Idee nie są bytem odrębnym i samoistnym. Nie mają ciała, kończyn ani mózgu. Istnieją na tyle, na ile pozwala im ludzka świadomość. Trwają w umysłach ludzi i są przekazywane od jednej osoby do drugiej drogą pozamaterialną, to znaczy w procesie intelektualnej percepcji, a nie fizycznego przemieszczania. Bez istnienia samych ludzi, idee nie mają podstaw istnienia. Społeczeństwa są zresztą pod tym względem niejednakowe. Jedne idee, jak ma to miejsce w przypadku świata zachodniego, mogą krążyć i ewoluować w miarę swobodnie, drugie – jak dogmaty islamu nie mogą tego czynić bez religijnego imprimatur. Dlatego też świat zachodni ze swej istoty posiada silniejszą warstwę społeczną o inteligencko-intelektualnym charakterze, ponieważ częścią jego tożsamości jest prawo do samodzielnego myślenia, wyciągania wniosków i głoszenia poglądów. W przestrzeni islamu samodzielne myślenie jest to nie tylko niedoceniane, ale wręcz uważane za grzeszne. Nie jest przypadkiem, że egipski noblista zdobył w nie tak dawnych wyborach powszechnych zaledwie jeden procent głosów i został z łatwością wyeliminowany przez Mohammada Mursi, członka ortodoksyjnego Bractwa Muzułmańskiego, choć było wiadomo, że ten ostatni nie nadaje się do zarządzania nowoczesnym państwem i z tej przyczyny spędza dziś czas na więziennym spacerniaku. Również i Polska jest pod tym względem szczególna, ponieważ istnienie w jej tradycji warstwy inteligencji jako wiodącej siły narodu przez dziesięciolecia uważane było za najważniejszą cechę kraju. Okazało się to jednak w końcu fikcją i nie dającym się sprawdzić mitem. Dzisiaj, widać najzupełniej wyraźnie, że tak zwana inteligencja prawdziwą społeczną siłą nie jest i tak naprawdę nigdy nią nie była, korzystała tylko z ociężałości reszty. Za nią drzemała zupełnie inna siła, która daje o sobie znać obecnie. Ludzie, jeszcze niedawno uznawani za wybitnych i godnych przykładu dla reszty zniknęli lub mówią całkiem od rzeczy zastępowani przez postacie zupełnie bezbarwne, nie mające wiele do zakomunikowania. Za to ci pierwsi wydają się tracić poczucie własnej tożsamości intelektualnej. W ostatnim sejmowym wystąpieniu, prezes Kaczyński deklarował głośne przekonanie, że to on reprezentuje panów, a opozycja – chamów. Role się więc tylko odwróciły, istota w niczym się nie zmieniła.
Podobny proces pojawił się w USA, gdzie cała dotychczasowa intelektualno-artystyczno-polityczna wierchuszka wciąż nie może zrozumieć przyczyn wyborczego sukcesu Trumpa i nie kryje poglądu, że do rządów dusz z samej istoty jej wykształcenia i poziomu inteligencji nadaje się tylko ona sama i nikt więcej. Tyle, że gdyby tak było naprawdę inne warstwy społeczne nie miałyby nigdy szansy na realizację własnych interesów i poglądów będąc wiecznie skazane na posłuszeństwo wobec wiodącej roli „tych najlepszych”. A że proces wymiany społecznego zaplecza nie przebiega gładko, ani też nie posiada znamion elegancji, to inna sprawa.
Rządzące dotąd w większości krajów Zachodu warstwy mają bez wątpienia lepsze wykształcenie niż reszta ich społeczeństw, powinny więc być w stanie zrozumieć łacińską sentencję, że oto tempora mutantur et nos mutamur in illis – „czasy się zmieniają i my zmieniamy się razem z nimi”. Czasy się zmieniły w tym znaczeniu, że w wielu krajach do znaczenia dochodzą te właśnie warstwy, które były dotąd uważane za niemające znaczenia. Skąd więc to zaskoczenie graniczące z niesmakiem? Rzecz dotyka przy tym mocniej społeczeństwa polskiego, w ramach którego podział na panów i chamów był zawsze bardziej wyrazisty, niż w innych częściach Europy. Pany poczuwały się do wyższości ze względu na tę swoją wrodzoną pańskość, a chamy wstydziły się swego chamstwa wleczonego z chłopskiej przeszłości. Teraz jednak pany czują się nie tyle zdominowane przez chamów, ile tą sytuacją wręcz zaskoczone, ponieważ kontrolowany dotąd sposób powstawania listy „kto jest kim?” i kto do rządzenia jest właściwy, a kto nim nie jest, stał się dla nich nie tylko niezrozumiały, lecz obraźliwy i zupełnie nieadekwatny do wyniesionych z przeszłości oczekiwań. Wciąż jednak w wielu miejscach dotrzeć do skrytego za demokratyczną formułą podtekstu, że jednak Michnik, to z pewnością pan, a Kaczyński, to jednak cham, a wcale nie pan. Jakie są kryteria tego rozgraniczenia? No, właśnie…
Świat dzisiejszy jest od wszystkich poprzednich odmienny w jednym: po raz pierwszy w dziejach napotkał na zjawisko kryzysu obfitości. Poprzednie wielkie załamanie gospodarcze lat 1929-33 miało znamiona kryzysu organizacyjnego, ekonomiczno-technicznego zwanego nadprodukcją, ale różniło się od dzisiejszego tym, że wtedy, światowy mechanizm równowagi pomiędzy liczbą towarów oferowanych przez podaż a efektywnym popytem ze strony ludności naprawdę się zatarł i utracił zdolność samonaprawy. Towarów produkowano coraz więcej, ale potencjalni kupcy mieli coraz mniej pieniędzy. Bogaci byli wciąż bogatsi, a biedni nędznieli. Tego rodzaju kryzys wyrastający z istnienia obok siebie zarówno bogactwa jak i narastającej biedy i ludzkiej rozpaczy miał jednak bardziej charakter techniczny niż posmak dziejowego wyroku. Wynikał bardziej z przestarzałej koncepcji złotej waluty, aniżeli ze źródła o strukturalnym charakterze. Rozwiązano go poprzez odrzucenie dogmatu pieniądza złotego i przejście na dający się manipulować pieniądz papierowy. Wydawało się, że tak powstałe „państwo dobrobytu” ma przed sobą wieczność. Dlatego, dzisiejszy kryzys następujący po ponad półwieczu stałego wzrostu konsumpcji jest zaskoczeniem, ponieważ w ramach keynesowskiej doktryny nie powinien się zdarzyć. Objawia się przy tym w zupełnie nowej formie przekształcając się nie tyle w kryzys niedostatku i biedy, ile niesprawiedliwego podziału zamożności. Ludzie się buntują, ale nie jest to bunt głodnych i bezrobotnych wobec własnej biedy, lecz opór w miarę zamożnych wobec jeszcze zamożniejszych i najbardziej wpływowych. To raczej kryzys zaufania do systemu społecznego, aniżeli kryzys gospodarki jako takiej. Rzecz bowiem w tym, że w najbogatszych krajach świata olbrzymie bogactwa oraz idąca za tym realna władza przpypada coraz to mniejszej grupie ludzi. Przed dziesięciu laty, najbogatszy jeden procent Amerykanów posiadał jedną szóstą narodowego bogactwa. W dziesięć lat później, sytuacja zmieniła się dramatycznie na korzyść najbogatszych, a ich górne dwa procent, ma już wpływ na osiemdziesiąt procent reszty. W praktyce, oznacza to, że prosperity najbogatszych utraciło związek z dobrobytem tej reszty, czyli straciło aspekt społecznej aprobaty. Dochody tej ostatniej mogą trwale spadać, ale nie ma to znaczenia dla równie trwałego kształtowania się mechanizmu bogacenia się najzamożniejszych. Świat zachodni znalazł się w sytuacji, w której czołowe starcie interesów społecznych mas z wąskim gronem najbogatszych wydaje się być nieuniknione, albowiem inaczej będzie on nierozwiązywalny. Wiele wskazuje na to, że zwycięstwo Trumpa w ostatnich amerykańskich wyborach ma związek z narastającym konfliktem, którego źródło tkwi w obniżaniu się społecznej pozycji klasy średniej będącej dotąd istotą systemu amerykańskiej demokracji. To zjawisko o tyle groźne, że nie widać z niego łatwego wyjścia. W najbogatszym społeczeństwie świata pojawiło się przy tym coś ze wszech miar nietypowego. Oto produkt krajowy rósł, ale średnia płaca pracowników wykazywała tendencję spadkową. Rozziew pomiędzy pozytywną statystyką wzrostu gospodarczego i narastającą stagnacją dochodów ludności powiekszał się też i w obszarze reszty świata. Gdzie się podziewa ta różnica i jaki jest klucz do zrozumienia i rozwiązania problemu?
Zamieszczony poniże wykres wyraźnie wskazuje na to, że okres po II wojnie światowej cechowało zwiększaniem gospodarczej roli szeroko rozumianych warstw średnich i jednoczesne zmniejszanie udziału najbogatszej mniejszości, budując tym samym podstawę dla demokracji opartej na wewnętrznej równowadze i społecznej stabilności. Od dwudziestu lat trend się jednak zmienia i proporcje coraz szybciej się odwracają. Zagraża to nie tylko politycznej stabilizacji, jako że nikt nie lubi biednieć, ale podważa samą istotę dotychczasowej amerykańskiej siły w postaci względnej jednolitości społeczeństwa. Podważa również to, co nazywać się zwykło „świętym prawem własności”, albowiem na dłuższą metę prowadzi do jednostronnego monopolu wąskiej grupy najbogatszych w stosunku do całej reszty. Historia ludzkości ma z tym zjawiskiem wiele doświadczeń i wiadomo, że powstające sprzeczności zawsze prowadziły do rewolty politycznej lub nawet głębokiej rewolucji społecznej wiodącej wprost do głębokiej zmiany struktury własnościowej. Świat nie ma przy tym trwałych doświadczeń z pokojowym rozwiązywaniem tego rodzaju problemów, co zwykle prowadzi do jakiegoś rodzaju społecznego wybuchu o nieobliczalnych konsekwencjach. Wiele wskazuje na to, że związane z tym sprawy staną się główną kwestią, która może stanąć na drodze amerykańskiego marzenia o ugruntowaniu jego przyszłości jako światowego supermocarstwa, a co za tym idzie również i stabilności reszty świata.
W ciągu ostatniego ćwierćwiecza rzecz uległa dramatycznej zmianie. Badania prowadzone przez Departament Handlu Stanów Zjednoczonych oraz Internal Revenue Service pokazują, że Stany Zjednoczone z kraju o niemal wzorcowej srukturze zamożności zapewniającej społeczny spokój, przekształciły się w kraj narastających różnic. Od tego czasu powiększyły się one wyraźnie i to po kilku dekadach stabilności, do której Amerykanie zdażyli przywyknąć. Inna analiza pokazała, że dochody jednego procenta najwięcej zarabiających gospodarstw wzrosły w tym okresie prawie trzykrotnie, podczas gdy średnio zarabiających tylko o niecałe 40 procent. Zarobki najmniej zarabiających osiemdziesięciu procent Amerykanów stanowią niemal połowę wszystkich dochodów. Jednocześnie przychody czterystu Amerykanów o największych dochodach wzrosły prawie czterokrotnie, za to płacone przez nich podatki zmalały o ponad jedną trzecią. Tym sposobem w 2006 roku wskaźnik nierówności społecznej osiągnął w USA wskaźnik 45, czyli więcej niż w jakimkolwiek kraju Europy, Rosji i nawet w Chinach.
Do wyliczania społecznych nierówności wykorzystywany jest również współczynnik Giniego, stosowana w statystyce miara nierównomierności rozkładu zmiennych. Wskaźnik pokazuje stopień nierówności w dochodach danego społeczeństwa. Im jest wyższy, tym nierówności w dochodach w danym kraju są większe i mogą być też traktowane jako źródło społecznych konfliktów. W Stanach Zjednoczonych wynosił on w 2011 roku 0,45. Dla Polski był znacznie niższy i jego wartość kształtowała się na poziomie liczby 0,34.
Mapa pokazuje, że w porównaniu z resztą świata, sytuacja w Stanach Zjednoczonych pogorszyła się, co stało się też jedną z przyczyn narastania konfliktów wewnętrznych, które doprowadziły do zwycięstwa wyborczego Donalda Trumpa. Konsekwencje tego mogą też stać się przyczyną głębokiej zmiany w amerykańskiej polityce zagranicznej ze wszystkimi tego konsekwencjami dla świata Zachodu.
Sprawa ujawnia się zresztą w różnych krajach w różny sposób. Oto do niedawna rządzący w Polsce, a dziś będący w opozycji politycy, przecierają oczy ze zdumienia. Nie potrafią pojąć przyczyny utrwalania się poparcia dla rządzących krajem niedawnych przeciwników – w ich oczach zbyt prymitywnych, by przysługiwało im miano inteligencji. To przecież dzisiejsza opozycja, a nie zwolennicy Kaczyńskiego wprowadziła kraj na ścieżkę dobrobytu powodując, że poczucie europejskości pośród Polaków wzrosło, a nie zmalało. Przegrane w ostatnim wyścigu wyborczym elity są przy tym znacznie bardziej obyte i światowe niż rządzący zaściankowcy, pragnąc nie bez przyczyny tą cechą wciąż epatować resztę. Lepiej przecież rozumieją wymogi nowoczesności, umieją rozmawiać z wielkimi tego świata, są dobrze wykształceni i teoretycznie lepiej przygotowani do rządzenia. Tymczasem badania opinii publicznej przynoszą wieści hiobowe. Te, z pierwszej połowy lutego, wskazują na ponad czterdziestoprocentowe poparcie dla populistycznego PiS, a dla inteligenckiej Platformy Obywatelskiej zaledwie siedemnastoprocentowe. Razem z Nowoczesną daje to opozycji zaledwie 26 procent, liczbę daleką od możliwości zwycięstwa wyborczego. W rankingach zaufania rekordy bije prezydent Duda, a zaraz za nim plasuje się premier Szydło, chociaż nie ulega wątpliwości, że ich indeks inteligencji oraz wiedzy o świecie nie lokuje się w nadmiernie wysokich stanach. Czy świadczy to o równie mało ambitnym wskaźniku inteligencji wyborców, czy też w tej grze idzie o coś innego? Zastanawiające jest też i to, że tendencje do lekceważenia dotychczasowych elit i coraz lepsze notowania ludzi nowych jest również widoczna w innych częściach świata, o czym może świadczyć wyborcze zwycięstwo Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach oraz perspektywa europejskich. Dla niepodzielnie rządzących dotąd elit wygląda to na zbliżające się polityczne trzęsienie ziemi, a może nawet i koniec znanej nam formuły demokratycznego Zachodu. Czy więc czeka nas swoisty Armageddon, czy jednak, jak to już bywało w historii, tylko kolejne trzęsienie prowadzące do ukształtowania się społecznych struktur od nowa? Jeśli tak, to na czym miałoby to polegać?
Istnieje w społeczeństwach Zachodu coś, co może być traktowane jako swoisty kompleks wyższości wobec innych i co w wielu wypadkach wzbudza gwałtowne reakcje w stosunku do jego odmienności, nie wymagając przy tym specjalnej argumentacji. Zachód wypromował rozum jako najwyższe kryterium oceny otaczającej ludzi rzeczywistości, co skutkuje bardzo silnym naciskiem na wykształcenie. Za pełnego człowieka uważany jest człowiek wykształcony. Ludzkość posiada jednak doświadczenie z tego rodzaju syndromem wykształcenia i wiedzy w postaci historii społeczności Żydów, ramach której jedną z wyróżniających się od czasów starożytnych cech, była powszechna umiejętność czytania i pisania. To było też jedną z przyczyn, dla których ich społeczności nie mogły wytworzyć podobnej do innych kultur społecznej stratyfikacji. Skoro wszyscy posiadają umiejętność czytania i pisania oraz samodzielnego zdobywania wiedzy, to nie ma sposobu. by dzielić ich na wyższe i niższe klasy społeczne, czyli na wcześniej wspomnianych panów i chamów. Polski szlachcic był z samej definicji szlachectwa osobą światową i godną szacunku, ale jego pańszczyźniany chłop człowiekiem już nie był. Uznawano go nie tylko za prymitywa i nieuka, ale i kogoś bliższego zwierzynie niż człowieczeństwu. Tymczasem, tych pierwszych było zaledwie dziesięć procent mieszkańców, a cała reszta istniała już tylko jako nie warta zainteresowania statystyka, swego rodzaju siła robocza podobna do zwierząt. Ta różnica spowodowała, że Żydzi, przez wzgląd na ich szczególne społeczne cechy, mieli we wszystkich krajach świata status specjalny, ponieważ nie mieścili się w lokalnych strukturach społecznych. Leon Pinskier (1821-1891) postawił nawet tezę, że w związku z tym „nienawiść do Żydów jest nieuleczalną chorobą ludzkości” (…) i „nie mogą oni liczyć na prawdziwą emancypację w żadnym z państw”. Istotnie, jest coś na rzeczy. Stać się bowiem musieli rodzajem zawodowej inteligencji z samego tylko faktu urodzenia się Żydami, a także piewcami demokracji, ponieważ skojarzenie wolnych wyborów z umiejętnościami zawodowymi oraz doskonałym rozeznaniem tego, kto kto jest „swój”, a kto „obcy”, dawała automatycznie konkurencyjną przewagę nad innymi, wzbudzając z kolei zrozumiałą niechęć przechodząca często w nienawiść. Jeśli więc dzisiaj mamy problem nazywany kryzysem demokracji, to wynika on również i z tego, że elity, które rozsiadły się w najwygodniejszych miejscach i pozycjach nie są skłonne dopuścić świeżej krwi spoza samych siebie, chociaż wykształcenie stało się już standardem, nie zaś klasowym, czy narodowym przywilejem. W konsekwencji, pojawia się zadziwiająca teza o sprzeczności „demokracji” z „populizmem”, chociaż w sensie semantycznym, jak i samej historii pojęć jedno znaczy w gruncie rzeczy to samo, co drugie. Tyle, że tak rozumiana „demokracja” daje gwarancję władzy elitom już ukształtowanym, podczas gdy „populizm” oznacza konieczność dopuszczenia ludzi nowych, tych spoza elit. Nie jest to więc kryzys społeczny, lecz zaledwie kryzys egoizmu rządzących elit przyzwyczajonych do monopolu swych własnych racji. To jednak stanowisko na tyle nielogiczne, że wraz z upływem czasu będzie coraz trudniejsze do obrony. Pytanie tylko, co się z tego wyłoni później?
Na kryzys lat trzydziestych lekarstwem okazała się receptura Johna Keynesa, sprowadzająca się do przemyślanej manipulacji pieniądzem papierowym i pobudzanie popytu przez stały wrost długu publicznego. Jednak każde zjawisko ma swój kres. Polityka długu publicznego oparta była na otworzeniu technicznej możliwości inwestycyjnych dla milionów drobnych ciułaczy, który byli liczącym się elementem gospodarki. Dzisiaj, ich rola drastycznie spadła, ponieważ ogromna większość przestrzeni gospodarowania stała się domeną najbogatszych. Okazało się przy tym, że tradycyjna, czyli „populistyczna” demokracja stanęła w sprzeczności z „demokracją elitarną”, prowadząc do monopolu władzy i dalszego bogacenia się elity najbogatszych oraz względnego ubożenia całej reszty. To jednak zupełnie sprzeczne z samą ideą demokracji i nie do przyjęcia dla wszystkich, spoza ścisłych elit. Takiej nierównowagi nie jest w stanie wytrzymać żadne społeczeństwo, szczególnie to zachodnie, które nawykło do aktywnego uczestniczenia w życiu społecznym.
Współczesny świat, a w szczególności ten, który znamy z mediów, zdaje się być wiedziony pragnieniem sformułowania na nowo koncepcji własności, będącej przecież kamieniem węgielnym gospodarki zwanej rynkową. Ta ostatnia, to rodzaj gospodarowania, w którym decyzje dotyczące zakresu i sposobu produkcji podejmowane są przez podmioty gospodarcze (gospodarstwa domowe, rolne, przedsiębiorstwa, instytucje finansowe, rząd), kierujące się własnym interesem i postępujące zgodnie z zasadami przez siebie definiowanej racjonalności. Podstawą podejmowania tego rodzaju decyzji są informacje płynące z rynku – z cen dóbr i usług, czynników wytwórczych, płac, stóp procentowych, stóp zysku, kursów papierów wartościowych, walutowych oraz oczekiwań podmiotów gospodarczych co do kształtowania się wyżej wymienionych w przyszłości. Ich logika oparta jest na dogmacie świętości własności prywatnej i idących za nią uprawnieniach właścicielskich.
Rodzaje i treść uprawnień właścicielskich
Prawo do posiadania | Poświadczenie własności w postaci tytułu własności, mogącego być przedmiotem obrotu rynkowego. |
Prawo do dysponowania | Władztwo właściciela nad rzeczami, do których ma tytuł własności i dowolne nimi dysponowanie. |
Prawo do czerpania pożytków | Wyłączne prawo do korzyści (zysk, czynsz, renta etc.) wynikających a właścicielstwa. |
Prawo do zarządzania | Tylko właścicielowi (właścicielom przysługuje prawo do decyzji, co do wszystkich konsekwencji władania. W przypadku osoby prawnej decyzje podejmuje jej zarząd będący odległą kalką rzymskiego sposobu organizacji miasta jako wyodrębnionej osoby prawnej. |
Prawo do definiowania rodzaju korzyści. | Prawo do przekształcania własności w formę prawną zależną od właścicielskiego oczekiwania korzyści, np. ze spółki prawa handlowego nastawionej na zysk w fundację nakierowaną na działalność charytatywną. |
Istotą podmiotu gospodarki rynkowej i jego uprawnień jest osoba – fizyczna lub prawna, do której coś należy i która jest w posiadaniu danej rzeczy, a także taka, która ma coś na własność i posiada prawo nieograniczonego nią dysponowania. Własność jest funkcją i następstwem stosunków społecznych, politycznych i ekonomicznych. Na temat jej początków oraz samej istoty istnieje wiele hipotez. Powszechnie przyjmuje się, że oto najpierw wykształciło się prawo jednostki do ruchomości, a dopiero później objęło też i nieruchomości. Pozytywna strona własności wyrażana jest sekwencją uprawnień: posiadanie, korzystanie, pobieranie pożytków, prawo do zużycia rzeczy oraz nią rozporządzanie wedle własnej definicji korzyści. I oto mamy dzisiaj w Polsce jaskrawy przykład dryfowania tej idei w zupełnie nowym kierunku. Idzie o prawo do wycinki drzew. Istotą własności jest to, że decyduje o niej fakt posiadania, którego cechy mają charakter nierozdzielny. Nie można posiadać samochodu i nie być właścicielem paliwa w baku, oleju w skrzyni biegów, czy prawa do kręcenia kierownicą. Okazało się, że nie jest to prawda niepodważalna, można na przykład posiadać na własność określony teren, posadzić na nim drzewa według własnego widzimisię, lecz potem, kiedy osiągają dojrzałość, stają się czymś w rodzaju własności powszechnej, a nie przedmiotem przynależnym właścicielowi. Okazuje się bowiem, że ma tu coś do powiedzenia i sąsiad i przechodzień i osoba z sąsiedniego bloku uwielbiająca naturę, a także taka, która tylko lubi zieleń i zapach kwitnącej lipy. Wtedy, jak się okazuje, cytowane prawo do dosponowania jako podstawowa cecha własności, może zostać zakwestionowane i legalnie przejść w ręce urzędnika magistratu. Czy to tylko „wypadek przy pracy”, czy też już znamię zupełnie nowych czasów?
Przed tego rodzaju dylematem stanął kiedyś Mahatma Ghandi pragnący zapewnić mieszkańcom Indii zarówno wolność osobistą, jak i niepodważalne prawa własności przy równoczesnym zapobieganiu społecznym nierównościom. Mahatma został zamordowany, a władze w Delhi do dzisiaj nie potrafią rozwiązać sprzeczności i pozostają w gospodarczym wyścigu daleko za Chinami, które tego rodzaju subtelnościami nie zawracają sobie głowy. Kto jednak będzie w tej kwestii górą w przyszłości, dopiero się okaże.
Zupełnie naturalne prawo do własności, które przybierać może różne formy zewnętrzne, zostaje oto nagle w mediach określone jako niezrozumiałe i szkodliwe. Skoro jest wciąż lepiej i lepiej, to ludzie powinni być zaspokojeni i zdowoleni z rządzących, władze zadowolone z siebie oraz trafności własnych działań, a demokracja i jej uczestnicy z istoty jej doskonałości. Tymczasem, coś w tym mechanizmie najwyraźniej się zacięło i już nawet nie wiadomo dokąd prowadzi.
Narasta też rodzaj zniecierpliwienia, a dotychczasowe władze chwieją się wszędzie i co więcej, coraz słabiej rozumieją tego przyczyny. Sama rzeczywistość najwyraźniej się trzęsie, a zewsząd dobiegają głosy o zagrożeniu dla demokracji. Co się właściwie dzieje i co nas czeka? Czy damy sobie radę bez uzdrowiciela rangi nowego Keynesa?