Jest pewna wspólna cecha Świąt Bożego Narodzenia mających w swym zamiarze wskazywać na duchowe źródła człowieczeństwa oraz równie profetycznej – jak się okazuje – dziedziny wiedzy, czyli ekonomii skądinąd dążącej do objaśnienia zasad naszego rzekomo racjonalnego postępowania, przynajmniej w przestrzeni gospodarowania. Rzecz w tym, że jedno i drugie jest fikcją. Boże Narodzenie jest świętem narodzin Zbawiciela w betlejemskiej stajence, o którym wiemy dzisiaj ponad wszelką wątpliwość, że nie miało ani miejsca w stajence, ani też w końcu grudnia roku kalendarzowego. Ekonomiczne przewidywania, kiedyś święcone równie uroczyście jako dowód ostatecznego zwycięstwa człowieka nad materialnymi siłami przyrody również okazały się wcale nieświętą fikcją. Profesor Jerzy Wilkin, ekonomista i członek zwyczajny Polskiej Akademii Nauk, dochodzi do podobnego wniosku w sobotnio-niedzielnym wydaniu Gazety Wyborczej w artykule pt. „Dlaczego ekonomia straciła duszę?”. Tymczasem odpowiedź jest prosta: ekonomia jako nauka duszy nigdy nie miała uznając jednostkę ludzką razem z jej człowieczeństwem za bezduszny czynnik produkcji – odartą z myślania i emocji „siłą roboczą”. Na takiej koncepcji wyrósł kapitalizm wielkich korporacji i na jej ramionach dotarł do własnego kresu dokonującego się dzisiaj na naszych oczach. Tyle, że tak jak dawniej, my sami nadal nie mamy w tej sprawie niczego do zrobienia, ponieważ nie jesteśmy w tym procesie podmiotami, lecz tylko materią umożliwiającą istnienie sił wyższego rzędu. Jakich?
Profesor Wilkin stara się postawić diagnozę tego stanu rzeczy przynajmniej w przestrzeni nauk ekonomicznych, lecz odnosi się wrażenie, że korzysta z bożonarodzeniowej okazji, by zanieść modły do nieba w nadziei na tej ekonomii „uczłowieczenie”. Uczłowieczenie czego, skoro ekonomia jest w stu procentach tworem ludzi, bez których nigdy by we Wszechświecie się nie pojawiła? Zresztą, prawdopodobnie w tym Wszechświecie nigdzie poza naszym globem nie istnieje, bo jest wymysłem ludzi z niewiadomej przyczyn zalęgniętych na planecie nazwanej przez nich Ziemią. Profesor ekonomii żali się przy tym, że „ekonomiści chętniej mówią o wolnym rynku, a mniej chętnie o wolnym człowieku”. Trudno się dziwić, że tak czynią, skoro debatowanie nad zakresem wolności człowieka jest zupelnie „nieekonomiczne” i pozbawione tego, z czym ekonomia sie kojarzy, to jest możliwością rachunku stopnia tej wolności w relacji do świata pozaekonomicznego. Co innego, sam wolny rynek towarów i usług. To wyliczalny konkret, który można mierzyć stopniem wolności działania ich producentów i sprzedawców, działania kierowanego do siedmiu miliardów konsumentów, niezdolnych nigdy i nigdzie do zorganizowania się w jakiegoś rodzaju partnerstwo wobec potęgi ekonomii i obrotu towarowego. Taka wolność jest na tyle jednostronna, że w praktyce bliższa miana zniewolenia, niźli wolności. Ot, paradoks rynkowej wolności i demokracji przedstwicielskiej. Widać to doskonale w polskim Sejmie, w którym posłowie robią wszystko, by nie podejmować debaty nad sprawami naprawdę poważnymi. Wpisują się tym samym w cytowaną przez profesora Wilkina wypowiedź laureata Nobla w dziedzinie ekonomii, skierowaną do absolwentów University of Yale: „Wykorzystajcie wasze umiejętności w zakresie teorii finansów, ekonomii, matematyki i statystyki. Jednak przydatne i ważne będą też odbyte przez was zajęcia z historii, filozofii i literatury, ponieważ zasadnicze znaczenie ma nie tylko to, że opanowaliście właściwe narzędzia, ale także to, że nigdy nie stracicie z oczu najważniejszych celów i zadań społecznych, które finanse mają spełniać”. Aż kusi zapytać o nazwanie tych „celów i zadań”, które ekonomia powinna spełniać, ale niczego w tej przestrzeni się nie dowiemy poza górnolotnością sformułowań. Nie dowiemy się tego również z debaty odbywającej się w Sejmie. To bardzo trudne zagadnienie, ponieważ dotyka przestrzeni, w której niemal wszyscy czują się profesjonalistami.
W jakich zatem warunkach racjonalność makrospołeczna, biorąca górę nad indywidualną, jest zjawiskiem naturalnym, a w jakim stopniu tylko społecznie wyuczoną fikcją? Docieramy do pierwszej przyczyny wyjaśniającej fenomen tego, że cywilizacje ludzi tak bardzo się od siebie różnią. Istotą jest mechanizm powstawania informacji o własnym otoczeniu i sposób oraz intensywność ich upowszechniania. Racjonalność postępowania oparta na prostej ekonomii wysiłku jest klarowną cechą postępowania jednostek. Próba jej uogólnienia do kategorii makrospołecznej wymaga ostrożności, by nie pomieszać idei z ideologą. Takie próby są dokonywane, tyle, że pojawiają się zwykle ex post. Amerykański psycholog słusznie zauważa, że ta prawidłowość spowodowana jest tym, że większość naszych działań związanych z uczestnictwem w społeczeństwie „jest do końca zdeterminowane przez czynniki i uwarunkowania niezależne od nas. Wszystko – od nabytych upodobań smakowych po wyuczone zachowania odpowiadające statusowi społecznemu – to powiązania przyczynowo-skutkowe ukształtowane przez rodziców i przodków, kulturę i społeczeństwo, środowisko rówieśników i przyjaciół, mistrzów i nauczycieli oraz przypadkowe wydarzenia zarówno z naszego życia, jak i przed naszymi narodzinami”. Gdzie jednak w tym otoczeniu konieczności mieści się wolność podejmowania decyzji?
Jeśli przyjmie się model racjonalności ograniczony tylko do zasad ekonomii wysiłku, czyli jednostkowej optymalizacji korzyści indywidualnych, nabiera ona cech tak samolubnych, że nie ma tam miejsca na żaden altruizm. Ten ostatni, kiedy pojawia się w postaci zjawiska masowego, jest tylko eksponentem pojęcia szerszego – atawistycznego dążenia ludzi do społecznej równości w postaci egalitarnej, ale i nudnej, jednakowości, nazwanej sprawiedliwością społeczną. Jednak, człowiek zmuszany do poświęcenia własnych interesów na ołtarzu wspólnoty, ocenia zwykle taką sytuację jako wyjątkowo niewygodną i skłania się ku biernemu oporowi, chyba, że ma pewność przyszłej rekompensaty bieżących strat. Pojedyńczy człowiek z całą pewnością altruistą nie jest. Ekonomia pozostaje więc nadal dziedziną racjonalności jednostkowej, nie zaś społecznej. Tak czy owak, jakiś rodzaj łączności pomiędzy nimi istnieje, lecz nie idzie tak daleko, jak przekonanie psychologa, że „potraktowanie ludzkiej woli jako istotnego elementu sieci przyczyn i skutków pozwala przywrócić osobistej odpowiedzialności człowieka należne jej miejsce w społeczeństwie obywatelskim”. Z pewnością na to pozwala, lecz droga do upowszechnienia mechanizmu całego procesu jest jeszcze daleka, a sama myśl – szczegónie w przestrzeni gospodarowania – trąci idealizmem. Wielu ludzi podziela takie szczytne i humanistyczne przekonanie, chociaż jest bez wątpienia obciążone jednostronnie zachodnim pojmowaniem rzeczywistości. Społeczeństwo obywatelskie jest tworem Zachodu, daleko mu więc do globalnej powszechności i zadowalającej funkcjonalności. Inaczej Roger Scruton w tytule głośnej książki („Zachód i cała reszta”), nie musiałby wyłączyć ze swego pola widzenia całej tej „reszty”. Poza tym, wydaje się, że słuszne jest w tym względzie inne i ostrożniejsze domniemanie, że nasza wolna wola w konfrontacji z wymogami wspólnoty, jest w rzeczywistości iluzją, a to, czego chcemy lub nie chcemy, jest zwyczajnie nam narzucane przez społeczne otoczenie i nie jest z całą pewnością bezpośrednim następstwem naszej własnej woli.
Ludzie Zachodu uważają, że dobrobyt im się należy, ponieważ za źródło swego sukcesu uznają – mniej lub bardziej słusznie – eksploatację własnych umiejętności, co wynika z możliwości ich dostępu do wiedzy oraz z prawa do jej wykorzystania na własny użytek i we własnym interesie. W świecie tej „całej reszty”, kluczem do sukcesu najczęściej nie jest jednak ani produktywność, ani osiągnięta wiedza, ani też indywidualny potencjał twórczy, lecz jest nim osiągnięcie przewagi nad innymi poprzez wejście w krąg władzy dysponującej środkami przymusu. To ta różnica rozstrzygnęła zapewne wyścig o pierwszeństwo w produktywności wielkich kultur i legła u podstaw globalnego sukcesu Zachodu otwierając przed nim źródła finansowania tkwiące w ludzkiej przemyślności. Indywidualne umiejętności, jeśli są przez społeczeństwo nagradzane sukcesem, ulegają multiplikacji i akumulacji na podobieństwo składanego kapitału, natomiast uzależnienie sukcesu od udziału we władzy wymaga chytrości, cierpliwości i jakiegoś rodzaju bezwzględności. Dodajmy, że w tym drugim przypadku ani głęboka profesjonalna wiedza, ani też same umiejętności i talenty techniczne nie mają znaczenia, stając się nawet dla osobistego sukcesu przeszkodą. Ta odmienność radykalnie zmienia zasady racjonalnego postępowania społeczeństw rządzonych despotycznie, niezależnie od tego, na jakim poziomie pożądania znajduje się cel w postaci władzy. Władza, sama z siebie, nie tworzy nowej wartości, żywiąc się tylko sukcesami poddanych poprzez ściąganie podatków oraz domaganie się danin. Władza polityczna, jeśli tylko może, najchętniej umożliwia jednostkom rozwijanie talentów jedynie do granic określonych definicją korzyści rządzących. Taki system musi cechować mniejsza efektywność niż ten, z którego wyrosła cywilizacja zachodnia, gdzie ludzie swoją wolność konsekwentnie wywalczyli i we własnym dobrze pojętym interesie wymusili formalne ograniczenia władzy politycznej. Ta ostatnia, ze swej natury jest przeciwna jednostkowym wolnościom, godząc się je rozszerzać tylko pod przymusem, w następstwie udanej rewolty poddanych lub też rozwiniętego systemu korupcji. Korupcja, podobnie jak władza, mają jednak to do siebie, że nie tworzą nowych dóbr, lecz przysparzają korzyści tym, w których rękach znajdują się decyzje. Dla perspektyw rozwojowych całości niesie to jednak podobnie opóźniający efekt, eliminując sukces rozumiany jako swoistą nagrodę za efektywność oraz umiejętności, premiując w jego miejsce bezproduktywną redystrybucję dochodów – od producentów do ludzi władzy. Pierwsi, tracą wtedy motywacje do efektywności, drudzy – niczego nie tworząc i nie będąc w stanie sami wyżywić swego sukcesu – muszą żywić się sukcesami poddanych. Wpadają tym samym w kleszcze trwałego skostnienia ograniczonego własnymi ambicjami i możliwościami, jeśli te nie mogą owocować awansem politycznym. Ten jednak zawsze ma swój kres i koło się zamyka, rozpoczynając tylko kolejny obrót.
Inaczej mówiąc, cywilizacje, w których drogą do sukcesu jednostki jest osiągnięcie udziału we władzy, stają się w dłuższym okresie czasu ekonomicznie jałowe z braku trwałego motoru rozwoju dopóty, dopóki nie pojawią się możliwości objęcia eksploatacją nowych terytoriów lub poszerzenia korzyści czerpanych z własnego społeczeństwa. Potwierdza to przebieg wszystkich wielkich wojen i podbojów oraz proces pojawania się wewnętrznych napięć. Cała niemal historia świata, to podbijanie jednych społeczeństw przez drugie w celu ekstensywnej eksploatacji i zwiększania korzyści zwycięzcy. Wtedy, dodatkowe zasoby mogą zostać wchłonięte i skonsumowane, lecz nie zostają przeznaczone na rozwój, bo też i sam mechanizm utrzymywania się przy władzy niewiele ma z rozwojem wspólnego. Tyle, że obecnie tego rodzaju jałowa ekspansja jest ograniczona sama naturą otoczenia. Nie istnieją już możliwości zwiększania korzyści jednego kraju przez poszerzania jego terytorium kosztem innych, ani też przez pogłębianie eksploatacji własnego społeczeństwa bez groźby wywołania kryzysu i załamania wewnętrznej równowagi. Dzisiejszy świat jest już wypełniony i wolnych miejsc nie ma. Przeciwnie, mnożą się tendencje i ruchy odśrodkowe, dążące do zmniejszenia obszaru państw oraz ich możliwości fiskalnych. Pozostał tylko jeden typ rozwoju: racjonalna eksploatacja ludzkich umiejętności w ramach coraz bardziej wolnościowych systemów sprzyjających jednostkowej efektywności. Upodobnia to społeczeństwa wzajemnie do siebie, a cały proces z wielkim uproszczeniem nazywany jest globalizacją i demokratyzacją, ale też i mylony z imperializmem lub religijnym prozelityzmem. Również i sam Huntington wpadł w tę pułapkę. Definiując Zachód jako splot trzech powiązanych ze sobą elementów: zachodniego chrześcijaństwa, wolności rynkowych oraz politycznych stał się mimochodem niewolnikiem tej definicji i uznał, że skoro trzeba wykluczyć przejście reszty świata na katolicyzm lub protestantyzm, to jego konwergencja i uniwersalizacja natrafi na niepokonalną przeszkodę. Czeka nas raczej – utrzymywał – zderzenie cywilizacji opartych na odmiennościach religijnych, niż uniwersalizacja wyznawanych wartości. Inaczej rzecz by się miała, gdyby autor „zderzenia” położył nacisk na samą tylko efektywność systemu społecznego, pozbawioną religijnych konotacji. Wtedy, w skład tak rozumianego „Zachodu” mógłby włączyć wiele krajów Azji (Japonię, Koreę Płd., Tajwan, Singapur). Zauważyłby również, że jeśli istnieje jakaś poważna bariera konwergencji systemowej, to przebiega pomiędzy Zachodem a islamem oraz Zachodem i Rosją, czyli cywilizacjami wywodzącymi się rzekomo z tego samego religijnego źródła. Czyżby nie można było połączyć przesłania Mahometa i Putina z wolnym rynkiem i demokracją? A jeśli tak to, co lub kto, ponosi za to winę? Religia – z gruntu przecież „abrahamiczna”, tak samo jak katolicyzm i prawosławie – czy może jednak jakiś inny czynnik?
Prawdziwym źródłem sukcesu religii nie jest wiara w tego, czy innego Boga, lecz ukryta w jej treści metoda społecznego współżycia, to jest sposobu interakcji, w które wchodzą między sobą ludzie związani społeczną umową nawet, jeśli przybiera ona formę kultu. Na tym gruncie, zasady samej religii okazują się wtórne, ponieważ jest historycznie bezsporne, że to one muszą dopasować się do istniejących zasad społecznej umowy, nie zaś na odwrót. To z tej przyczyny, pośród wielkich religii wywodzących się od Mojżesza i Abrahama, tylko jedna okazała się rozwojowym sukcesem i nie był to ani islam, ani prawosławie. To, że sukces gospodarczy kapitalizmu zrodził się w otoczeniu chrześcijaństwa w jego zachodnim kształcie jest znamienne o tyle, że trudno sobie wyobrazić jego powstanie, gdyby w Europie panowała bliskowschodnia czy hinduska, a nie zachodnia forma religijności. Ta religijność jest „zachodnia” z tej samej przyczyny, dla której kapitalistyczna produktywność nie zrodziła się ani w starożytnym Egipcie, ani w Chinach, czy w Indiach. Budowanie intelektualnych barier dla tak rozumianego procesu konwergencji świata na gruncie scholastycznie pojmowanych nacjonalizmów, czy religijnej wspólnotowości jest bezprzedmiotowe. Jeśli zdarza się, że w jakimś regionie zrozumienie tego faktu natrafia na szczególne trudności, to – jak w świecie islamu – reformy przekształcają się w bezowocne wysiłki zastąpienia starzejącego się wzorca jeszcze starszym. Widać to doskonale w jałowości i bezskuteczności „arabskich rewolucji”. Jeśli zatem zgodzimy się, że człowiek z samej swej natury i od dnia urodzenia nie jest altruistą i nie myśli kategoriami narodowego, czy państwowego patriotyzmu, lub też nie kieruje się innego rodzaju interesem makrospołecznycm, lecz przede wszystkim własnymi korzyściami indywidualnymi i rodzinnymi (altruizm krewniaczy), to – w jakiego rodzaju kategoriach społecznych ten interes można zdefiniować? Jak go połączyć z głębokością doznań religijnych, wiary w Boga, czy ofiarności na rzecz społeczeństwa?
Najogólniej rzecz biorąc, jeśli wyjdziemy poza przestrzeń czystych zasad ekonomii, to można uznać społeczny wymiar racjonalności ludzkiego postępowania za trwałe dążenie do osiągnięcia sukcesu w oczach współplemieńców. Określenie treści tego pojęcia ma już jednak bardziej konkretny wymiar i nie dla wszystkich społeczeństw sukces jest równoznaczny z materialnym dostatkiem. W świecie cywilizacji zachodniej ciężar spoczywa na dochodzeniu do bogactwa lub określonego poziomu zamożności, co ma podkreślać prestiż wysokiego miejsca w hierarchii społecznego uznania. Wszystko jednak zależy od społecznej, a nie subiektywnej oceny sukcesu, a wielkie kultury znacznie różnią się od siebie pod tym względem. Zachód jest zasadniczo odmienny od islamu, gdzie zamożność jest uważana za sprzeczną z powszechnie zalecaną i społecznie cenioną pobożnością – tyle, że definiowaną inaczej niż czyni to chrześcijaństwo. W obu przypadkach jest to jednak równoznaczne z wyjściem naprzeciw szerszemu zapotrzebowaniu, kiedy to życiowy sukces sprowadza się do uzyskania poważania społecznego, a ludzie z zasady nie lubią bogaczy. Utrzymując myśl w kategoriach ekonomicznych, można powiedzieć, że sukces łączy się wszędzie z jakiegoś rodzaju „społecznym produktem” – oczekiwanym i powszechnie uznawanym. Tyle, że odmienne cywilizacje inaczej kształtują strukturę „popytu na sukces” i są z gruntu oporne na wzorce obce.
Inna sytuacja pojawia się w kulturach, w których najwyższym prestiżem cieszy się władza i manifestowana w związku z nią siła. Przykładem takiej tradycji jest Rosja. Kandydat do sukcesu nie musi tam realizować faktycznego zapotrzebowania społecznego, lecz zaspokajać oczekiwania władzy. Innym wyjątkiem w tej przestrzeni jest świat islamu. Tam z kolei, sukces prowadzący do społecznego uznania nie oznacza prostego dążenia do bogactwa, lecz uzyskanie cenionej społecznie opinii człowieka pobożnego, co łączy się z obowiązkiem dzielenia się zamożnością z innymi. Bogactwo jest legitymizowane dobroczynnością, a nie akumulacją. W świecie Zachodu człowiek bogaty ma szanse stawać się coraz bogatszym w myśl zasady, że „pieniądz rodzi pieniądz”, w społeczeństwie islamu akumulacja bogactwa jest uważana za niespołeczną i nie cieszy się szacunkiem, co – w sposób zapewne przez Mahometa niezamierzony – zapobiegło rozwojowi ekonomicznemu całej cywilizacji, a przynajmniej go spowolniło. Inaczej mówiąc, o ile dążenie do sukcesu można uznać za uniwersalne dla ludzi wszystkich kultur, to jego forma oraz mechanizm osiągania należy rozważać w wymiarze cywilizacyjnym, nie tylko ekonomicznym. Jest on społecznym produktem „wyższego rzędu”, ponieważ ludzie ulegają przymusowi kulturowej presji w obszarze oceny obranej drogi życiowej. W procesach globalnych, podstawowa różnica pomiędzy światem Zachodu a „całą resztą”, sprowadza się do rozumienia tego, czym jest ten życiowy sukces i jakie znaczenie ma istota cywilizacyjnej oferty. Nie jest przy tym przypadkiem, że za kolebkę Zachodu powszechnie uważa się Europę, aczkolwiek debata na temat wszystkich cywilizacyjnych źródeł wydaje się być stale otwarta.
Pojęcie racjonalności postępowania wydaje się czymś powszechnie zrozumiałym i szeroko akceptowanym także w odniesieniu do wielkich zjawisk społecznych. Zaskakujące jest jednak to, że występuje w tej kwestii dwubiegunowa dwoistość: istnieje na ogół zgoda, co do przyczyn i mechanizmów zdarzeń, lecz pojawia się ona dopiero w dłuższej perspektywie czasowej. Ich uczestnicy nie są zresztą obiektywnym źródłem informacji i ocen ze względu na ich skróconą perspektywę życiową z samej istoty uniemożliwiającą spojrzenie z dłuższego dystansu. Co więcej, w praktyce, nie udało się obserwatorom i uczestnikom tego rodzaju wydarzeń ich przewidzieć z jakimś rozsądnym wyprzedzeniem, a z całą pewnością nie udało się wyobrazić sobie ich następstw. Mam w pamięci 30 sierpnia 1980 roku i obraz rzeszy stoczniowców okupujących słynny płot Stoczni Gdańskiej. W przeddzień podpisania porozumień gdańskich prowadzących ostatecznie do uformowania polskiej odmiany gospodarki rynkowej byli ze swoimi 21 postulatami absolutnie przekonani, że walczą o sprawiedliwą, lepszą i bardziej liberalną odmianę socjalizmu. Nie przychodziło im do głowy, że rezultatem ich wysiłku będzie jego unicestwienie razem z pro-robotniczym hasłem „cała władza w ręce rad!”. To oni należą dzisiaj do grona ludzi najbardziej zawiedzionych obecnym kształtem własnościowym kraju. Jak to się dzieje, że ludzie zupełnie nie panują nad wydarzeniami, które ich tak bezpośrednio dotyczą, a im samym odbierają nad nimi kontrolę, czyniąc częściej ofiarami niż beneficjentami? Sformułowana wcześniej Reguła odwróconego optimum ilustruje tylko problem, ale go w pełni nie wyjaśnia. Rzecz ma znacznie głębszy i bardziej skomplikowany wymiar, w którego zrozumieniu pomagają pewne przykłady zdarzeń, które już miały miejsce i poddają się ocenie dopiero z pewnego dystansu. Jedno jest tylko pewne. To nie my, ludzkość kierujemy swoim losem. Nie czyni tego Bóg, bo – gdyby to czynił – nie byłoby aż tyle zła w historii ludzkości. Co zatem decyduje o losach świata? Tego nie wiemy, ale istota człowieczeństwa polega również na tym, że ludzkość nie zaprzestaje w próbach zrozumienia samej siebie i odpowiedzi na to pytanie. Zyczmy jej z okazji Bożego Narodzenia wszystkiego najlepszego na tej drodze, wyglądającej na próbę zrozumienia czegoś, co do zrozumienia nie jest możliwe.