Psychologowie nie mają wątpliwości, że najważniejszymi źródłami męskiej aktywności były zawsze dwa z nich, te najbardziej pierwotne i najtrudniejsze do społecznej kontroli, a mianowicie władza i seks. Są ze sobą związane – mężczyznom władza ułatwia seks, kobietom natomiast seks otwiera możliwości udziału we władzy. Ludzkość stara się te pola opanować i w jakiś sposób zorganizować ich chaotyczne następstwa w ograniczenia religijne, kanalizowanie emocji na celach wyższego rzędu i straszenie bożą karą, tak, aby ludzie się nawzajem w tej konkurencji nie powybijali. Prawdziwym celem wielkich religii nie jest przecież zaspokojenie oczekiwań Bóstwa, którego nikt nigdy nie widział i bezpośredniego kontaktu nigdy nie doświadczył, lecz wspomniana kanalizacja najsilniejszych instynktów i hamowanie wyrastającej z nich agresywności poprzez barierę poczucie pokory i wstydu, tak, by przekształcić społeczne zagrożenia w pożytek. Udaje się to różnie, często jednak wywołane nimi napięcie przybiera formę swoistego szaleństwa, którego przyczyny są na pierwszy rzut oka zupełnie niezrozumiałe. To jednak tylko efekt tłumienia męskich instynktów agresji, które niehamowane etyką, czy też religijnymi kanonami moralności, rozsadziłyby każde, nawet najzdrowsze społeczeństwo.
Pamiętacie „Króla Ubu” Alfreda Jarry’ego? W 1896 roku paryski teatr wystawił sztukę pod takim właśnie tytułem, uznaną za początek formy, nazwanej poźniej teatrem absurdu. Polaków najbardziej zbulwersował podtytuł: „Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”, a także nazwiska bohaterów o ewidentnych polskich konotacjach – Stanislas Leczinski, Johannes Sobieski, Le general Lascy, Nocolas Rensky, a także pojęcie „Cała Polska Armia” w czasach, gdy Polska nie istniała wcale, nie istniała także jej armia. Obraz ówczesnych Polaków w świadomości Europejczyków był jednak taki, że autorowi sztuki, nasz kraj pasował najlepiej do roli wzorowej przestrzeni absurdu. Może powstać wrażenie, że znowu wracamy do tego rodzaju roli i Polska przekształca się z punktu widzenia logiki kultywowanej w Europie od czasów greckich, w coś w rodzaju stałej przestrzeni absurdu. To jednak wcale nie musi być ocena negatywna, może jedynie świadczyć o tym, że z punktu widzenia uwag sformułowanych wyżej, Polacy w obszarze żądzy władzy i kobiet, czują się bardziej niezręcznie niż inni i mocniej odczuwają ich konflikt z zasadami powszechnie akceptowanego sposobu postępowania, wyraźnie odróżniającego to, co nieprzyzwoite, od postępowania przyzwoitego.
Oto pierwszy z brzegu przykład pomieszania i braku logiki: najbardziej z pozoru prawicowa polska partia polityczna sprzymierza się z krańcowo lewicowym pracowniczym związkiem zawodowym, obiecując wyborcom, że będzie walczyć o prawa pracowników oraz interesy klasy robotniczej, a także społeczną sprawiedliwość, równość i solidarność przeciwko rosnącemu w siłę kapitałowi i kapitalistom. Partia, mająca w swej nazwie słowo „lewica”, szczyci się tym, że w czasie, gdy rządziła, wprowadzała liberalne i prokapitalistyczne reformy. Partia mająca w nazwie słowo „obywatelska”, przekształca się w organizację wodzowską, a partia chłopów i rolników, w kraju jeszcze w znacznym stopniu chłopskim i rolniczym, ma przy każdych wyborach problem z przekroczeniem 5-procentowego progu wyborczego, natomiast Partia Palikota powoli unicestwia politycznie samego Palikota. Największa partia opozycyjna, zgłasza po raz któryś z rzędu bezskuteczne wotum nieufności wobec urzędującego premiera, nie potrafiąc przy tym wniosku uzasadnić, ani też wykazać najmniejszych szans na zgromadzenie wystarczającej do tego większości, dając przy tym upust głębokiej frustracji, której źródłem jest cierpienie wynikające z braku dostępu do władzy. Głośno dowodzi o braku legitymacji rządu do rządzenia i tego, że „rząd musi odejść”, ale sama dysponuje zaledwie siłą jednej trzeciej parlamentarnych miejsc i nie ma żadnej koncepcji rządzenia. Jej wiara we własną słuszność nie prowadzi przy tym do przekonywania wyborców politycznym programem, lecz wiarą i przekonaniem o wrodzonym pięknie własnych racji. Programu zresztą nie prezentuje nikt, przedkładając mniej lub bardziej udane próby grania na najniższych instynktach wyborców. Wreszcie, Kościół, którego ogrom przywilejów jest publiczną tajemnicą, drapuje się w szaty religii najbardziej prześladowanej i najbardziej pokrzywdzonej. Obraz Polski, jako „Kraju Ubu”, utrwalił się zapewne ostatecznie, kiedy to jeden poseł publicznie spoliczkował drugiego z tej przyczyny, że poczuł się nieprzeproszony za incydent, który miał miejsce ćwierć wieku temu. Czyż nie odpowiada to cechom „kraju Ubu”, w którym wszystkie pojęcia zmieniają znaczenie na całkiem odwrotne?
Oto „obrońcy życia”, powołujący się na Słowo Boże. Panowie Terlikowski, czy Dzierżawski, nie potrafią, ale chyba nawet nie zamierzają, argumentować tak, by ich przekonania były zrozumiałe dla większości, ponieważ kieruje nimi „racja naturalna”, która ma być dla wszystkich tak oczywista, że niewymagająca zrozumienia. Wszystko to podąża w kierunku konkluzji wypowiedzianej przed tysiącem lat przez sławnego muzułmańskiego teologa i filozofa, że oto „trzeba zabić Rozum, by ocalić Rację!” Dla naszych rodzimych teologów, historia świata również nie posiada żadnych znamion rozumności, lecz tylko znamiona poszukiwania Jedynej Racji. Zaczęła się zresztą w ich mniemaniu nie wraz z egipskimi piramidami, ale dopiero w dniu narodzin Jezusa. Według nich, przedtem nie istniało nic wartościowego, bo i zaistnieć nie mogło, skoro nie mogło być katolickie. Nie wiedzą zapewne (a jeśli wiedzą, to jeszcze gorzej), że to żadne odkrycie, a jedynie kalka z przekonania muzułmanów o tym, że świat współczesny narodził się dopiero w dniu ucieczki Mahometa z Mekki do Medyny, a wszystko, co istniało przedtem, to tylko „dżahilija” – czasy niewiedzy, głupoty, grzechu i bezbożności, godne jedynie potępienia i wymazania. I rzeczywiście. W ich świecie jest dozwolone i bezkarne niszczenie wszelkich dóbr kultury, jeśli nie mają islamskich konotacji. Muzułmański kalendarz zaczyna rachubę od 622 roku ery chrześcijańskiej, z czego również wynika, że sam katolicyzm i wrodzona mu świętość, którą głoszą Terlikowscy i Dzierżawscy w Polsce, dla półtora miliarda muzułmanów, to tylko niegodny uwagi incydent, należący do epoki niewiedzy, głupoty i bezbożności, niewartej zainteresowania uczciwego człowieka. I co? Czy Terlikowski i jemu podobni wybierają się na kolejną krucjatę dla wyzwolenia Grobu Pańskiego i próbują ukarać mułłów szydzących z Krzyża Pańskiego? Otóż nie. Okazuje się, że ten utrwalony od stuleci, ale obraźliwy dla całego chrześcijaństwa pogląd muzułmańskich „braci w wierze”, nie boli wcale, natomiast żywy ból sprawia istnienie techniki zapłodnienia „in vitro”.
Zastanawiam się nad prawdziwymi przyczynami tego ostatniego przekonania, skoro jest ono wzorcem nonsensu i logicznych sprzeczności. „Nawiedzeni w wierze” uważają akt płciowy prowadzący do zapłodnienia za grzeszne zło konieczne, którego faktycznym celem – jak postanowić miał Wszechmogący – jest tylko i wyłącznie prokreacja, prowadząca do narodzin kolejnego pobożnego wiernego. Sama przyjemność aktu jest czymś niegodnym człowieka i stanowi wobec Boga grzech śmiertelny. Zastanawiam się nad logiką tego przekonania i jego elementarnej zgodności z rozumem. Bóg Wszechmogący może przecież wszystko. Dlaczego więc nie uzbroił ludzi w mechanizm prokreacji niesprzeczny z grzechem płciowości? Mógł, na przykład, pozbawić ich chuci i wyposażyć w mechanizm samorództwa, pozwalający uniknąć konieczności grzeszenia w postaci pożądania, a rodzinę ustanowić na podstawie innych mechanizmów, niż wspólnota macierzyństwa i ojcostwa. Z jakiej przyczyny wyposażył ich w grzeszny popęd płciowy, ustanawiając go przy tym jedną z najsilniejszych motywacji w życiu jednostki, ale też i obkładając jednocześnie klątwą? Czyżby Stwórca uznał, że jego stworzenie jest tak niedoskonałe, że należy pozbawić je znacznej części rozumu i dla wyższych celów wyposażyć w popędy niepoddające się intelektowi? Czy uznał, że bez wszetecznej przyjemności, święty akt prokreacji byłby przez wiernych lekceważony i trzeba było ich jakoś zwabić do czynności służących powiększaniu liczby wyznawców? Czy naprawdę Wszechmocny nie mógł stworzyć istoty innej niż ta, która właśnie z samej swej istoty, codziennie staje przed wyborem pomiędzy złem a dobrem, a czasem, w imię tej seksualności wbudowanej w jego akt stworzenia, staje się mordercą i gwałcicielem? A może był to tylko nieudany eksperyment, który wyrwał się spod Boskiej kontroli? Nazbyt wiele wskazuje na to, że tej kontroli nie było jednak wcale, skoro Boski twór w postaci Do Głębi Grzesznego Człowieka błąka się po świecie samopas i bez żadnego trwałego ukierunkowania, czyli od początku istnienia nadaje się do przeprogramowania. Ktoś powie, że właśnie to jest powodem istnienia religii i jej Kościołów, ale przecież, w innych religiach, posiadających w sumie trzy razy więcej wiernych niż chrześcijaństwo, problem grzesznej seksualności nie występuje, jako że uznaje się ją za normę, a nie za grzech śmiertelny i odstępstwo od zalecanej przez Boga pobożnej normy. Więcej, to chrześcijaństwo okazało się jedyną religią usiłującą bezskutecznie zablokować prawa natury i otwarcie potępić seksualność człowieka stworzonego przez tego samego Boga. Problemów z tą sprzecznością nie mają inne religie monoteistyczne – ani judaizm, ani też islam, doradzający, by kobieta i mężczyzna w domowym zaciszu, jak powiada Koran – „robili wszystko, co im się podoba”. Bóg Hindusów dopuścił do powstania Kamasutry – Księgi Miłości i Rozkoszy, tymczasem Kościół chrześcijański uznał, że znacznie większą wartością od miłości i rozkoszy, jest ból, poniżenie i męczeństwo. Czeka nas więc może nowy Potop, z którego żywi wyjdą tylko sprawiedliwi i to wyłącznie tacy, którzy nie mają popędu seksualnego i są wolni od grzechu nieczystości, a Wszechmocny utworzy z nich kiedyś globalne laboratorium „in vitro”, z tą tylko różnicą, że szkło zostanie zastąpione ciałem kobiety? Tylko, po co ma istnieć wtedy rodzina? Oczywiście, znam teologię zagadnienia i argumentację, że tak jak jest właśnie dobrze, ale wiem też, że według „obrońców życia” najlepiej byłoby, żeby jak w Biblii, świecka władza znajdowała się w rękach religijnie nawiedzonych, stając się sakralną, świętą i tak czystą, jak ma to miejsce w Arabii Saudyjskiej. Wtedy grzech nie miałby żadnej szansy pod groźbą ukamienowania.
Doprowadzam rozumowanie do absurdu, by wykazać mętlik argumentacyjny, którym z tak wielką wprawą posługują się ci, którzy nasze codzienne życie pragną oprzeć na treści Świętych Ksiąg. Przecież zapłodnienie „in vitro”, jest czynnością prokreacyjną całkowicie odartą z seksualności, a więc powinno być dla tych, którzy seksualność człowieka uważają za grzech śmiertelny, takim właśnie wymarzonym ideałem czystości. Nie kusi przecież do grzechu nieczystości i jest procesem w pełni kontrolowanym, który równie dobrze, od początku do końca, mógłby być przeprowadzany w Szpitalu Świętej Rodziny pod nadzorem proboszcza najbliższgo parafialnego kościoła. Wystarczy je tylko uznać za wzór dopuszczony odpowiednim dogmatem, zaświadczającym, że jest wolny od grzechu oraz że eliminując podniecenie i całą otoczkę seksualności, którą teologowie chrześcijańscy tak bezwzględnie zwalczają, jest czynnością czystą, bogobojną i uświęconą i prawdziwie religijną.
Nauka nie pozostawia wątpliwości, co do przyczyn seksualności istot żywych i wyjaśnia ją w kategoriach konkurencyjnej walki o przetrwanie genów. Sprawa dotyczy przy tym nie tylko samego zjawiska, ale większości aspektów ludzkiego życia. „Konkurencja pomiędzy jednostkami tej samej płci o partnerów płci przeciwnej, faworyzuje osobników posiadających pewne dziedziczne cechy. Istnieją dwie podstawowe formy selekcji: intraseksualna i epigamiczna. W ramach pierwszej osobniki męskie konkurują przez eksponowanie poszukiwanych cech, w ramach drugiej – żeńskie akceptują osobników męskich posiadających pewne, cenione cechy. W niektórych przypadkach przedstawiciele jednej płci monopolizują seks – sytuacja zwana poligamią – tworząc w ten sposób szczególnie korzystne warunki dla selekcji” (Funk & Wagnall’s New Encyklopedia, t. XXIII, s. 333). Dziennikarski teolog Terlikowski odpowiedziałby na to jednak, że nauka nie jest częścią natury, lecz stanowi oczywisty twór „antyaborcyjnej mafii”, albo „spisku dzieciobójców”. Tymczasem, od czasów Odrodzenia, wiemy ponad wszelką wątpliwość, że warunkiem efektywnej konkurencji jest dopuszczenie do swobody wyboru. To jedna z podstawowych przyczyn zwycięstwa Zachodu nad innymi cywilizacjami świata. Sami partnerzy, na własne ryzyko, eksponują swoje cechy i sami dokonują wyboru wedle własnej oceny, podpowiadanej przez ich genetyczną konstrukcję. Religijny sposób doboru seksualnego, jest z samej swej istoty zaprzeczeniem pojęć „wybór” i „konkurencja”. W rzeczywistości, jest wykoślawionym sposobem na zapewnienie „pobożnemu” mężczyźnie prawa do seksu i małżeństwa poprzez „systemowy przydział” kobiety. Czy zwolennicy nadrzędności religii w życiu seksualnym zdają sobie sprawę z tego, że są w tej przestrzeni naśladowcami najbardziej skrajnych odłamów islamu, gdzie kobieta jest uważana za przedmiot systemowego przydziału i pełni jedynie funkcję inkubatora dla mężowskiego nasienia?
Oświeceniowy myśliciel – F. Bastiat opierał prawo do dokonywania wyboru przez zainteresowaną nim jednostkę, a nie przez imamów, księży czy teologów, na istnieniu praw naturalnych w postaci odwiecznego prawa do życia, wolności i własności, będącego nienaruszalnym przez jakąkolwiek władzę – świecką czy religijną – punktem wyjścia dla swobodnych decyzji. Komu to prawo do dokonywania przez nas samodzielnego i wolnego wyboru może przeszkadzać? Odpowiedź jest stresująca: tylko tym, którzy są żądni władzy i kobiet za wszelką cenę, ponieważ nie są tak pewni własnych słabości, że zdolni do dokonania złych uczynków w powołaniu na definicję świętości. Ich wizja relacji pomiędzy kobietą a mężczyzną zbliża się do tego, jak się ją rozumie w państwie irańskich ajatollachów. Systemowy przydział przynajmniej jednej kobiety, którego oczekuje pobożny muzułmanin, zwalnia go od okazywania jej ciepłych uczuć, o czułości nie wspominając. Codziennym obrazkiem, który można napotkać w tradycyjnych dzielnicach Teheranu jest to, że „kobiety podążają za swoimi mężami w odległości dwóch kroków, a kiedy mężowie odzywają się do swoich żon w miejscu publicznym, nigdy nie używają ich imion. Nazywają je ‘manzel’, co oznacza ‘dom’, lub ‘chanum-e baczczeha’, czyli ‘matkami dzieci’. Wymienianie imion kobiet uważane jest za prowokujące”. W konsekwencji, to, co w warunkach swobodnego doboru partnerów prowadzi do uruchomienia najpiekniejszych emocji i naturalnego mechanizmu sublimacji kolejnych pokoleń, w społeczeństwie religijnym przekształca się w zupełnie przypadkowe skojarzenie przedstawicieli odmiennych płci, eliminujące biologiczne zalety instynktownego doboru. Ale wtedy, ci brzydsi, głupsi i gorzej rozwinięci, mają takie same szanse pozostawienia po sobie potomków, jak ci inteligentni i fizycznie sprawni. I może o to chodzi i na tym właśnie ma polegać religijna równość wszystkich mężczyzn wobec Boga i jego miłosierdzia? Niektórzy z nich, z pewnością poparliby taki system, w którym państwo dba o wszystkich jednakowo i nie interesuje go zdrowie, zdolności i potencjał twórczy obywateli, a jedynie posiadanie „prawa do małżeństwa”, czyli do posiadania przynajmniej jednej kobiety, jak ma to miejsce w świecie islamu. Czy polscy ajatollachowie w rodzaju Terlikowskiego i Dzierżawskiego, marzą o takim właśnie rozwiązaniu ze względu na poczucie bliskości Boga, czy też przez wzgląd na swoje własne, skrzętnie skrywane niedoskonałości i głęboko ukryte pragnienia? Czyżby chcieliby nam zafundować system, w którym to oni posiadają prawo do zaglądania każdemu do łóżka i eliminowania uczuć wyższego rzędu, zastępując je obowiązkiem mechanicznego płodzenia i rodzenia?
Żadne wydarzenia nie dzieją się w izolacji, ponieważ wszystko na tym świecie ma swoje konsekwencje. System wprowadzony w Iranie powoduje, że publiczne okazywanie uczucia kobiecie jest nie tylko źle widziane, ale podlega karze, jeśli wykracza poza trzymanie kobiety pod rękę, do czego uprawniony jest tylko jej małżonek. Nie zaleca się miłości jako elementu spajającego parę, tak, jak ma to miejsce w chrześcijańskim sakramencie małżeństwa. Zgodnie z zasadami irańskiego prawa, małżeństwo, jako związek osób różnej płci, nie wymaga miłości, lecz jest obowiązkiem związanym z prokreacją, czyli jest tam tak, jak pragną tego Terlikowski i Dzierżawski. Pojawienie się tego rodzaju uczucia ze strony kobiety (tylko kobiety), jest akceptowane, ale nie jest konieczne dla istnienia „pobożnego małżeństwa”. Art. 1103 kodeksu cywilnego Muzułmańskiej Republiki Iranu ogranicza rzecz do oschłego stwierdzenia, że „mąż i żona są niniejszym zobowiązani do ustanowienia między sobą przyjaznych stosunków”. Art. 1104 dodaje: „mąż i żona muszą współpracować ze sobą dla dobra swojej rodziny i wychowania dzieci”. Trudno też dopatrzyć się uczuć wyższych w stwierdzeniu Art. 1040 o tym, że „każda ze stron ma prawo poprosić drugą stronę o spisanie zaświadczenia lekarskiego stwierdzającego, czy dana osoba wolna jest od niektórych chorób, jak syfilis, rzeżączka czy gruźlica”. To, co europejskiemu juryście nie przyjdzie do głowy, by zapisywać w postaci kodeksowego paragrafu w uznaniu pozytywnych emocji za oczywistą przyczynę związku dwojga ludzi, prawnik muzułmański zapisuje w postaci bardzo wychłodzonego paragrafu. Terlikowskiemu zapewne spodobałyby się słowa wypowiedziane przez samego Proroka: „Nakazuję wam dobrą wolę w stosunku do waszych żon, bo są one waszymi jeńcami i niczego nie posiadają na własność, chyba, że manifestują nieprzyzwoitość lub popełniają cudzołóstwo. Jeśli to robią, to Bóg daje wam pozwolenie by pozostawiać je w łożu same i obić w sposób właściwy”. Pobożny komentarz zawiera uwagę, że zaleceniem Proroka było, aby bicie nie było przesadne: „nie powinniście uszkadzać ani łamać kości, ani pozostawiać siniaków”. Wypowiedzi samego Terlikowskiego i jego zwolenników naznaczone są grzechem pychy, jeśli rozumieć ją jako „wadę moralną, polegającą na sądzeniu o sobie lepiej, niż wymaga tego słuszność”( Encyklopedia PWN, Świat współczesny, Pycha). Terlikowskim nie kieruje miłość do innych ludzi, lecz uczucie nienawiści do każdej inności oraz zawiść o uczucia, których został przez Stwórcę pozbawiony. A nienawiść, to „wada moralna, przeciwieństwo miłości, zaślepiająca namiętność, rodząca pragnienie zła; odbiera zdolność obiektywnego poznania, rozbija więzi międzyludzkie, wywołuje gniew, zawiść i zniszczenie”.
Źródła cywilizacji Zachodu nie znajdują się ani w żydowskiej Jerozolimie, jak uważa Terlikowski, ani w arabskiej Mekce, lecz w greckich Atenach i łacińskim Rzymie. A tam czczono rozlicznych bogów, także bogów i boginie miłości – Afrodytę, Wenus, Erosa i Kupidyna. Po lasach i łąkach Grecji uganiał się mistrz miłości sodomicznej – Pan, przedstawiany w postaci półczłowieka, a w dolnej części ciała jako cap. Na Wschodzie, w podbitych przez muzułmanów Indiach, ku oburzeniu muzułmańskich Terlikowskich, pod imieniem Kama, nie tylko wyznawano boga miłości, wyobrażanego podobnie jak Eros, z łukiem w ręku tyle, że strzelającego kwiatami. Kama, to również słowo używane na oznaczenie pragnień i pożądań erotycznych, uważanych tam za jeden z najważniejszych celów w życiu człowieka. Terlikowski i jego zwolennicy pozostają ze swoim purytańskim przesłaniem zadziwiająco samotni. Potwierdza to domniemanie, że jeśli „nie wiadomo, o co chodzi”, zapewne idzie o seks i kobiety. Ortodoksyjnie katolickie rozwiązanie, prące do rządów niepełnosprawnych mężczyzn, ograniczających wolność wszystkich niebędących Terlikowskimi, jest tyleż wygodne, co krótkowzroczne, ale też groźne w społecznych skutkach, bo próbuje zamieszać w wartościach będących trzonem całej europejskiej cywilizacji. Religia jest w niej tylko jednym z elementów, a nie całością i w tej kulturowej przestrzeni może swobodnie istnieć tylko wtedy, gdy nie „wychodzi przed orkiestrę”, trzymając się wyznaczonego miejsca, jak miało to miejsce przez dwadzieścia pięć stuleci europejskiej tradycji. Jeśli są tacy, którzy starają się to zmienić i upodobnić Zachód do świata islamu, to znaczy też, że sami przechodzą głęboki kryzys tożsamości i odczuwają lęk przed przyszłością, nie zdając sobie sprawy z tego, że człowiek, to nie tylko osoba fizyczna, to także – a może, przede wszystkim – osobowość pełna emocji. Psychologowie, zajmujący się tym zagadnieniem są zgodni: emocje ludzkie są zbyt różnorodne i kompleksowe, by jedne z nich zablokować i uniemożliwić równoważenie innych. Tłumienie niektórych z nich może spowodować zajęcie ich miejsca przez inne, niekoniecznie lepsze. Sfera ludzkiej seksualności jest szczególnie narażona na to niebezpieczeństwo. Staje się sprawą poważną, gdy – jak chce tego Terlikowski – ma charakter systemowy, jako włączona zostaje w system przymusów kulturowych. W tym miejscu trzeba szukać wyjaśnienia fenomenu ogromnej i widocznej ekspresji gniewu, właściwej dla migawek pochodzących z krajów muzułmańskich, nadawanych przy okazji wydarzeń międzynarodowych. Wybuchy złości, gniewu i gromadnej nienawiści są tam uderzającą dominantą, spoza której uczucia spokoju i miłości, jeśli w ogóle istnieją, są mało widoczne. Pobudzenie emocjonalne jest stanem, który pojawia się często, zarówno w psychice jednostki, jak i zbiorowości. Tymczasem Terlikowski i jemu podobni chcą nas pozbawić różnorodności, uszeregować ludzi w jednakowy tłum pozbawiony myślenia i niezadający pytań. Ich argumentacja oparta jest na pseudonaukowym założeniu, że oto duszę i człowieczeństwo, a więc i dojrzałe emocje, posiada nie tylko niemowlę i nawet nie tylko sama zygota, dopiero co powstała z połączenia komórki męskiej i żeńskiej, lecz – jak dowodził w telewizyjnej debacie interlokutor prof. Łętowskiej – dusza pojawia się znacznie wcześniej. To znaczy, kiedy? Na pewno jej nosicielem nie jest niezapłodnione jajo powstające w ciele kobiety, bo puryści nie dopuszczają myśli, że to ona może być, choć przez chwilę, nosicielem duszy, nie zaś mężczyzna. Jedynym dla nich miejscem, gdzie dusza może przebywać zanim wniknie do zygoty, jest zatem męski plemnik i to on jest wedle „obrońców życia” prawdziwym autorem nowego życia. Kobieta odgrywa w tym procesie tylko rolę bierną i jest dla całego procesu prawie bez znaczenia. Znaczy to również, że biblijny Onan grzeszył nie tylko niechęcią do obowiązku przedłużenia rodu zmarłego brata, ale też „rzucał niewinne dusze” na pustynny piasek, w każdym następstwie bezcelowego wytrysku. Mnie jednak bardziej niż historia Onana przekonuje interpretacja św. Pawła z Tarsu, a nie wywody Terlikowskiego. Twórca chrześcijańskiego Kościoła dostrzegał w istnieniu człowieka pewien dualizm polegający na tym, że składać się on miałby i z duszy i z ciała, a w sama dusza jest siedzibą jego zdolności poznawczych, będąc też źródłem życia intelektualnego. Traktował ją jako osobny element i nauczał, że jest to rozumna część chrześcijanina, czyli najwyższy poziom człowieczeństwa, wymieniając w tym kontekście trzy elementy: duch (gr. pneuma), duszę (psyche) oraz ciało (soma). W Liście do Rzymian (Rz. 8, 10-11) nauczał: „Jeśli mieszka w was Chrystus, wasze ciało podlega wprawdzie śmierci z powodu skutków grzechu, duch jednak posiada życie na skutek usprawiedliwienia”. W tym ujęciu, zarówno „ciało-i-duch”, jak i „ciało-i-dusza” są określeniami całego człowieka ukazującymi dwa aspekty człowieczeństwa. Sprawę uściśla Katechizm Kościoła Katolickiego w art. 365: „Jedność ciała i duszy jest tak głęboka, że można uważać duszę za ‘formę’ dla ciała. Oznacza to, że dzięki duchowej duszy ciało utworzone z materii jest ciałem żywym i ludzkim”. Jeśli ma to być w zgodzie z Pawłowym stwierdzeniem, to dusza pojawia się w ciele człowieka dopiero razem z jego rozumnością, czyli nie wcześniej, niż staje się on jednostką na tyle myślącą, że potrafi odróżnić dobro od zła. Terlikowski czynić tego nie potrafi, z czego rodzi się wniosek, że sam nie dorósł do rozumności i nie posiada jeszcze duszy. Przemawia przez niego samo tylko ciało i to do tego językiem najniższych instynktów.
Zestawiliśmy w naszych rozważaniach dwa, z pozoru niezwiązane ze sobą zjawiska, czyli dziwaczność postępowania niektórych grup naszych rodaków prowadzących do powstania obrazu, że Polska, to rodzaj „kraju Ubu” oraz nielogiczność argumentacji „prawdziwych katolików”, nierozumiejących tego, że Europa nie jest ani judaizmem, ani islamem, ani też samym tylko chrześcijaństwem i dlatego właśnie mogła stać się Europą. Jej częścią, jest też i polska polityka, w której ramach często trudno dopatrzeć się logiki, zastępowanej na codzień przez zawiść, niezdrowe ambicje oraz brak wiedzy o własnym kraju i jego otoczeniu. W ten obraz wpisuje się również życie religijne rodzimego chowu. Polacy od czasów konfederacji barskiej są przez resztę świata uważani za lekko pomylonych w tym znaczeniu, że nie potrafią oddzielić od siebie przestrzeni rozumu i wiary, czyli tych, które zostały rozdzielone już w śródziemnomorskiej starożytności, a w tradycji europejskiej ostatecznie wyodrębniły się w epoce Odrodzenia. Dlaczego więc Polska, jeden z wiekszych krajów Unii Europejskiej i coraz częściej pretendujący do grona jej państw przywódczych, potrafi co jakiś czas „odstawić numer”, wprawiający resztę kontynentu w stan krańcowego osłupienia? Czy tacy właśnie jesteśmy, czy też to tylko pozostałość przeszłości i tego, że nie umiemy jeszcze zorganizować się wedle europejskich kryteriów i wciąż myślimy kategorią: „moja chata z kraja”. Czy potrafimy tę sytuację zmienić? Mam w tym miejscu wiadomość pocieszającą. Tak, jesteśmy w stanie to zrobić i wydaje się nawet, że sprawy ku temu zmierzają, pod warunkiem jednak, że zgodzimy się z diagnozą przyczyn stanu rzeczy.
Bezpośrednia przyczyna szaleństw w polskim parlamencie jest dosyć klarowna: to wadliwa ordynacja wyborcza, promująca partie wodzowskie, w których prym wiodą przywódcy swobodnie manipulujący „masami członkowskimi”. Konsekwencją tego jest negatywny proces wyboru współpracowników: im ktoś ma słabszy charakter, mniej poglądów i jest bardziej „manipulowalny” oraz gotów do akceptacji wodza, tym ma wieksze szanse anwansu. W dłuższej perspektywie, rzecz przekształca się jednak w bezmyślność całej formacji, a nie tylko jej pojedynczych członków. Natomiast, praprzyczyną nagłej erupcji aktywności religijnych funkcjonariuszy, jest coraz wyraźniejszy kryzys Kościoła i samego katolicyzmu z trudem tylko nadążających za społecznymi przemianami. Rok 2013 był pod jednym względem szczególny: liczba mieszkańcow uczestniczących w niedzielnej mszy świętej spadła do 39 procent, czyli do poziomu najniższego w historii. Statystyki rozkładają się przy tym zgodnie z geografią zwolenników PiS i Platformy: najwięcej „dominicantes” (ponad 50 procent) mieszkało w diecezjach – przemyskiej i rzeszowskiej, ale w szczecińsko-kamieńskiej, na mszę święta uczęszczało zaledwie 24 procent mieszkańców. To trend obserwowany od dawna w krajach „starej” Europy. Komentator kościelny uważa jednak, że przyczyną zjawiska nie są obiektywne przemiany społeczne, lecz „słabo ukształtowana świadomość religijna, brak informacji o parafiach i brak rozumienia znaczenia Eucharystii. Ludzie nie rozumieją nawet dziesięciu przykazań”. Socjolog religii wyraża inny pogląd: „wielu księży to religijni analfabeci. Idą na łatwiznę i zamiast objaśniać Ewangelię, zajmują się polityką”.Wydaje się jednak, że najbliższy sedna zagadnienia jest prof. Czapiński, zwracając uwagę na dokonujące się przemiany społeczne: „Polak jest coraz bogatszy, zdrowszy, dłużej żyje i nie chce interwencji sił nadprzyrodzonych w jego życie. Bóg, który niegdyś był ostatnią deską ratunku, staje się coraz mniej potrzebny. Laicyzacja, to proces typowy dla krajów zamożnych”. Socjolog formułuje myśl ostrożnie, ale w ramach naszych rozważań można naświetlić rzecz bardziej wyraziście. Wartość władzy została zdeprecjonowana do poziomu zajmowanego biurka i nie ma w niej już miejsca na prawdziwą władzę nad innymi. Nie może więc dostarczać ani kobiet, ani seksu, bo i kobiety prą w kierunku obywatelskiego równouprawnienia, a sam seks mocno spowszedniał. Nie ma się więc już o co bić. Przed współczesnym człowiekiem znowu staje jednak fundamentalne pytanie: jak w tej sytuacji żyć? Odpowiedź pojawi się, jak zwykle, sama.