatwia zrozumienia prawdziwej przyczyny jego niedoli.
To, co Zachód oferuje w sferze życia codziennego – słusznie zauważa Jacek Kwaśniewski – „praca, konsumpcja, rozrywka, kultura, zdrowie – to są elementy zachodniej codzienności, z którymi zetknąć się najłatwiej ludziom innych kultur. I zachodnia oferta okazuje się dla nich niezwykle atrakcyjna. Skutkuje to nieustannym usiłowaniem przejęcia zachodnich wzorów i stylów konsumpcji, modeli kultury masowej i rozrywki, zabiegami o porównywalny poziom ochrony zdrowia. Zwykli ludzie chcą po prostu mieć to samo. Takie same programy rozrywkowe i filmy, centra handlowe, seriale, szpitale, szkoły, i ochronę zdrowia. Chcą takiego samego środowiska pracy. I poziomu dochodów”. Tyle, że – dodaje – „niski poziom modernizacji i sekularyzacji krajów kultury islamu zderzony z tym nieprzepartym urokiem wysoce zsekularyzowanej zachodniej oferty życia codziennego rodzi duże napięcia wewnątrzkulturowe na styku z kulturą zachodnią. Nierozwinięta technopolis arabska, niezdolna do stworzenia porównywalnie atrakcyjnej oferty życia codziennego jest co prawda maskowana w części krajów Bliskiego Wschodu. Kraje te kupują za petrodolary zachodnie produkty i usługi stwarzając wrażenie, że się dogłębnie westernizują. Nie jest to jednak metoda dostępna dla całego Bliskiego Wschodu ani nie likwiduje problemu, lecz go na dłuższą metę pogłębia”. Innymi słowy, muzułmanie pragną mieć to samo, czym dysponują ludzie Zachodu, tyle, że nie chcą do tego pragnienia dostosowania swego systemu społecznego, ani też podniesienia jego racjonalności i efektywności. Nie zauważają również tego, że mieszkańcy Zachodu płacą wysoką cenę za swój dobrobyt: konkurencyjną walką wszystkich ze wszystkimi, osłabieniem więzi rodzinnych i pragnienia przyjaźni, nietrwałością małżeństwa, wieczną pogonią za dobrami aż do samej śmierci, smutkiem i zniechęceniem przychodzącymi ze starością. Muzułmanie są od tego wolni. Wszyscy wierni są tam sobie równi, konkurencja źle widziana, a walka o kobietę – zakazana. Więzi rodzinne są silne, trwałe i dominują w życiu codziennym. Przyjaźń między pobożnymi ma prawo być czymś głębokim i trwałym, starość staje się oczekiwaniem na spotkanie z uciechami Raju, a stary człowiek jest otaczany powszechnym szacunkiem. Pobożny muzułmanin byłby człowiekiem pełni szczęśliwym, gdyby nie nachalne – z jego punktu widzenia – epatowanie go wzorcami zachodnimi. Muzułmanin tak naprawdę nie pragnie ani wolności, przez którą na Zachodzie rozumie się demokrację polityczną, ani też zachodniej praworządności (ma własny system prawny – szariat), nie pragnie wielkiego bogactwa, bo musiałby – jak nakazuje jego prawo – dzielić je z innymi, Nie pragnie swobody seksualnej, bo ją może mieć u siebie w domu (przynajmniej teoretycznie i jeśli potrafi je utrzymać) z czterema żonami i niezliczoną liczbą konkubin. Chce „tylko” dobrze płatnej pracy, nowoczesnego mieszkania, dobrego samochodu, dostępu do rozrywki, czyli wszystkiego, czym według niego niezasłużenie cieszy się mieszkaniec Zachodu. Jest wściekły, że tego nie dostaje i widzi tylko w telewizji oraz w zachodnich filmach. Nabiera więc złości graniczącej z nienawiścią i wtedy koło się zamyka. Jego wściekłość skutkuje tym, że dla kapitału zachodniego kraje muzułmańskie są najmniej atrakcyjnym regionem dla lokowania inwestycji, mniej nawet atrakcyjnym niż Czarna Afryka. Bez zastrzyku kapitału szybka modernizacja nie jest możliwa, to pewne. Pewne jest w tej sytuacji coraz większe odstawanie islamu od reszty świata. Edukacja meczetowa dopełnia reszty powodując, że półtora miliarda ludzi nie widzi przed sobą życiowych perspektyw, zupełnie przy tym nie rozumiejąc przyczyn tego zjawiska. Wyładowują więc złość na symbolach – konsulatach państw zachodnich i restauracjach KFC, co staje się przyczyną kolejnego obrót błędnego koła biedy, zacofania, niemożności i braku edukacji. Co z tego może wyniknąć? Z pewnością nic dobrego. Wbrew tezom pułkownika Dooleya, nie jest jednak potrzebna światu totalna wojna z islamem. Jego agresywność jest skutkiem słabości, nie siły. Razy, które na oślep rozdaje są jak konwulsje hipopotama, któremu długotrwała susza odebrała błotne środowisko. To błoto i tak wyschnie, a hipopotam umrze. To tylko kwestia czasu.