Stały czytelnik blogu i wytrwały komentator zauważył, że w rozważaniach w zagadkowy sposób pomijam przynależność cywilizacyjną Polski oraz samą treść jej polskości, koncentrując się raczej na sprawach międzynarodowych. To prawda, ale ma to również swoje przyczyny. Pierwsza, to ostrożność wynikająca z doświadczenia, że to dla polskich czytelników temat na tyle wrażliwy, że wielu z nas traci zdolność chłodnej analizy faktów i wpada w stan gwałtownej emocji. Najtrudniej jest przecież – jak powiada Ewangelia – być prorokiem we własnym kraju. Druga ma podłoże merytoryczne, chociaż związana jest z pierwszą. Historia Polski – w porównaniu z najstarszymi kulturami świata jest stosunkowo krótka, szczególnie ta jej część, kiedy kształtowało się wszystko, co decyduje o pojawieniu się w miarę jednorodnego społeczeństwa podzielającego wspólne wartości kulturowe. Najbardziej ogólnie nazywa się to świadomością narodową. Społeczeństwa wyrośnięte z tradycji starożytnej Grecji i Rzymu mają tę świadomość starszą, dojrzalszą i bardziej autonomiczną, aniżeli pozostałe narody Europy, a ten fakt rzutuje na wiele elementów ich poglądu na siebie i resztę świata. Francuzi, na przykład, jako potomkowie Galów uważają się za równych Chińczykom nie tylko z tego powodu, że początki ich ojczyzny sięgać mają czasów Asterixa i Kleopatry, lecz również i dlatego, że – jak sądzą – dorównują mieszkańcom Państwa Środka pod względem ciągłości kulturowego wyrafinowania. Kuchnia francuska jest w ich opinii równie doskonała, jak chińska.
Początki państwa polskiego nie sięgają aż tak daleko wstecz, bo i Mieszko I urodził się w ponad półtora tysiąca lat po powstaniu Rzymu, źródła cywilizacji europejskiej i aż w pięćset lat po jego zniknięciu z mapy kontynentu a kuchnię mamy ciężką i kapuścianą. Mikołaj Rej i Jan Kochanowski, spóźnili się z dziełami o kolejne sześćset lat, a polski język literacki ukształtował się dopiero w połowie XVI wieku. Tymczasem, początki literatury wedyjskiej uwiecznionej indyjskim sanskrytem, to czasy nie późniejsze niż rok 1800 p.n.e. Południowo-indyjski naród Tamilów, o którym mało kto w Polsce słyszał, posiada literaturę o dwadzieścia stuleci starszą niż piśmiennictwo polskie. Oznacza to, że pierwsi Indusi byli „literati” ponad trzy tysiące lat wcześniej niż Polacy. Pocieszeniem może być fakt, że polszczyzna, jako język indoeuropejski tzw. grupy satemowej, jest genetycznie bliższa starożytnemu sanskrytowi niż na przykład językowi niemieckiemu, czy francuskiemu.
Kłopot z oceną Polski na kulturowej mapie świata polega na tym, że od początków jej historii była pograniczem wschodu i zachodu Europy. Losy kraju toczyły się przy tym w taki sposób, że stał się – jeśli idzie o obszar i granice – najbardziej bodaj „ruchomym” krajem kontynentu, co nie mogło pozostać bez wpływu na tożsamość mieszkańców. Po chrzcie państwa w 966 roku, piastowska Polska stała się formalnie częścią rzymsko-katolickiej Europy i w tym znaczeniu również „krajem zachodnim”, rozciągając się – jak dzisiaj – od Odry po Bug. Jednak, po drodze do współczesności bywały czasy, gdy Odry już w zasięgu nie było. Ta wkrótce stała się niemiecką „Oder”, w polskiej świadomości narodowej pojawił się natomiast Dniepr, Dźwina, Berezyna i Dzikie Pola u wybrzeży Morza Czarnego. Zwraca na to uwagę Norman Davies w swoim „Bożym igrzysku”, załączając mapkę sześciu okresów istnienia lub nieistnienia Polski przez ostatnie czterysta lat. Ilustrował w ten sposób opinię, że Polska, to najbardziej „ruchliwy” kraj w Europie. Jeśliby sięgnął jeszcze głębiej wstecz, do czasów Mieszka I, obraz zmian usytuowania Polski byłby jeszcze bardziej zagadkowy. Gdyby natomiast cofnął się jeszcze głębiej, o kolejne tysiąc lat, na miejscu dzisiejszej Polski odnalazłby tylko germańskich Wandali i tajemniczy lud Wenedów. Uczeni do dzisiaj nie wiedzą skąd w Europie wzięli się Słowianie i jaka była etniczna tożsamość ludów, z których się wywiedli.
Dominują w tej kwestii trzy teorie: 1) Słowianie, to dawni irańscy Sarmaci, zamieszkujący od VI wieku p.n.e. wschodnią część Europy i zachodnią Azji – od Wisły po Syr-Darię; 2) Słowanie, jako odrębna grupa etniczna pojawić by się mieli w wyniku wymieszania się ludów bałtyckich z tymi właśnie Sarmatami; 3) Sarmaci po prostu podbili proto-Słowian, po czym sami ulegli slawizacji. Tak czy owak, rola Sarmatów w ukształtowaniu się Słowian musiała być niepoślednia, skoro to z ich języka pochodzi kluczowe dla każdej cywilizacji słowo używane pośród narodów słowiańskich na określenie Boga, a tradycja „sarmatyzmu” jest w polskiej kulturze żywa do dzisiaj. Cechą wyróżniającą Sarmatów od innych ludów była wysoka pozycja społeczna kobiet. Wiele sarmackich grobów, szczególnie tych z zachodniej granicy zasiedlenia (dzisiejsza Polska, Ukraina i Mołdawia), kryje zwłoki uzbrojonych dam. Ta cecha musiała być uderzająca, skoro nawet grecki dziejopis Herodot utrzymywał, że Sarmaci, to potomkowie wojowniczych Scytów i legendarnych Amazonek. Żyjący w II wieku n.e. Ptolemeusz, dzielił Europę poza granicami Rzymu na Germanię, Sarmację Europejską i Sarmację Azjatycką. Tak czy owak, Sarmaci odegrali istotną rolę w kształtowaniu narodów wschodniej części Europy, ale rozpłynęli się gdzieś w historii, a na ich miejsce pojawili się Słowianie, w których tradycji (szczególnie polskiej) utrzymała się – w porównaniu z innymi ludami regionu – wysoka pozycja społeczna kobiet. Do dzisiaj jeszcze, w wielu polskich rodzinach rolę najważniejszą odgrywa matka i żona, a nie „pater familias”.
Mapowanie kulturowe nie było dla Polski nigdy jednoznaczne. Do niedawna, jako część sowieckiego systemu politycznego, była uznawana za państwo i naród wschodniego typu, mające mało wspólnego z tradycją zachodnią sięgającą Peryklesa. Po rozpadzie systemu sowieckiego, świat zachodni stał się w tych ocenach łagodniejszy i uznał, że poprzez dawne kraje RWPG biegnie z północy na południe niezbyt ostra granica kulturowa, która zaczyna bieg w okolicach Gdańska i dzieli Polskę na dwie części. Biegnąc dalej na południe – oddziela Słowację od Czech oraz pozostawia Węgry, Bułgarię i Rumunię w swego rodzaju strefie przejściowej. Wschodnie pogranicze Polski zostało przy tym uznane raczej za kulturowy element Wschodu niż Zachodu, a dawne Ziemie Odzyskane na odwrót – za fragment Zachodu. Koncepcja Huntingtona pchnęła tę granicę jeszcze bardziej w kierunku wschodnim w uznaniu, że główną cechą Wschodu jest prawosławne chrześcijaństwo, a Zachodu – katolicyzm i protestantyzm. Współczesne mapy świata są w tym względzie jeszcze bardziej tolerancyjne i kreślą europejską granicę Zachodu tak, jak przebiega wschodnia granica Unii Europejskiej, pomimo, że wchłonęła znaczne obszary bałkańskiego prawosławia. Polacy w swej większości tę właśnie granicę przyjmują za swoją w samouznaniu, że są już dzisiaj pełnymi i prawdziwymi Europejczykami. Nie potwierdzają tego może tylko góry śmieci w polskich lasach oraz bezpłodne spory polityczne, będące bardziej manifestacją odmienności kulturowych, niż merytorycznych różnic.
Polska pojawiła się na mapie Europy późno, bo dopiero w X wieku, czyli w sześćset lat po upadku starożytnego Rzymu. Późne pojawienie się na arenie dziejów współgra z opóźnieniem cywilizacyjnym i tym niektórzy tłumaczą do dzisiaj dające się dostrzec echo tego zdarzenia w postaci większego zakresu biedy i niższej kultury osobistej. To jednak nie mogło być czynnikiem decydującym, skoro w podobnym okresie dziejowym pojawiły się również na europejskiej arenie ludy skandynawskie, które dzisiaj wskazuje się jako zachodni wzorzec zrównoważonego rozwoju i dobrobytu, nie zaś cywilizacyjnego zapóźnienia. Tyle, że pochodzenie Skandynawów jest germańskie, a nie słowiańskie, czy też sarmackie, a sami Skandynawowie pojawili się na obszarze wielkiego i peryferyjnego półwyspu oddzielonego Bałtykiem od reszty kontynentu i słabo podlegali płynącym stamtąd wpływom ze Wschodu. Europejskości Skandynawii nie szkodzi nawet to, że ostatnia fala głodu dotknęła w końcu XIX wieku Szwecję – dzisiaj jeden z najbardziej rozwiniętych krajów świata. Ci jednak wcześniej odegrali istotną rolę budując z Nowogrodu Wielkiego zręby późniejszej Rusi Rurykowiczów. To jednak zupełnie inny temat.
Europa. Granica Wschodu i Zachodu
Normana Daviesa zainteresowała wspomniana wcześniej „ruchliwość” Polski na mapie Europy i radykalne zmiany jej granic i geograficznego położenia. Nie zwrócił jednak należytej uwagi na związane z tym każdorazowe wystawienie kraju na odmienne wpływy kulturowe i nie były to wcale wpływy z poliskiej Skandynawii, lecz przeciwnie te, które nadchodziły z głównej masy kontynentu.
Zacznijmy zatem od geografii. Przed rozpadem systemu sowieckiego, sprawa była łatwa. Żelazna kurtyna biegła wzdłuż Łaby, a potem wschodnią granicą Austrii aż do Adriatyku. To, co znajdowało się na zachód od niej było Zachodem, a reszta – Wschodem. Rok 2004 i wstąpienie Polski do Unii Eropejskiej zmieniły sytuację diametralnie. Krajowe spoty reklamowe podkreślały, że to my właśnie jesteśmy prawdziwym centrum Europy, ponieważ linie przeciągnięte od Portugalii do Uralu oraz z norweskiego Przylądka Północnego do Grecji przecinają się właśnie w Polsce, a dokładnie w okolicy Radomia. Jeśli tak, to Polska jest Europy środkiem, nie żadnym tam wschodem. Tyle, że matryca społeczna i kulturowa powstaje przez tysiąc lat a nie w dziesięć, warto więc zauważyć, że tysiąc lat temu kraj był – razem z Węgrami – najdalej na wschód wysuniętą forpocztą zachodniego chrześcijaństwa. Nie był więc żadnym centrum, lecz zaledwie odległym obrzeżem.
Problem Polaków oraz poczucie ich własnej tożsamości, wynika nie tyle ze względnie krótkiego okresu narodowej historii, ile wewnętrznego rozpołowienie świadomości, będącego tej historii rezultatem. Poza tym, każdy rodzaj „historycznej Polski” był odmienny. Najpierw, w X stuleciu pojawiła się Polska piastowska formując się nie tylko jako odrębny naród, ale również wybierając chrześcijańską i prozachodnią orientację geopolityczną. Od czasów Mieszka I po śmierć Łokietka, jej głównym problemem była odpowiedź na pytanie: jak pozostać suwerennym krajem graniczącym na zachodzie z wielkim państwem niemieckim pretendującym do miana następcy Imperium Rzymu. Niemal do końca czasów piastowskich, to kultura niemiecka symbolizowała w Polsce wpływy Zachodu (osadnictwo na prawie niemieckim) i ten ostatni przychodził do Polski wraz z niemczyzną. Krajowa geopolityka odmieniła się diametralnie wraz zażegnaniem niebezpieczeństwa germanizacji i odwróceniem priorytetów. Przede wszystkim zmieniła się sama mapa Europy. Wcześniej, walczące o przetrwanie polskie państwo wciśnięte było pomiędzy Niemcy a niezmierzoną potęgę mongolskiej ordy. Geopolitycznego wyboru nie było. Tylko przez pierwsze dwa stulecia istnienia, po swojej wschodniej stronie Polska miała słowiańską Ruś, która jedynie z początku była w miarę jednolitym i spójnym państwem. Potem, aż do końca mongolskiej niewoli stała się już tylko luźną federacją kilkunastu samodzielnych księstw.
Nadejście Mongołów nie tylko zmieniło tę sytuację, ale również odmieniło priorytety. Po wschodniej stronie z piastowską Polską graniczyła teraz już tylko tatarska Złota Orda, powstała w 1240 r. i trwająca jako niepokonane mocarstwo przez całe następne sto lat. Teraz, Polska stała się przysłowiowym „przedmurzem chrześcijaństwa”, za którym była już tylko „dzika” Azja. Z perspektwy imperium potomków Czyngiz-chana, Polska z kolei była odległym peryferium oddzielającym Azję od zachodniej Europy.
W roku 1349 Kazimierz Wielki przejął mongolskie lenno – Księstwo Halicko-Włodzimierskie, nazwane później Podolem, którego symbolem polskości miało się w wiele lat później stać miasto Lwów. Ten moment głęboko zmienił geopolityczne preferencje kraju, odwracając go „twarzą na wschód”. Dzisiaj wschód kojarzy się z Rosją, ale w tamtych czasach kraj ten praktycznie się nie liczył, będąc mało istotną częścią imperium Mongołów, rozciągającego się od wschodnich granic Polski po Pekin i Morze Żółte. Polskie otwarcie na wschód nie było równoznaczne z otwarciem się na wpływy rosyjskie, lecz na tatarski step. Stąd nadchodziło polityczne niebezpieczeństwo, ale też i wzorce wolności konnych wojowników. W historii kraju – Rosja, jako poważny konkurent polityczny, pojawi się dopiero po wojnach kozackich, czyli w trzysta lat później, a kulturową pieczęć na polskie spojrzenie na wschód odciśnie w znacznie większym stopniu Chanat Krymski jako następca Złotej Ordy, niż skryta za zimnymi lasami Moskwa. Neil Acheson w swojej książce „Morze Czarne”, na trzy lata przed wielkim poszerzeniem Unii Europejskiej przekonywał, że „przenikliwe oko dostrzeże, iż Polska jest znacznie bardziej wschodnią kulturą niż Rosja. Kiedy Moskale skryli się przed Mongołami w swoich północnych lasach, Polacy byli już otwarci na wpływy z nadczarnomorskich stepów”, a tatarska krajowa rada nazywana tam kurułtajem „zasugerowała Polakom wybór króla przez zgromadzenie konnych szlachciców. Idea ‘demokracji szlacheckiej’ być może miała pochodzenie koczownicze, podobnie jak mgliste początki polskich herbów”. Z perspektywy czasu widać, że to ocena zdecydowanie jednostronna, ale jest faktem, że Unia polsko-litewska wydłużyła granicę z terenami poddanymi władzy Mongołów o prawie tysiąc kilometrów wiążąc na znacznie dłużej historię I Rzeczypospolitej z wpływami tatarskiego stepu, niż z resztą jej sąsiadów. Warto przypomnieć, że kiedy w 1683 roku Jan III Sobieski poprowadził swoją konną armię przeciwko Turkom w odsieczy Wiedniowi, zachodni sojusznicy żądali, aby Polacy ubrali swoje hełmy w specjalne kokardy. Szło o to, by można było ich odróżnić od oblegających miasto Turków i nie mylić z wrogami chrześcijaństwa. Inaczej mówiąc, z tysiąca lat historii państwowości, najważniejsze w tworzeniu się tożsamości narodowej okazało się czterysta lat I Rzeczypospolitej, zgasłej formalnie ponad trzysta lat temu, które jednak odcisnęło się na mieszkańcach w znacznie większym stopniu, niż okresy pozostałe. Nie jest przypadkiem, że na szczycie literackiej popularności zawsze znajdowała się sienkiewiczowska Trylogia, a nie żadne inne dzieło.
Najdalszy zasięg podbojów mongolskich.
Jest paradoksem, że u źródeł współczesnej polskości i poczucia narodowej odrębności znalazł się okres, w którym krajowi daleko było do etnicznej jednorodności. Po Unii Lubelskiej (1569) liczba ludności kraju oscylowała wokół 14 milionów z przewagą etnicznych Polaków (60%). Udział ludności ruskiej szacuje się na 13%, litewskiej i niemieckiej po 10% i żydowskiej – 5%. Mogłoby się wydawać, że ta „pierwotna polskość” I Rzeczypospolitej nie powinna być w żaden sposób kwestionowana. W rzeczywistości, sytuacja była inna i znacznie bardziej skomplikowana, ponieważ faktyczne prawa obywatelskie posiadała tylko szlachta. Słowo „Polak” było w tej sytuacji tak nieadekwatne do rzeczywistości, że zastępowano je słowem „Lach”, odnosząc je nie tyle do etnicznej polskości, ile do przynależności do stanu szlacheckiego. Wchodzili do niego wszyscy posiadacze ziemi i herbu, niezależnie od pochodzenia etnicznego i nie tylko używający polszczyzny, lecz w stan ten razem nie wchodziło więcej niż 10 procent całej ludności Rzeczypospolitej zróżnicowanego pochodzenia etnicznego. Większość mieszkańców mówiących na codzień po polsku, to chłopi nieposiadający żadnych praw oraz mieszczanie przez szlachtę zdominowani i zepchnięci na margines. Dodajmy, że z powodu rozwoju terytorialnego państwa w kierunku wschodnim, do największych majątków i wpływów w państwie dochodziła szlachta pochodzenia ruskiego, której „polskość” była rezultatem późniejszej ewolucji. Nie tylko bohater sienkiewiczowskiej Trylogii – Jeremi Wiśniowiecki, urodził się w ruskiej i prawosławnej rodzinie (z ojca Dymitra). Najsławniejsze rody – Radziwiłłowie, Sanguszkowie, Sapiehowie, Wiśniowieccy, Potoccy i Sobiescy, Ostrogscy, Szeptyccy, Piłsudscy, Kościuszkowie, Moniuszkowie, Wańkowicze i Kuncewiczowie, pochodziły z ruskich kresów I Rzeczypospolitej. Prapradziadem najbardziej znanego narodowego bohatera, Tadeusza Kościuszki, był Konstanty Fiodorowicz Kostiuszko, piastujący urząd diaka na dworze Wielkiego Księstwa Litewskiego. Urodził się w tym samym roku (1492), w którym Europa stała się Zachodem przez odkrycie Ameryki. Znamienne, że dla ówczesnej Rzeczypospolitej to wydarzenie nie miało większego znaczenia i nie zostało odnotowane w księgach.
Paradoksalne, ale późniejsza znacznie bardziej klarowna historia Polski nie odegrała już tak kluczowej roli w kształtowaniu się świadomości narodowej. Nawet dzisiejsi Polacy, żyjący od niemal siedemdziesięciu lat w jednorodnym etnicznie państwie, poczuwają się do bezpośredniej łączności z dawną, wielonarodową i głęboko rozwarstwioną I Rzeczpospolitą i gorąco wspierają niepodległość „bratniej” Ukrainy jako dawnego Księstwa Ruskiego, z niesmakiem spoglądając przy tym na prorosyjskość Łukaszenki. Białoruś, to przecież dawne Wielkie Księstwo Litewskie, a nie żadna Ruś. Pewną rolę odegrała w tym ideologia sarmatyzmu – swoista mieszanina faktów i mitów. Opierała się na przekonaniu, że polska szlachta pochodzi wprost od Sarmatów – starożytnego ludu zamieszkującego w czasach przedsłowiańskich tereny między Wołgą a Wisłą. To po Sarmatach szlachta miała odziedziczyć umiłowanie wolności, gościnność, dobroduszność, męstwo i odwagę. Rzecz jednak w tym, że sarmatyzm okazał się zbyt spójnym i zaskakująco elastycznym zestawem wartości rodzinnych, społecznych i narodowych, by go zlekceważyć. Wedle poważnych opinii „teoria sarmackiej genezy narodu i państwa polskiego w tym świetle to nie mit, ani też bajanie niekrytycznych umysłów kronikarzy, lecz wyraz poszukiwania swojego «ja» przez bardziej oświecone warstwy narodu, poszukiwanie tradycji historycznych przez naród, który poczuł się na siłach i chce coś znaczyć, szukanie swego miejsca wśród innych narodów o odległej przeszłości”. W szczegolny sposób wpłynął na spójność i solidarność narodu polskiego w okresie po unii lubelskiej i miał podobne znaczenie w tworzeniu się świadomości narodowej, jak przekonanie o przewagach germańskich plemion nad Rzymianami, które odegrało ważną rolę w powstawaniu poczucia niemieckiej wspólnoty narodowej. Z naszego punktu widzenia istotne jest to, że sarmatyzm był swoistym, lecz niemożliwym do utrwalenia amalgamatem europejskiego Wschodu i Zachodu, ale też do dnia dzisiejszego rzutuje na poglądy polityczne i opcje kulturowe współczesnych Polaków.
Ta dwoistość polskiej tradycji narodowej przybierała różne formy, zawsze jednak okazywało się, że powstały na jej kanwie twór państwowy, czy też kulturowy nie zdaje egzaminu w praktyce i przegrywa konkurencję z sąsiadami. Wygląda na to, że i w tego rodzaju przypadku, to Huntington miał rację z twierdzeniem, że cywilizacje są ze swej istoty czymś jednolitym oraz że ich proste mieszaniny nie mają racji bytu. Jego poprzednik, przedwojenny polski kulturoznawca – Feliks Koneczny, stwierdził w tym kontekście, że „nie można być cywilizowanym na dwa sposoby”. Innymi słowy, nie można jednocześnie i z jednakowym zapałem uczęszczać do kościoła i prawosławnej cerkwi, czuć się u siebie zarówno przed watykańską bazyliką św. Piotra, jak i przed moskiewskim Kremlem.
Próbę połączenia wody z ogniem podjęto jednak w czasie powstania zaporoskich Kozaków. W 1658 roku w Hadziaczu zawarta została pomiędzy Rzecząpospolitą Obojga Narodów a Kozackim Wojskiem Zaporoskim umowa unii, a na jej oryginale złożył podpis sam król Jan Kazimierz. Była wzorowana na wcześniejszej koncepcji unii, ale w nowych okolicznościach nie zdała egzaminu na całej linii i w praktyce przetrwała zaledwie rok. Przewidywała przekształcenie państwa w unię trzech równorzędnych podmiotów prawnych: Korony, Wielkiego Księstwa Litewskiego i Księstwa Ruskiego, utworzonego z – dotychczasowych ziem koronnych – bracławszczyzny, kijowszczyzny i czernichowszczyzny. Konsekwencją unii byłoby ustanowienie odrębnych urzędów dla Rusi, dopuszczenie kozackich posłów do Sejmu, a biskupów prawosławnych do Senatu. Szlachta wszystkich trzech równoprawnych części miała wybierać wspólnie króla i posłów. Tyle, że Kozacy szlachtą nie byli. Przeciwnie, to często zwykli rozbójnicy, dawni pańszczyźniani chłopi i inni zbiegowie korzystający z tego, że do Zaporoża nie sięgała władza centralna. W ramach nowej umowy Unii zdecydowano, że tysiąc spośród kozackiej starszyzny otrzyma prawa szlacheckie (czyli pełne obywatelstwo), a stu Kozaków z każdego pułku miało takie prawa otrzymywać w każdym następnym roku. Rzeczpospolita zobowiązywała się utrzymywać własnym sumptem stały 30-tysięczny korpus kozackiego wojska. Porozumienie przewidywało również powrót właścicieli do ich ukraińskich majątków.
Rzeczpospolita Trojga Narodów wg unii hadziackiej z 1658 r.
Unia Hadziacka nie przetrwała nawet dwóch lat. W zawartej w 1660 roku ugodzie cudnowskiej potwierdzono już tylko część jej warunków, lecz odstąpiono od powołania Księstwa Ruskiego jako równoprawnego podmiotu. Polityczna racjonalność przegrała z sobiepaństwem. Jak mieli skomentować to wydarzenie posłowie szlacheckiego sejmu: „chamów do herbów przyjmować nie będziem!” Rezultatem był podział Ukrainy na część rosyjską (kozackie Zadnieprze) z Kijowem oraz polską (Przednieprzańską), lecz również i początkiem ukraińskiej wrogości. Nawet, uznawana za nowoczesną, Konstytucja 3 Maja nie pozostawiała wątpliwości, kto ma w kraju pierwszeństwo i na pewno nie są to „chamy”: „Szanując pamięć przodków naszych jako fundatorów rządu wolnego, stanowi szlacheckiemu wszystkie swobody, wolności, prerogatywy pierwszeństwa w życiu prywatnym i publicznym najuroczyściej zapewniamy, szczególnie zaś prawa, statuty i przywileje temu stanowi od Kazimierza Wielkiego, Ludwika Węgierskiego, Władysława Jagiełły i Witolda brata jego, wielkiego księcia litewskiego, nie mniej od Władysława i Kazimierza Jagiellończyków, od Jana Alberta, Aleksandra i Zygmunta braci, od Zygmunta Augusta, ostatniego z linii jagiellońskiej, sprawiedliwie i prawnie nadane, utwierdzamy, zapewniamy i za niewzruszone uznajemy. Godność stanu szlacheckiego w Polszcze za równą wszelkim stopniom szlachectwa, gdziekolwiek używanym, przyznajemy. Wszystką szlachtę równym być między sobą uznajemy, nie tylko co do starania się o urzędy i o sprawowanie posług Ojczyźnie, honor, sławę, pożytek przynoszących, ale oraz co do równego używania przywilejów i prerogatyw stanowi szlacheckiemu służących.”.
Druga Rzeczpospolita była próbą odtworzenia Pierwszej tyle, że po stu dwudziestu latach od rozbiorów zmieniła się nie tylko sytuacja geopolityczna, ale i poglądy europejskich elit politycznych, które nie chciały już tolerować panowania jednych narodów nad innymi. Tymczasem w odradzającej się Polsce świadomość narodowa utknęła gdzieś w okolicy Powstania Kościuszkowskiego.
Narodowości II Rzeczypospolitej w 1918 r. (większość polska – barwa czerwona)
Ambicje odradzającego się państwa sięgały granic z roku 1772 i zgodnie z propozycją zgłoszoną na wersalskiej konferencji pokojowej przez Romana Dmowskiego powstać miałoby twór polityczny jeszcze większy niż późniejsza II Rzeczpospolita (ponad 400 tys. km2), a jego obszar sięgałyby poza Dźwinę, do dawnych Inflant polskich (dzisiejsza Łotwa), a wschodnie granice opierać się miały niemal o Dniepr. Kraj byłby nadal daleki od jednolitości, a koncepcja Dmowskiego doprowadziłaby do dalszego pogorszenia proporcji i spadku udziału liczby Polaków w państwie do mniej niż 50%. Jego inkorporacjonizm okazał się jednak skuteczniejszy niż federalizm Piłsudskiego i odtąd traktowano mniejszości narodowe wyłącznie jako przestrzeń przymusowej polonizacji. Pomimo narastającego zagrożenia ze strony Niemiec, władze podejmowały wiele kroków służących przekształceniu mniejszości w Polaków, wywołując tym szczególnie negatywną reakcję pośród ludności ukraińskiej.
„Linia Dmowskiego” z Wersalu 1918 r.
Zderzenie pamięci o I Rzeczypospolitej z rzeczywistością narodowościową jej następczyni, to przedłużenie swego rodzaju narodowego rozdwojenia jaźni. Ogromne – jak na warunki europejskie terytorium Polski przedrozbiorowej (było to, poza Rosją, największe państwo ówczesnej Europy) – działało na mocarstwową wyobraźnię nacjonalistów. Federaliści, pragnący pojednania i zrównania narodowych szans, znaleźli się w mniejszości nie tylko w stosunku do tych ostatnich, lecz również wobec innych historycznych trendów. Europa zamieniała się w kontynent państw narodowościowych, a nie krajów rządzonych przez miejscowy Herrenvolk. Nie miała szansy aprobaty ani „linia Dmowskiego” z Polakami jako „narodem panów”, ani też wielonarodościowa federacja środkowej Europy. Jakkolwiek by to zabrzmiało brutalnie, rozwiązanie zastosowane w Jałcie i na konferencji poczdamskiej okazało się w tym sensie owocne, że zamknęło problem. Nie tyle nawet szło o nowy kształt granic kraju, ile o masowość przesiedleń, które doprowadziły do powstania jednorodnego państwa przynajmniej pod względem jego składu narodowościowego. Po raz pierwszy w historii, Polacy stali się niemal wyłączną większością we własnym kraju. Stanowią dzisiaj, jeśli doliczyć również osoby uznające się za Ślązaków i Kaszubów, ponad 99 procent wszystkich mieszkańców i również po raz pierwszy w historii tzw. problem narodowościowy przestał się liczyć jako argument polityczny.
Regiony deklarujące istnienie mniejszości narodowych (ponad 10%)
Polacy mają jednak dalej problem ze swoją historią. Pięćdziesiąt lat przed upadkiem Sowietów, to okres pełen upokorzeń ze strony Rosji i hitlerowskich Niemiec. Do tego dochodzi kompleks stu dwudziestu lat obcych zaborów, przerwanych tylko krótką chwilą samostanowienia w ramach II Rzeczypospolitej oraz pamięć o pełnej chwały historii trzystu wcześniejszych lat Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Jak na historię jednego narodu, to wystarczająco wiele, by mógł z tego wyjść w pełni jednolity twór. Rzecz przy tym nie polega tylko na poczuciu historycznych sukcesów Jagiellonów, Wazów i Sobieskich, ale na tym, że cała ta historia, powszechnie przyjmowana za jednolity amalgamat konieczny dla budowy narodowej świadomości, nie jest prawdziwa. Jest bardziej wynikiem literackiej fikcji sienkiewiczowskiej Trylogii, niż skutkiem rzeczywistych procesów społecznych. Te były znacznie bardziej skomplikowane i ubierały się w obraz z pozoru tylko malowany jednakowym pędzlem. Tyle, że dawne podziały narodowościowe przeniosły się na wewnętrzne rozłamanie społeczno-polityczne. Dawni federaliści, to dzisiejsi zwolennicy dalszego wtapiania się kraju w Unię Europejską, dawni inkorporacjoniści, to dzisiejsi „prawdziwi Polacy”, poszukujący w nacjonalizmie klucza do rozwiązania wszystkich problemów, lecz za to zawsze w opozycji do federalistów. Podziały zatem nie zniknęły, a proces ujednolicania polskiego społeczeństwa się nie zakończył, lecz tylko uległ przeformułowaniu.
I Rzeczpospolita, tkwiąca w pamięci Polaków jako symbol ich narodowych i do tego wielkomocarstwoych sukcesów, była w gruncie rzeczy tworem tak dziwnym, że aż niezdolnym do przetrwania. Słowo ‘Rzeczpospolita’ jest prostą transkrypcją z łacińskiego ‘res publica’ – ‘rzecz publiczna’, ‘rzecz tworzona pospołu’, czyli siłami wszystkich razem. Jednak zewnętrzni obserwatorzy mieli pogląd na sprawę zupełnie inny uznając to przekonanie polskiej szlachty za niczym nieuzasadniony blichtr pokrywający wyzyskiwanie słabszych i stanową prywatę. Dobrze znający XVII-wieczną Rzeczpospolitą prekursor słowianofilstwa – Jurij Križanić zauważył, że „Polonia est nova Babilonia, Ciganorum, Germanorum, Armenorum et Scotorum Colonia, paradisus Hebraeorum, infernus rusticorum” – „Polska, to nowa Babilonia, kolonia Cyganów, Niemców, Ormian i Szkotów, raj Żydów i piekło włościan”. Alferd Jarry w „Królu Ubu” dodawał: „Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”. Do dzisiaj miesza się w Polsce egalitaryzm z elitaryzmem, nacjonalizm z internacjonalizmem, a wszystko podlane jest sosem wysokiego wyobrażenia o własnej pozycji społecznej i międzynarodowej. Im jest się w swoim mniemaniu wyżej, tym więcej jest się „światowym”, im pozycja w stratyfikacji społecznej niższa – tym Polak staje się większym patriotą i nacjonalistą.
Brak konsekwencji przeziera przez samą nazwę państwa. Powstała w okresie, gdy składało się z tak wielu narodowości, że mogło przypominać rzymską ‘res publica’, ale też ze względu na treść tej nazwy, starożytny Rzym nigdy nie nazwał się „Rzeczpospolitą Rzymską”, pozostając przy określeniu ustrojowym ‘res publica’. Bycie Rzymianinem nie wynikało z narodowości, lecz z formalnego obywatelstwa wiążącego się z określonymi prawami i obowiązkami. Obywatelem rzymskim był ewangelista – św. Paweł, lecz z punktu widzenia etnicznego był piszącym po grecku Żydem. Takie ujęcie bez trudu pasowało do I Rzeczypospolitej, która oferowała element powszechności każdemu, kto uzyskał status szlachcica. Z tego też powodu używano formuły „Rzeczpospolita”, jako odpowiednika łacińskiej ‘res publica’ bez żadnego dodatku określającego etniczną przynależność. Nazwa używana na określenie kraju nad Wisłą po I wojnie światowej – „Rzeczpospolita Polska” mogła jeszcze sugerować, że jest ona również ‘pospolita’, czyli powszechnie dostępna, lecz na warunkach określanych przez naród dominujący. Kraj nadal pozostawał tyglem wielu narodowości. PRL dodał do nazwy lewicowe określenie „ludowa”, które gmatwało sprawę dodatkowo, będąc powtórzeniem tej samej informacji. W nazwie rzymskiego senatu zawarta była ta sama myśl i słowo „ludowy” było używane wymiennie ze słowem „powszechny”. Odnoszony do niego skrót SPQR oznaczał przecież to samo – „Senatus Populusque Romanus”, to nic innego, jak „Senat Ludu Rzymskiego”. Emocjami logika jednak nie rządzi, więc i III Rzeczpospolita, która powstała po upadłości tej „Ludowej”, przybrała ponownie nazwę „Rzeczpospolita Polska”. Polska powojenna stała się więc zarówno „pospolita” jak i „ludowa”. Inaczej jednak, niż miało to miejsce w okresie międzywojennym, była od początku krajem etnicznie jednolitym, a w połączeniu słów „pospolita” z „polska” nie dostrzeżono niebezpieczeństwa odmiennego czytania jej „pospolitości” w tym znaczeniu, że stała się już tylko Polską dla samych tylko Polaków, bo innych praktycznie nie ma. Dzisiejsza nazwa (III Rzeczpospolita), ma być podkreśleniem i prostą kontyuacją I i II Res Publica. W praktyce, słowo „Rzeczpospolita” sprowadza do powszechnie w świecie używanego pojęcia „republika” na określenie panującego ustroju, a nie do rzymskiej „rzeczy powszechnej”. W republice rządzą instytucje przedstawicielskie, nie zaś królowie, książęta i cesarze. Istotą „republikańskości” I Rzeczypospolitej było nie tylko to, że monarcha był obieralny, nie zaś dziedziczny, lecz również powszechność udziału w elekcji zarówno dla Polaków, jak i Rusinów, Niemców, Inflantczyków, czy Szkotów, pod warunkiem, że posiadali polskie szlachectwo. W III Rzeczypospolitej nie ma ani Szkotów, ani Inflantczyków i tylko jeden mandat w Sejmie przypadł mniejszości niemieckiej, więc i nad powszechnością dostępu do urzędów niezależnie od narodowości nie ma podstawy debatować. W rzeczywistości jest ona polską republiką narodową, taką samą jak republiki – francuska, czy włoska. Tradycja niesie ze sobą przemożny urok przeszłości, ale nie zawsze prowadzi do logicznych rozwiązań. Posługiwanie się w stosunku do współczesnej Polski pojęciem „Rzeczpospolita” na podobieństwo XVII wieku jest nie tylko mylące, lecz i meytorycznie puste. Rzeczywistość miała z tym niewiele wspólnego, tak jak nie ma z dość powszechnie panującym przekonaniem, że oto od bez mała dzięsięciu lat jesteśmy pełną gębą Europejczykami i należą nam się z tego tytułu takie same jak innym prawa, a dodatkowo – specjalny szacunek za ofiary dla ludzkości złożone w przeszłości. W rzeczywistości, do osiągnięcia takiego stanu jeszcze nam daleko i wie o tym cała reszta Europy. Warto wziąć to pod uwagę.
Widzenie siebie samych w zwierciadle innych nie sprowadza się do geopolityki i położenia u zbiegu granic europejskiego wschodu i zachodu, ani też odległości od Rzymu, Paryża czy Londynu. Zresztą, Sztokholm, Helsinki i Reykjavik są od nich bardziej oddalone niż Warszawa i Bratysława, a jednak znacznie wcześniej zwyciężyły tam wzorce miejsko-przemysłowe nad ziemiańskimi. Podstawą własnego wizerunku narodowego jest samowyobrażenie. Starożytni Polacy przekonywali, że to ich przodkowie – Sarmaci, uczyli Rzymian europejskości. Fundamentem, na którym powstała ta część Europy, która stała się zaczątkiem Zachodu, było jednak rzymskie prawo, jedyne w skali światowej, które spełniało kryteria systemu skutecznie zapewniającego praworządność, nie zaś zwyczaje sarmackich koczowników. Taki system musi jednak dotyczyć wszystkich bez wyjątku. W społeczeństwie stanowym, szczycącym się nawet tak, jak I Rzeczpospolita rzekomym powinowactwem z rzymską ‘res publica’, warunki do właściwego funkcjowania prawa nie istnieją. Polacy formalnie przestali być społeczeństwem stanowym ze wszystkimi następstwami nierówności ludzi wobec prawa bardzo późno, bo dopiero w dniu uwłaszczenia chłopów przez rosyjskiego cara w roku 1864, a więc w całe 650 lat po ustanowieniu angielskiej Wielkiej Karty Wolności (Magna Charta Libertatum). Sześć i pół stulecia, to conajmniej trzynaście pokoleń straconych dla rozwoju nowoczesnego systemu funkcjonowania społeczeństwa. Niemal do śmierci Kazimierza Wielkiego (1370) piastowska jeszcze Polska – jak to się dzisiaj powiada – już „prawie należała do Europy”. Jej wschodnie granice opierały się na Bugu, a rozwijający się system prawny stawał się repliką zachodnioeuropejskiego, którego najważniejszym elementem było istnienie osoby prawnej w postaci wyodrębnionego miasta. Było to wyraźnie określone terytorium, gdzie nie działało prawo ziemskie, określające zależności pomiędzy właścicielami ziemi – szlachtą, a jej podanymi chłopami. Prawo miejskie, podobnie jak zasady osadnictwa na prawie niemieckim, uznawało mieszkańca za wolną jednostkę. Prawo polskie przeciwnie. Lokacje w ramach tego ostatniego typu prawa nie były w zasadzie niczym innym jak zbiorem zwyczajowych zasad, które nie przewidywały żadnych lokalnych instytucji ani podmiotowości mieszkańców. Uprawnienia decyzyjne należały do właściciela i nie było tam – jak w osadnictwie na prawie niemieckiem – ani wiejskiej ławy, ani miejskiej rady. Lokacja określała tylko (do czasu, jak się okazało) prawo wychodu, to jest warunki opuszczenia miejscowości i zerwania więzi z feudalnym właścicielem a nadzór nad wykonywaniem jego zarządzeń sprawował on sam. Czynsze płacone były – inaczej niż miało to miejsce w ramach prawa zachodniego – nie w pieniądzu, lecz w naturze, prowadząc do przekształcenia ziemskiej posiadłości w samowystarczalny podmiot gospodarczy. Sytuacja zmieniła się ostatecznie wraz z odwróceniem się kraju ku Wschodowi, gdzie zawsze dominowało prawo ziemskie i monarsze, a nie miejskie, czy obywatelskie. Pojawienie się praw miejskich przyniosło Europie pierwsze elementy prawa rzymskiego w procesie odchodzenia od zwyczajów prawa ziemskiego i zastępowania go przez pisane kodeksy. Jednak na wschodzie Europy, uzyskanie praw miejskich nie zmieniało często faktu, że w dalszym ciągu miasto było takim jedynie z nazwy, herbu i przywileju. Osada pozbawiona autonomii i możliwości rozwoju dalej mogła prowadzić życie typowo wiejskie, a główną działalnością jej mieszkańców była uprawa ziemi przydzielonej przez właściciela. I takim krajem była też I Rzeczpospolita, a jeśli stała się dla potomności modelowym wzorcem wolności, praworządności i demokratyzmu, to przez wzgląd na lokalny koloryt i wieczną polską tęsknotę za wielkością utożsamianą z państwem. Które było „rajem” dla zaledwie jednej dziesiątej ludności cieszącej się przywilejami. Chłopi nie posiadali praw żadnych i w rzeczywistości mieli status niewolników. Wolne mieszczaństwo ograniczone było głównie do dwóch wielkich miast – Gdańska i Torunia, w których przeważał żywioł niemiecki, więc i prawo polskie nie miało zastosowania. Ówczesne polskie „wolności miejskie” odbijały rzeczywistość równie prawdziwie, jak uważany za idealne miasto europejskie – Zamość. Miał tylko zewnętrzne cech wzorcowego miasta europejskiego. Powstał z kaprysu magnata w granicach jego własności w okresie narastającej przewagi szlachty, magnata, któremu zechciało się ze stolicy swoich dóbr uczynić modelową atrapę miasta zachodniego typu.
Ziemiaństwo, z wielkimi magnatami na czele, w najlepszych latach Rzeczypospolitej prosperowało ze względu na monopol władzy i wysokie ceny eksportowanego zboża. Posiadając wszystkie wolności i władzę ustawodawczą, szlachta skutecznie dążyła do pominięcia mieszczan jako pośredników tego handlu w nadziei na przechwycenie marży handlowej. Rzecz się powiodła, lecz tylko na krótko wobec narastającej konkurencji zboża zamorskiego i rychłego załamania cen światowych. Załamanie się łatwej prosperity nie doprowadziło jednak do ustrojowych reform, lecz pogłębiło niechęć szlachty do zawodów miejskich i tylko zwiększyło powinności chłopskie. Mając władzę, spadek cen na rynkach światowych można było powetować sobie z kieszeni chłopów i mieszczan. Magnacko-szlachecka wizja kraju opartego na majątkach ziemskich doprowadzała jednak szybciej do załamania stabilności państwa, niż do wzrostu jego potęgi. Europejski przemysł powstawał w miastach, a w Rzeczypospolitej prawdziwych miast brakowało. Zamość na pierwszy rzut oka wyglądał jak miasto zachodnie, lecz w rzeczywistości był tylko stolicą jak najbardziej prywatnych włości ordynata Zamoyskiego, najpotężniejszego magnata tego okresu. Hamulcem rozwoju samego Zamościa, podobnie jak i innych miast rzekomo „Pospolitej Rzeczy”, było nieprzyjazne mieszczaństwu otoczenie społeczne i polityczne, w którym górowały interesy ludzi związanych z ziemią, a nie z produkcją przemysłową. Ze względu na urok architektoniczny, w 1992 roku zamojskie Stare Miasto zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, lecz jako aglomeracja miejska, Zamość nigdy nie wyrósł ponad rangę miasta powiatowego. Odegrał większą rolę jako warowna twierdza, niż jako ośrodek przemysłu i handlu.
Społeczeństwo, którego świadomość kształtowała się w tak dziwacznych i stale zmieniających się warunkach ma uzasadnione podstawy, by mylić pojęciowe atrapy z rzeczywistością. Dodatkowo, gwałtowne europejskie przemiany, które doprowadziły do załamania się dawnego podziału na Wschód i Zachód i zastąpienia go przez „zderzenie cywilizacji”, wymagają od Polaków dodatkowego wysiłku umysłowego i jednoznacznego opowiedzenia się w kwestii ich kulturowej przynależności. Wydaje się, że zwycięża w Polsce opcja zachodnia. Nie idzie w tym jednak o pretensjonalne deklaracje, typu: „byliśmy, jesteśmy i będziemy w Europie!”, lecz o przyjęcie do wiadomości, że kierunek, w którym się podąża, wymaga akceptowania panujących tam trwałych zasad, które warto jest zrozumieć i do których trzeba dostosować własne postępowanie, by nową przynależność kulturową uczynić skuteczną. Jest mniej kosztowne uczyć się samemu, aniżeli na własnych błędach, co nie oznacza, że nie należy zachować krytycznej ostrożności. Tak zwane „zachodnie wartości” były nie tylko owocem geniuszu wielkich myślicieli i akceptacji ich przez zachodnie spoleczeństwa, ale również efektem historycznych okoliczności. Te mają to do siebie, że nie są wieczne i też ulegają zmianom. Już starożytni Grecy powiadali, że „panta rei”- wszystko płynie. Amerykańska żona ministra Sikorskiego w wywiadzie dla Gazety Wyborczej (19 października) powiedziała na jego koniec: „W Stanach stało się coś niedobrego. Dziś każdy czyta swoją gazetę, ogląda swoje strony internetowe i swoją telewizję. Obraz świata ludzie składają z innych elementów, operują różnymi faktami. Całkiem jakby mieszkali w innych krajach. Kiedyś mieli różne opinie na te same sprawy. Teraz kłócą się o fakty. Wtedy naprawdę trudno o kompromis”. Czyżby i amerykański ideał „zachodnich wartości” sięgał właśnie bruku? Może więc nie musimy zmieniać się wcale, lecz to inni będą stopniowo naśladować nasze odwieczne polsko-polskie wojny i wtedy już w każdym kraju Zachodu będziemy czuć się jak u siebie w domu, a na pierwsze miejsce w rankingach kulturowych wpływów wejdą Chiny, Rosja albo świat islamu? Apage satanas!